Kazachstańskie losy rodziny Bańkowskich z Jasieńca na Wołyniu

Stukali do okna. Mama myślała, że to ojciec wrócił i otworzyła drzwi

Wśród osób zesłanych do Kazachstanu w kwietniu 1940 r. była rodzina Bańkowskich z Jasieńca w powiecie sarneńskim. Maleńka wieś licząca kilka domów położona była na pograniczu województwa wołyńskiego i poleskiego, na trakcie pomiędzy Dąbrowicą, gdzie swoją siedzibę miały władze gminne, a obrzeżami Wysocka. Z jednej strony roztaczały się lasy majątku Worobiny, natomiast od strony Lutyńska i Sielec rozciągały się podmokłe łąki. We wsi była szkoła, do której uczęszczało kilkoro dzieci. Nie było natomiast kościoła. Rodziny na mszę świętą chodziły do Dąbrowicy oddalonej od Jasieńca o 10 km.

Wieś Jasieniec i okolice – mapa z 1928 r.

Małżeństwo Bazylego i Marii Bańkowskich (z domu Aleksandrowicz) miało pięcioro potomstwa. Najstarszy był Władysław urodzony w 1922 r., a następnie Kazimierz (1925 r.), Janina (1929 r.), Jan (1932 r.) i Aleksander (1934 r.). Gospodarstwo Bańkowskich stanowiły zabudowania wiejskie charakterystyczne dla tego okresu na wschodzie II Rzeczypospolitej. Dom był drewniany i kryty strzechą. Miał dużą izbę z drewnianą podłogą oraz kuchnię wraz z piecem chlebowym. W stajni i oborze Bańkowscy trzymali parę koni, dwie krowy, świnie oraz kury i kaczki. Rodzina utrzymywała się z pracy na roli. Zboże, drób, mleko, jaja, śmietanę i ser sprzedawano lub wymieniano na targu na rzeczy codziennego użytku. Natomiast w spiżarni przechowywano warzywa, ziemniaki, mąkę i mięso. Zapasy musiały rodzinie wystarczyć na okres zimy, która była długa i sroga.

Bazyli Bańkowski

Dom Bazylego sąsiadował przez podwórko z zabudowaniami jego brata Grzegorza, z którym mieszkała ich matka. Sąsiadami Bańkowskich byli m.in. Paulina i Piotr Czeszejko, Cezaria i Mojżesz Bańkowscy, Narcyz Bańkowski, Roman Szafrański oraz Maria i Bronisław Turowscy.

Wieś Jasieniec – wycinek mapy z 1928 r.

Przed wybuchem II wojny światowej Bazyli Bańkowski służył w kawalerii. Podczas kampanii wrześniowej walczył w obronie ojczyzny broniąc przed Sowietami wschodnich granic Polski, za co kilka miesięcy później NKWD go aresztowało i wywiozło w nieznane miejsce.

W lasach worobińskich mieszkał starszy brat Bazylego, leśniczy Maciej wraz z żoną i trójką dzieci Józkiem, Michałem i Stefanem. Po wkroczeniu Armii Czerwonej na Kresy Wschodnie sytuacja stała się dla nich na tyle niebezpieczna, że postanowili przenieść się i zamieszkać w rodzinnym domu w Jasieńcu.

Wieś Jasieniec – wycinek mapy z 1938 r.- po lewej trzy leśniczówki w lasach worobińskich.

Dwa tygodnie po aresztowaniu Bazylego, 13 kwietnia 1940 r. nad ranem Rosjanie zabrali pozostałych członków rodziny. „Stukali do okna. Mama myślała, że to ojciec wrócił i otworzyła drzwi. Zobaczyła kilku sowieckich żołnierzy, którzy kazali nam natychmiast się ubierać i szykować do drogi. Pozwolili zabrać z domu jedynie pierzynę, trzy poduszki, po jednym garnku i patelni oraz drewnianą skrzynię. Mamie zabroniono wchodzenia do komórki, gdzie były zapasy żywności. Zebrany sprzęt układaliśmy na furmance. Mnie, jako najmłodszego, mama okryła pierzyną, a sama wraz z innymi usiadła na wozie. Wszyscy bardzo płakaliśmy opuszczając rodzinny dom. Strażnik nas pocieszał mówiąc, że jedziemy do miejsca, gdzie czeka nasz ojciec. W tym dniu Sowieci nie zabrali z domu naszej babci, która była już w podeszłym wieku i bardzo chorowała” – opowiada pan Aleksander Bańkowski.

Aresztowane rodziny z Jasieńca i okolic zwożono na stację w Dąbrowicy, gdzie czekał podstawiony skład. Bańkowscy czekali na bocznicy prawie dwa tygodnie zanim pociąg zapełnił się polskimi zesłańcami i ruszył w nieznane. W tym czasie musieli radzić sobie sami, w niecodziennych warunkach, organizując posiłki i pokonując trudności natury sanitarno-higienicznej.

Linia kolejowa i stacja w Dąbrowicy – wycinek mapy z 1928 r.

Wagon miał po obu stronach zamontowane piętrowe łóżka tzw. nary, na których rodziny mogły się ulokować. Dzieci i sprawniejsze osoby spały na górze, natomiast starcy i schorowani na dole. Żywność donosili im ludzie z pobliskich miejscowości, gdyż sami mieli zakaz opuszczania pociągu. Żołnierze pilnowali ich chowając się w przywagonowych budkach (tzw. brekach). Co jakiś czas przesiedleńcom dostarczano gorącą wodę z parowozu (kipiatok) i bardzo wodnistą zupę (galop zupkę).

Wysiedleni mieszkańcy Jasieńca i okolic podróżowali prawie miesiąc omijając m.in. Ural i większe miasta południowej Syberii. W końcu dotarli do Kazachstanu. Wraz z sześcioma innymi polskimi rodzinami zostali osiedleni niedaleko miejscowości Bogodukhovka, w rejonie Kellerovskim położonym w obwodzie północnokazachstańskim, który w 1944 r. został przemianowany na kokczetawski.

Mapa google – trasa Dąbrowica – Bogodukhovka – blisko 3.500 km.

Rodzina zamieszkała u jednej z kirgiskich rodzin i została zatrudniona w kołchozie Sarbay. Pani Janina Bańkowska opowiada: „Trafiliśmy do rodziny starego Kirgiza nazwiskiem Sartajew, który chodził na co dzień z wielką wełnianą czarną czapką na głowie. Wybrał nas spośród innych rodzin jak na targu niewolników. Później okazało się, że byli to biedni, ale bardzo dobrzy ludzie. Kirgiz miał żonę i sześcioro dzieci. Wśród nich dwóch synów Rejzona i Satoka, którzy pracowali w kołchozie. Z czasem nasze familie zaprzyjaźniły się i razem pomagaliśmy sobie w gospodarstwie oraz w życiu codziennym. Starzec jako jedyny w rodzinie mówił po rosyjsku, natomiast jego żona i dzieci tylko po kirgisku”.

Mapa google – wieś Sarbay

Miejscowość, do której trafiła rodzina Bańkowskich była jedną z wielu wsi rozsianych na bezkresnych stepach Kazachstanu. Zamieszkiwało ją ok. 30-40 rodzin wielodzietnych, które pracowały w miejscowym kołchozie, młynie i w mleczarni. Domy tubylców budowane były z gałęzi przeplatanych między sobą i oblepionych gliną. Przy ziemiankach znajdowały się przybudówki, w których trzymano bydło, konie i owce. Stajnie konstruowano z patyków i trawy stepowej.

Dom Kirgiza, u którego zamieszkali Bańkowscy, zbudowany był z dwóch izb. Jedna z nich z kuchnią i piecem, udostępniona była zesłańcom. Pan Aleksander wspomina: W środku mieliśmy prymitywne wyposażenie. Mebli praktycznie nie było, wykorzystywaliśmy za to gałęzie, kamienie i glinę. Jeden brat spał na piecu, drugi we wnęce za piecem, a ja z mamą i siostrą kładliśmy się na łóżku. Trzeci brat swoje posłanie miał na drewnianej skrzyni, którą przywieźliśmy z Jasieńca. Zimą, gdy temperatura na zewnątrz spadała do -40oC Kirgizi wprowadzali do naszej izby cielaka i stawiali przy skrzyni obok legowiska brata, który musiał doglądać zwierzę. Krowy także dojono 2 razy dziennie w naszej izbie. Żona Sartajewa myła im wymiona a następnie suszyła, gdyż bała się, że zamarzną.

Stary Kirgiz wybudował obok domu szopę z przeplatanych gałęzi, którą w okresie zimowym udostępniał Żydom przywożącym do wsi kontyngent. Podróżni nocowali w izbie wraz z gospodarzami, a 3-4 furmanki ciągnięte przez karłowate konie trzymali w szopie. Rano Żydzi odjeżdżali, a po jakimś czasie na ich miejsce przyjeżdżali następni.

We wsi znajdowała się szkoła czteroklasowa, do której chodził Aleksander. „Do szkoły chodziło ok. 20 dzieci, które uczyły się bez względu na wiek w jednej klasie. Wszystkich przedmiotów uczyła nauczycielka, a pod koniec wojny Kirgiz. Podstawowym językiem nauczania był rosyjski. Oprócz tego były też lekcje kirgiskiego, który dobrze poznałem oraz rachunki i zajęcia praktyczne. Wśród zabaw najpopularniejsza była podgatowka – zabawa w podchody. Do szkoły, którą nazywałem „zimówką” chodziłem tylko zimą, ponieważ latem pomagałem mamie przy krowach. Uczyłem się 2-3 dni w tygodniu. W pozostałe dni musiałem zarabiać na życie. Najważniejszymi świętami obchodzonymi przez mieszkańców kołchozu i Bogodukhovki była rocznica wybuchu rewolucji październikowej, 1 Maja oraz zabawa choinkowa (jołeczka) organizowana przez szkołę na Nowy Rok” – mówi pan Aleksander.

Zesłańcy polscy byli zatrudniani przy wypasie tubylczego bydła od rana do zmierzchu, natomiast kirgiscy mieszkańcy Bogodukhovki i okolic pracowali w kołchozie w dzień i w nocy doglądając bydła i stada baranów liczącego ok. 1500 sztuk. W miejscowej spółdzielni pracowała m.in. kirgiska żona Sartajewa. „Kobieta chodziła do pracy tylko na nocki. Miała swoje wyznaczone miejsce w rogu pomieszczenia, gdzie trzymano barany. Był to duży zamykany barak zrobiony z przeplatanych gałęzi. Na jego środku była wykopana studnia, z której czerpano wodę dla baranów. Kirgiska pomagała przy porodach zwierząt, doglądała stada i pilnowała je przed wilkami, które podchodziły do zabudowań. Zimą do pomieszczenia raz dziennie wjeżdżały sanie napełnione sianem, którym karmiono barany. Co 2-3 tygodnie na zwierzęce odchody rozścielało się słomę, którą stado ubijało kopytami. Tworzyły się w ten sposób warstwy. Po zimie masę sprzedawano na metry sześcienne. Powstałe brykiety stanowiły bardzo dobre paliwo opałowe dla mieszkańców wsi” – mówi pan Aleksander.

Kołchoz Sarbay dysponował dwoma traktorami, końmi i kombajnem, który musiał być ciągnięty przez traktor. Po wybuchu wojny radziecko-niemieckiej w czerwcu 1941 r. władze sowieckie zarekwirowały od kołchozu ciągniki oraz najlepsze konie. Wówczas orkę pól organizowano przy pomocy wołów. „Miałam wówczas 15 lat. Byłam wygłodzona i osłabiona. Sama nie potrafiłam zarzucać ciężkiego jarzma na zwierzęta. Pomagały mi w tym inne dziewczęta w moim wieku” – mówi pani Janina.

Janina Bańkowska (fot. z 1950 r.)

Po dwóch tygodniach pobytu przyjechał do Bańkowskich kierownik kołchozu i zabrał najstarszego syna Marii – Władysława. „Matka bardzo płakała, gdy zabierali go taczanką, bo nie wiedziała, gdzie go wywożą i czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Stary Kirgiz pocieszał ją mówiąc, że nic mu się nie stanie, bo zabierają go w step do prac polowych. Tłumaczył, że w Kazachstanie wiosną kołchoźnicy wyjeżdżają w pola, mieszkają przez kilka miesięcy na stepie w jurtach, a do domu przyjeżdżają jesienią” – mówi pani Janina.

Władysław Bańkowski, zesłaniec do Kazachstanu, żołnierz Armii Andersa i polski osadnik w Argentynie.

Władysław jako najstarszy z rodzeństwa znał się na rolnictwie. Kierownik zatrudnił go jako kierowcę traktora. Jeździł na pola ciągnikiem z budą 10-15 km poza obręb wsi. Mieszkał na stepie w przygotowanych przez Kirgizów jurtach. Namioty koczownicze były budowane z ręcznie robionego grubego filcu nasmarowanego tłuszczem, żeby nie przemakał i chronił przed wiatrem.

25 km od „Sarbay” położone było miasto powiatowe Kellerovka, do którego zwłaszcza zimą chodził Władysław. Kobiety z kołchozu dawały mu „świecidełka”, za które kupował żywność i ubrania dla rodzin przesiedleńców. Handel z Kirgizami ratował niejednokrotnie zesłańcom życie. Za precjoza i przechowane rodzinne pamiątki mogli kupić chleb, mąkę, kaszę oraz rzeczy codziennego użytku.

Kilka kilometrów na południowy zachód od Bogodukhovki, w okręgu wiejskim Krasnaja Polana położona była wieś Oziornoje założona w 1936 r. przez polskich zesłańców. Podczas wojny panował w niej potworny głód. Polacy zdani na opatrzność boską modlili się o cud dla głodujących rodaków. Z opowiadań zesłańców wynika, że w marcu 1941 r. podczas niespodziewanych i gwałtownych roztopów wypełniło się wodą pobliskie jezioro wyschnięte wiele lat wcześniej. Od śmierci głodowej uratowały zesłańców ryby, które pojawiły się w jeziorze. W 1943 r. część Polaków zamieszkujących wieś uciekła wraz z Armią Andersa.

Mapa google – Bogodukhovka – Kellerovka – Oziernoje.

Maria Bańkowska zajmowała się pilnowaniem krów mieszkańców wsi. Codziennie rano chodziła od gospodarza do gospodarza i zabierała je na pastwisko. Bydło było przygotowane i nauczone chodzenia w stadzie. Każdy z zesłańców miał do pilnowania ok. 50-60 sztuk. O określonej porze karmiła, poiła i doiła krowy. Dzieci natomiast pomagały starszym w pilnowaniu bydła i zaganianiu stada do poideł. Po stepie biegały boso, od wiosny do jesieni, bo nikogo nie było stać na nowe buty. Pan Aleksander wspomina: „Trzy razy dziennie zaganialiśmy stado krów do dwóch studni oddalonych o 2 km od pastwiska. Gdy zbliżał się czas pojenia bydła, mój starszy brat zaczepiał szmatę na końcu żurawia dając mi w ten sposób sygnał, że mogę krowy przyprowadzić do źródła. Wodę do koryt dostarczaliśmy nosidłami. Za pracę robotnicy otrzymywali po 300 gramów chleba, który wydawano w kołchozowej kuchni. Po nasz przydział ustawiał się w kolejce starszy brat, a ja w tym czasie pilnowałem krowy”.

„Administratiwno-wysłannyje” byli rozliczani zupełnie inaczej niż wiejscy kołchoźnicy. Przesiedleńcy nie otrzymywali pieniędzy, a wynagrodzenie płacono im w naturze, ale dopiero jesienią po zakończeniu prac polowych. Za doglądanie i wypas jednej krowy Kirgizi płacili ok. 16 kg pszenicy (1 pud). Dodatkowo rodziny dostawały po 1 litrze mleka na dzień od kołchoźników (na zmianę), z którego kobiety robiły zacierkę na otrębach. Jesienią rodziny jeździły do większych miejscowości np. Kellerovki, Kokczetaw lub Pietropawłowska na zakupy. Ciężarówki, które udostępniał kołchoz woziły na sprzedaż zboże i przy okazji kierowcy podwozili mieszkańców osad do miasta. Za otrzymane pieniądze zesłańcy mogli kupić m.in.: kufajki, rękawice, uszatki i walonki.

Rodziny kirgiskie były bardzo religijne i poświęcały dużo czasu na modlitwę. Pan Aleksander wspomina: „Sartajew, który jeździł na koniu doglądając stada, schodził z konia po kilka razy dziennie, żeby się pomodlić. W swoim domu miał specjalnie wydzielone miejsce, do którego wchodziło się bez butów. W pomieszczeniu rozścielone były haftowane poduszki i dywan. Tam rodzina się spotykała i wspólnie modliła. Starzec nie raz opowiadał mi o panujących wśród Kirgizów obyczajach. Dumny był z tego, że jego naród prowadzi koczowniczy tryb życia, a pasterstwo jest ich codziennym zajęciem”.

Wielkim świętem dla kołchozowych rodzin była uczta z okazji zabicia barana. Podczas posiłku najpierw wszyscy się modlili, a następnie upieczonego barana dzielono na mniejsze kawałki, które trafiały na pięknie rzeźbione, drewniane misy. Gospodarz domu zapraszał swoich sąsiadów, którzy „po turecku” siadali wokół okrągłego stołu. Pani Janina wspomina: „Pamiętam pewne zdarzenie, po którym myślałam, że będę miała kłopoty w kołchozie. Orałam pole parą wołów. Były już stare i wynędzniałe. W końcu jeden z nich padł. Przybiegłam zapłakana do żony Sartajewa i opowiedziałam jej całą historię. Byłam pewna, że potrącą mi dzienną rację. Na szczęście pracownicy kołchozu zabrali zdechłe zwierzę z pola i sprawa ucichła. Ku mojemu zdziwieniu jesienią dostałam dodatkowo barana. Gospodyni wrzuciła mięso do specjalnego kotła, a skórę pięknie wyprawiła. Dodatkowo ugotowała makaron i zrobiła pierogi, które nauczyła się robić od nas”.

Przysmakiem Kirgizów była konina. „Starą chabetę kupowało kilku gospodarzy. Konia karmiono i nie zaprzęgano do prac polowych, co pozwoliło mu nabrać większej masy. Następnie organizowano ubój i wspólny posiłek, na który przychodziło ze dwadzieścia osób. Nasza rodzina dostawała najczęściej makaron, a sąsiedzi zajadali się mięsem. Brat zawsze powtarzał, że chodziliśmy tak głodni, że nawet zjedlibyśmy kopyta z barana. Jedyną pociechą były paczki, które rodzina przesyłała co jakiś czas z Polski” – mówi pani Janina.

W związku z brakiem żywności zesłańcy szukali pracy dorywczej, która zabezpieczała bieżące potrzeby rodziny. „Mama chodziła dodatkowo do pracy przy malowaniu pomieszczeń kredą lub tynkowaniu ziemianek. Była to bardzo ciężka praca. Kopała dół na głębokość 50-60 cm, w którym mieszała nogami glinę z wodą. Następnie mieszaninę o odpowiedniej konsystencji nakładała ręcznie na dom, gdyż nie było specjalistycznych narzędzi. Prace związane z tynkowaniem można było prowadzić tylko wiosną i jesienią, ponieważ latem zbyt wysoka temperatura powodowała szybkie zastyganie gliny i jej kruszenie. Za swoją ciężką pracę otrzymywała wiadro otrębów, które piekła w domu na patelni. Uprażone popijaliśmy wodą. W brzuchu pęczniały i dawały wrażenie sytości. Czasami z otrębów piekła pyszne placki. Po zakończeniu wojny mama zatrudniła się u Kirgiski jako pomoc do pieczenia chleba. Sartajewa i mama miały we wsi bardzo dobrą opinię, dlatego kołchoz zaproponował im, żeby piekły chleb w domu dla pozostałych pracowników. Codziennie rano kołchoźnicy przywozili mąkę, z której kobiety wypiekały bochenki chleba” – wspomina pan Aleksander.

Do prac polowych zatrudniano młode dziewczęta, które całymi dniami, od świtu do zmierzchu kopały motyczkami lub pracowały przy zbożu. Pani Janina wspomina: „Do pracy chodziłyśmy ponad 6 km. Czasami wraz z dziewczynami nocowałyśmy w przygotowanych na stepie jurtach, które w dzień chroniły nas od palącego słońca i wiatru. Brak żywności i ciężka praca powodowały, że byłam słaba i wycieńczona. W końcu zachorowałam na kurzą ślepotę. Brygadzista, który nadzorował prace objeżdżając połacie pola na koniu widząc, że mam problemy ze wzrokiem, puszczał mnie przed zmierzchem do domu”.

Zimy w Azji Środkowej były bardzo srogie. W Kazachstanie większość mieszkańców ogrzewała swoje ziemianki tzw. kiziakiem. Był to susz pochodzący z odchodów zwierzęcych odpowiednio preparowany. Pani Janina wspomina: „Wypasane kołchozowe stada pasterze pilnowali cały dzień i całą noc. Krowy były tak nauczone, że gromadziły się w okrąg. Nocą kładły się na pastwisku. Rano Kirgizi pędzili je w inne miejsce, ale za to na legowisku zostawały krowie odchody, które suszyliśmy i zbieraliśmy na opał. Nosiliśmy po parę kilometrów, bo nie było specjalnych nosideł ani taczek. Składowaliśmy je w sterty przed ziemiankami. Zimą rzucaliśmy śnieg na gnojowisko, żeby masa lepiej przegniła. Wiosną odchody rozrzucało się na grubość 20-30 cm, dodawało słomy i polewało wodą, a potem przeganiało po nich krowy, które ubijały kopytami powstałą masę. Następnie dzieliło się ją sztychówką na bloczki i układało przed domem”.

Jesienią 1941 r. do rodziny Bańkowskich dołączył ich ojciec Bazyli. „To było 2-3 miesiące po ogłoszeniu amnestii. Pasłem krowy i zobaczyłem na polnej drodze człowieka. Był brudny i zarośnięty. Pomyślałem sobie, że to idzie jakiś dziad. Wieczorem, jak przyszedłem z pola okazało się, że to był mój ojciec. Początkowo bałem się go, bo miał wielką brodę. Był bardzo wycieńczony. Po kilku dniach znalazł pracę w zakładzie stolarskim, gdzie robił wozy i skrzynie. W 1944 r. do pracowników stolarni dołączył Niemiec, który został przesiedlony z Krymu” – mówi pan Aleksander.

W tym samym okresie rodzina nawiązała listowny kontakt z 17-letnim krewnym Łukaszem Bańkowskim. Pani Janina wspomina: „Kuzyna Sowieci zesłali na 10 lat w głąb ZSRR. Aresztowali go zaraz po naszej deportacji do Kazachstanu. Na Syberii ciężko pracował przy wycince lasu. W liście pisał do mamy – kochana ciociu jeżeli możesz przyślij mi skarpety i rękawiczki. Jego ojca Grzegorza (brat Bazylego) oraz matkę, NKWD wysłało w różne miejsca syberyjskiej tajgi. Grzegorz z zesłania już nie wrócił, natomiast Łukasz z matką spotkali się i po latach wrócili razem do Jasieńca”.

Łukasz Bańkowski skazany przez władze sowieckie na 10 lat łagrów.

W 1942 r. Bazyli i Władysław Bańkowscy dostali powołanie do wojska. Wcielono ich do armii gen. Andersa, której szlak bojowy prowadził przez Bliski Wschód, Afrykę i Włochy. Ojciec i syn walczyli w Palestynie, Egipcie i pod Monte Casino, gdzie Bazyli został ranny. Po zakończeniu wojny Władysław pozostał we Włoszech, tam poznał swoją przyszłą żonę Adrianę, która urodziła mu syna Waltera. Rodzina wkrótce emigrowała do Argentyny i osiadła w Buenos Aires. Władysław założył zakład szewski, który pozwolił mu na zarobienie pieniędzy potrzebnych na utrzymanie rodziny. Po kilku latach urodził im się drugi syn – Gabriel. Natomiast Bazyli wyjechał do Anglii, skąd po kilku latach tułaczki powrócił w 1948 r. do Polski. Pan Aleksander wspomina: Władek był żonaty, dlatego mógł wyjechać do Argentyny jako poszukujący pracy. Ojciec nie miał takich szans. Pojedyncze osoby kierowano do Anglii. Poza tym, chciał jak najszybciej dotrzeć do żony i dzieci – mówi pani Janina.

Z lewej Bazyli Bańkowski z kolegami w jednym z obozów polskich na Bliskim Wschodzie.

Adriana żona Władysława Bańkowskiego.

Brat Bazylego Bańkowskiego – Maciej z żoną Czesławą i synem Stefanem deportowani 10 lutego 1940 r. z Jasieńca w pow. sarneńskim na Wołyniu do obwodu archangielskiego. Po amnestii trafili jako uchodźcy polscy do jednego z afrykańskich obozów w Lusace. Fot. Lusaka w Północnej Rodezji, 17 maja 1945 r.

W 1943 r. do wojska został powołany kolejny z synów Bańkowskich – Kazimierz. „Dostał z wojenkomatu zawiadomienie o stawiennictwie, w celu uzupełnienia danych. Gdy pojechał okazało się, że zabierają go do wojska. Rok przed wyjazdem ojca i brata zarzekał się, że w życiu nie pójdzie na wojnę przez byle jaki świstek. Na dworzec do Kellerovki odwozili go Kirgizi furmanką. Nawet biedak nie wiedział, że jedzie na wojnę. Ostatecznie trafił do 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki formowanej w ZSRR przez gen. Zygmunta Berlinga i stojącą na czele Związku Patriotów Polskich Wandę Wasilewską. W ZSRR ukończył szkołę podoficerską i został dowódcą zwiadu w swoim plutonie. Ich zadaniem było układanie i naprawa linii telefonicznych. W swojej grupie miał młodych chłopaków i jednego starszego i doświadczonego żołnierza nazwiskiem Konopacki, który służbę wojskową odbył przed wybuchem wojny. Po wojnie pan Konopacki zamieszkał w Kietrzu kilka domów dalej. Kazik został zdemobilizowany w 1946 r. Przez cały okres jego pobytu w wojsku mieliśmy kontakt listowny. Zobaczyliśmy się dopiero w Wałczu skąd nas zabrał do Kietrza” – opowiada pan Aleksander.

Pod koniec lutego 1944 r. w okolice Bogodukhovki przetransportowano Czeczenów i Inguszy z terytorium Czeczeńsko – Inguskiej ASRR. „Przesiedlono wówczas 6 rodzin do Roshchinskoye oddalonego o około 3 km od nas. Rzucili ich pod golutkie niebo. Kopali sztychówkami doły, które następnie zasłaniali gałęziami z pobliskiego zagajnika. Na konstrukcję nakładali darń uszczelniając w ten sposób dach. Czeczeńcy żyli w tych dołach, aż do momentu postawienia własnych ziemianek.

W maju tego samego roku Sowieci do Bogodukhovki przetransportowali Tatarów krymskich oraz niemieckie małżeństwo wraz z synkiem. Niemiec był stolarzem i został zatrudniony w miejscowym zakładzie” – mówi pan Aleksander.

W 1945 r. kołchoz zatrudnił młodszego z Bańkowskich – 13-letniego Jana. „Traktowali go jako pełnowartościowego pracownika fizycznego. Wraz z trzema Kirgizami w podobnym wieku pomagał przy żniwach i sianokosach. Chłopcy kosili zboże kosiarką, które ustawiali w stogi i sterty. Po zakończonych żniwach wozili je 40 km dalej do punktu rolniczego. Do tego celu każdy z nich dostał od spółdzielni po parze wołów zaprzęgniętych do furmanki. Zboże transportowano przez step, zatrzymując się na popas i nocując w wyznaczonych miejscach. Młodociani pracownicy kołchozu spali w kirgiskich jurtach i żywili się chlebem popijanym wodą. Za swoją pracę otrzymywali wypłatę w zbożu, ale dopiero w okresie jesiennym.

W czerwcu 1946 r., po sześciu latach tułaczki rodzina Bańkowskich wróciła do Polski. „Do kraju mogliśmy wrócić w 1945 r., ale mój brat Janek ciężko zachorował i nie mogliśmy go samego zostawić. Ciężko pracował w kołchozie, był niedożywiony i źle ubrany. Miał podartą kufajkę i zniszczone walonki, nie to co Kirgizi, którzy mieli ciepłe spodnie robione z miękkiej skórki psów i wilków, czapki z wełny baraniej i jeździli saniami. Organizm Janka był mało odporny na przeziębienie. Choroba tak go zmogła, że był umierający. Miał tyfus i dodatkowo zapalenie płuc. Nogi i ręce owrzodzone do takiego stopnia, że palce u nóg i rąk kleiły się do siebie. Leżał w łóżku kilka miesięcy. Nie mieliśmy lekarstw i stałej pomocy medycznej. Co prawda zesłańcy byli strzyżeni regularnie co dwa tygodnie, żeby ograniczyć powszechnie panującą wszawicę, ale to też nic nie pomagało. Jedynym ratunkiem były co jakiś czas wizyty felczerki, po którą jeździłam z „Sarbay” do Bogodukhovki. Furmankę z wołami udostępniał mi kołchoz. Wszyscy martwiliśmy się. Mama robiła mu kartofelki z mlekiem, które jak zostawały to zjadał najmłodszy Aleksander. Gdy Janek poczuł się lepiej, to musieliśmy go od nowa uczyć chodzić. Przed chorobą miał bujną, czarną fryzurę, ale po przebytym tyfusie całkowicie wyłysiał” – mówi pani Janina.

Podczas wyjazdu rodzinie Bańkowskich żal było się rozstawać z kirgiską rodziną Sartajewów. Starzec do mamy mówił „Maryja nie wyjeżdżaj, tu nie ma wojny. Będziemy żyć razem i razem sobie pomagać. To byli biedni, ale bardzo dobrzy i pracowici ludzie. Wiele im zawdzięczamy. Żyliśmy razem przez 6 lat w trudnych stepowych warunkach” – opowiada pani Janina.

Formalności wyjazdowe załatwiała Maria Bańkowska. Powracające do Polski rodziny z okolic Bogodukhovki przewieziono ciężarówkami na dworzec w Kellerovce, gdzie czekali na transport prawie miesiąc. Pani Janina wspomina: „Kiedy przyjechaliśmy na stację kolejową okazało się, że 2-3 godziny temu odszedł cały transport, dlatego musieliśmy czekać tak długo na podstawienie następnego składu. Mama spotkała na dworcu Żyda, u którego mieszkaliśmy w ziemiance przez trzy tygodnie. Przed wyjazdem napiekła dwa worki sucharów, z których korzystaliśmy podczas przymusowego postoju”.

Po przekroczeniu pojałtańskiej, wschodniej granicy państwa polskiego, transportowani ekspatrianci trafili na punkt etapowy Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Wałczu, gdzie otrzymali suchy prowiant oraz przeszli dezynfekcję. Pan Aleksander opowiada: „Trafiliśmy do pomieszczenia przypominającego ogromną łaźnię, w której trudno było oddychać ze względu na dużą ilość pary. Najpierw każdy otrzymał numerek zawieszony na drucie, a następnie musiał się rozebrać do naga. Ubrania były zabierane do komory dezynfekcyjnej w celu odwszawienia i odpchlenia. Mężczyźni, kobiety i dzieci byli w łaźni myci i posypywani proszkiem DDT, który chronił przed wszami roznoszącymi tyfus plamisty. Jedna staruszka, która oddała do dezynfekcji swoje długie futro już go nie zobaczyła. Pod wpływem temperatury panującej w komorze okrycie się rozleciało. Ludzie pomogli jej oddając swoje ubrania”.

W Wałczu nowi osadnicy byli rozwożeni po okolicznych miejscowościach z możliwością pracy w Państwowym Gospodarstwie Rolnym. „Mama mówiła, że nie pójdzie harować w pegeerze, bo tyrała w kołchozie przez 6 lat. W końcu zdecydowała się wysłać telegram do Kazika i poszła z koleżanką poszukać w Wałczu urzędu pocztowego. Nie mogąc go znaleźć poprosiła przypadkiem napotkaną kobietę, żeby wzięła od niej pieniądze i nadała telegram. Po trzech dniach brat przyjechał na bocznicę stacji kolejowej w Wałczu, gdzie ludzie koczowali w swoich wagonach. Leżeliśmy na narach i nie spodziewaliśmy się, że mężczyzną w mundurze, który chodził od wagonu do wagonu szukając rodziny Bańkowskich będzie mój brat. Radość ze spotkania była ogromna. Potem Kazik poszedł do biura i załatwił wyjazd do Kietrza” – opowiada pani Janina.

W Kietrzu rodzina Bańkowskich znalazła dom, który był mocno zniszczony. Dzięki znajomemu z wojska, Kazimierz przywiózł łóżko do nowego miejsca zamieszkania. W pierwszym okresie pobytu rodzinie pomagali sąsiedzi. Gdy dowiedzieli się, że są to Polacy zesłani do Kazachstanu zaczęli przynosić ziemniaki, ubrania oraz sprzęt codziennego użytku. Kazimierz dostał krowę, a rodzina zapomogę i paczkę z UNRRA. Bańkowscy utrzymywali się z pracy na gospodarstwie. Było im bardzo ciężko.

Pan Aleksander wspomina: „Do Kietrza przyjechałem w jednej podartej koszuli i starej poniszczonej kufajce. Od września musiałem chodzić do szkoły. Mimo ukończonych kilku klas na zesłaniu zaczynałem edukację od pierwszej klasy. Wstydziłem się bardzo, bo nie miałem co na siebie włożyć. Nie miałem butów ani spodni. Mama zreperowała mi jakieś spodnie znalezione w worku i koszulkę. Dopiero brat Kazik, który zatrudnił się w fabryce i dostał ubranie robocze, dał mi marynarkę, którą narzucałem na zniszczoną kufajkę. Nauczycielka w szkole prosiła, żebym na lekcjach ją ściągał, ale ja się wstydziłem. Dzięki zdolnościom udało mi się ukończyć dwie klasy w ciągu jednego roku. W Kietrzu też przystępowałem do Pierwszej Komunii Świętej”.

W 1948 r. powrócił z Anglii Bazyli Bańkowski, który zajął się pracą na gospodarstwie. Ponieważ był dobrym krawcem i nie rozstawał się z tym fachem nawet w wojsku, założył w domu zakład krawiecki. Pozwoliło to rodzinie zarobić pieniądze na utrzymanie i bieżące potrzeby. W tym czasie jego żona Maria dorabiała jako gospodyni domowa.

W maju 1948 r. Janina Bańkowska poznała Kazimierza Pochwałę, z którym wzięła ślub w październiku tego samego roku. Oboje mieli trójkę dzieci; Marię urodzoną w 1949 r., Krystynę (1952 r.) i Ryszarda (1956 r.). Mąż był jedynakiem i z zawodu krawcem. Pochodził spod Tarnopola z miejscowości Rymanówka. Podczas wojny służył jako radiotelegrafista. Brał udział w forsowaniu Wisły. Zaraz po wojnie zamieszkał w Warszawie. Natomiast jego rodzice osiedlili się w Kietrzu. W trakcie jednej z jego wizyt u mamy, poznaliśmy się. Po ślubie zamieszkaliśmy w zrujnowanym domu wraz z teściami. Mąż zmarł w 1995 r. – opowiada pani Janina.

Dzięki namowom siostry i szwagra Aleksander Bańkowski postanowił zostać krawcem. Uzyskał dyplom czeladniczy i rozpoczął pracę w domu swojego ojca, w którym mieścił się zakład. W 1954 r. poszedł do wojska. Służył w pułku karnym dla oficerów pod Gubinem, w kompanii łączności. W wojsku „szlifował” również swoje umiejętności krawieckie. Gdy w wojsku pisałem swój życiorys w dokumencie umieściłem informację, że zostałem w 1940 r. wywieziony na Sybir. Natychmiast zostałem wezwany do kancelarii po to, aby zmienić w życiorysie na wyjechałem do ZSRR – mówi pan Aleksander.

W 1958 r. Aleksander Bańkowski ożenił się ze Zdzisławą Gadżałą i zamieszkał wraz z teściami w domu przy ul. Żeromskiego w Kietrzu. Podjął także pracę w kietrzańskim Welurze – Fabryce Dywanów i Pluszu. „Przez osiem godzin dziennie pracowałem w fabryce, a po południu chodziłem do zakładu krawieckiego na następne 10 godzin. Pracowałem tak przez wiele lat, dzięki czemu mogłem wybudować nowy dom. Urodziła mi się dwójka dzieci. Córka pracowała również w fabryce, a syn niestety zmarł w młodym wieku” – mówi pan Aleksander.

Państwo Bańkowscy byli jedną z tysięcy Polskich rodzin zesłanych przez sowiecki reżim w stepy Kazachstanu. Na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej utracili dom i cały swój majątek. Przez sześć lat ciężko pracowali w kołchozie na „nieludzkiej ziemi”. Po wojnie jako nowi osadnicy i ofiary systemu jałtańskiego osiedlili się na ziemi głubczyckiej. Historia ich życia jest przykładem tragicznych losów polskich zesłańców.


Arkadiusz Szymczyna


Dr Arkadiusz Szymczyna – historyk i nauczyciel, absolwent Wydziału Historycznego Uniwersytetu Opolskiego. Współzałożyciel i długoletni wiceprezes Stowarzyszenia Miłośników Muzeum i Ziemi Głubczyckiej. Głównym kierunkiem jego badań są losy Polaków i mniejszości narodowych z Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej, stosunki dyplomatyczne Polski z ZSRR, Ukrainą, Litwą, Czechosłowacją i Niemcami w latach 1939-1945, powojenne życie społeczno-polityczna Polaków na Śląsku, a także przesiedlenia i deportacje Zabużan na „Ziemie Odzyskane”. Jest autorem licznych publikacji oraz kilku wystaw historycznych, traktujących o życiu obywateli polskich na Kresach Wschodnich i ich późniejszych losach.

Prezentacja jednej z publikacji: