Stanisłówka, powiat Żółkiew, województwo lwowskie
Zobacz też (materiał ilustracyjny częściowo dotyczy Stanisłówki, z której pochodził ks. W. Szeremet): ks. Władysław Szeremet (18.08.1924 Stanisłówka – 19.03.2011 Zielona Góra)
ks. Władysław Szeremet (red.), Stanisłówka. Wspomnienie o rodzinnej ziemi.
(materiał ilustracyjny z książki jest w linku powyżej – na stronie ks. W. Szeremeta.)
O ziemi rodzinnej jak o matce – nie wolno zapomnieć!
Wspomnienie to dedykowane jest mieszkańcom Stanisłówki i okolic: zmarłym ku pamięci, żywym ku radości.
1944. 60 lat tragedii wsi Stanisłówka. 2004.
O Stanisłówko, o Ziemio moja miła
Byłaś dla nas Matką, Ty nas wykarmiłaś
Byłaś dla nas sercem kochanej dziewczyny
I miłością pierwszą dla każdej rodziny
Rok 44-ty będziemy pamiętali
Swoją Ojczystą ziemie my pozostawiali
Jechaliśmy na ziemie nasze odzyskane
W kraj daleki dla nas dotąd wcale nie znany
Piękna Ziemia wszystkich przygarnęła
I starego i małego chlebem nakarmiła
I zabiło źródłem znowu nowe życie
W okolicznych wioskach-w centrum
Warszowice
Marian Kłany 14 kwietnia 2004 r.
Skąd nasz ród
W dowód wdzięczności Panu Bogu i Matce Najświętszej za cudowne ocalenie życia mieszkańców Stanisłówki. Pamięci mieszkańcom Stanisłówki, żołnierzom A.K., którzy zginęli w obronie polskiej ziemi, polskiej wioski dnia 14 kwietnia 1944 roku.
Za dar mocy i siły w pokonywaniu trudów życiowych w okresie okupacji rosyjskiej i niemieckiej, za wytrwałość w wierze w opiekę i moc Bożą wspieraną modlitwami matek i dzieci w każdej czuwającej nocy, że doczekamy szczęśliwie jutra.
Panu Jezusowi i Matce Bożej, niech będą dzięki za szczęśliwe opuszczenie spalonej Stanisłówki i udanie się do Żółkwi, ze Żółkwi na Ziemie Odzyskane.
Dziś z wzruszeniem serc i miłością w pielgrzymkach do ciebie ukochana nasza rodzinna wiosko wracamy. Ach, jak nam wtedy jest z tobą dobrze, choć tam są lasy, trawa, piaski i krzaki. Jak mile oddychać twoim powietrzem i wspominać dawne dzieje, dzieje naszej przeszłości, naszej młodości. Nie ma już ciebie, nasza matko, rodzinna wiosko, bo ręka złego człowieka cię zniszczyła.
Aby ocalić od zapomnienia nasze korzenie, naszą Stanisłówkę, aby przekazać młodemu pokoleniu przedziwną historię naszych przeżyć, kilka naszych sióstr i braci spisało swoje wspomnienia z tamtych czasów, które znajdują się w tej książce. Dzięki im za to. Bóg zapłać.
Ks. Władysław Szeremet
I Rys historyczny
Napisał Wasyl Czernicki Drukowano Lwów 1898 r. Nakładem Bractwa Cerkiewnego w Mostach Wielkich.
W ładnym położeniu nad rzeką Ratą między Żółkwią a Krystynopolem leży na pagórku miasteczko Mosty Wielkie liczące 2300 Rusinów, 600 Polaków, 1300 Żydów.
W pośrodku kwadratowego rynku z drewnianymi podcienionymi domami, gdzie nie brakuje zajazdów, sklepów i szynków – stoi głęboka studnia z kołem pod drewnianym dachem. Z rynku rozchodzą się boczne ulice, tam mieszkają wyciśnięci żydami z rynku mieszczanie, którzy zajmują się tkactwem, gospodarstwem, ciesielstwem lub palą węgiel w lasach i rozwożą go z mazią i dziegciem po różnych stronach. Dawniejsza osiedlona tu osada w starych czasach – nie wiadomo kiedy. Osada ludzka wśród lasów zwała się „Mostkami” od pobudowanych mostków nad rzeką Ratą. Osada ta była osiadła po lewym boku podłużnego pagórka rzeki Raty. Po prawej stronie rzeki Raty były gęste lasy z moczarami, po których powstały nazwy „bagna”. Początkowo małą osadę według przekazów miały osiedlać Tatarzy. Przy jakich to stało się środkach przekazy nic nie mówią. Że legenda nie jest bezpodstawna wykazują nazwy ulic i placów typu miejscowych ludzi i zachowanych zwyczajów, jakie nie spotykają się w sąsiedztwie. W Mostach są ulice zwane Krymską, Szyjkową i Plac Turecki, okapy i przychody.
Wszystkie te nazwy nie są bez podstawy, ale ich powstanie ciężko prześledzić. Jedno interesuje, że między narodem nie ma jedności, zwięzłości, żeby, kiedy tatarzy buszowali w Mostach, a przecież oni w swoich pochodach na pobliską Ziemię Sokalską i Bełzką w krwawych pochodach rzezi, pożarach i rabunku, na co są historyczne dowody. Kolonia Tatarska zasiliwszy osadę w Mostach miała osiąść na ulicy Szyjkowej, której nazwa wychodzi od słowa tureckiego „Szejk”. Ulica ta łącząc do przedmieścia Stare Mosty to najstarsza w miasteczku, a mieszkańcy ulicy nazywani Szyjkami mają być potomkami tatarskiej kolonii.
Mężczyźni osobliwego typu silnie zbudowani, śmiali i butni, nie zajmowali się rolnictwem ani domowym gospodarstwem. Pracę tę zostawiali kobietom i dzieciom, sami palili węgiel w lesie i prowadzili dochodowy handel węglem, mazią, dziegciem na wszystkie strony od Lwowa po Warszawę, Czerniowce a nawet Mołdawię. Mostency byli znani jako maziarze i węglarze. Towary rozwozili oni na płytkich ciasnych wozach z płytkimi drabinkami bez plecionki lub łuku. Do wózków o dwu dyszlach zaprzęgali po trzy konie. Najsilniejszego w przód do jazdy, wytresowanego zaprzęgali między dyszle w nostablach, następnie dwa konie po bokach środkowego. Średni koń zwany chomątnym był w wielkim poszanowaniu. Kiedy wrócił Mosteniec po długiej kilkumiesięcznej podróży po dalekim świecie to witająca go osobiście na wstępie pytała się „jak się ma koń chomątny” i oglądała go na wszystkie boki. Węglarz wjeżdżał na wąskim wózku bez hamulca stojąc, najciekawsze, że nie wywrócił się i nie szczepił się z innymi furmankami. Sposoby takie jazdy dotychczas znajdują się między tatarami. Mosteńscy węglarze musieli przyjąć te zwyczaje po swoich przodkach tatarach, bo nikt tak nie jeździ obecnie. Od czasu, kiedy pobudowano żelazną drogę w kraju i wozić kamienny węgiel z dalszych stron, pocierpiało Mosteńskie węglarstwo. Z biegiem czasu wozy z żelaznymi osiami z półkoszkami wycisnęli ciasne wózki z przeźroczystymi drabinkami. Kiedy węglarze przyswoili sobie wygodne wozy, jednych tylko maziarzy i dziechciarzy można było zobaczyć w targowych przyjazdach na ciasnych wózkach z chomątnym między dwoma dyszlami. Kiedy wzrosła osada Mostków zasiedlona tatarami postarał się Stanisław hrabia z Tenczyna, Tenczyński, starosta Lubelski i Bełzki, że na mocy pisma ustawy Króla Zygmunta Augusta z 1549 r. przemianowano wieś Mostki na miasteczko Augustów, Augustowem później Mostami Wielkimi i tak zwą się do dzisiaj. Wspomniany król nadał założonemu miasteczku Magdeburskie prawo, pozwolił na targi co środy i na dwa jarmarki w roku w dzień Bożego Ciała i na Wszystkich Świętych. Uwolnił mieszczan od pańszczyzny, na dziesięć lat od podatków. Nadał prawo na wywar miodu i piwa, na wytop wosku i na wolne zręby drewna na paliwo i budowę w Królewskich lasach. Przez nadanie królewskich praw zaczęło się rozwijać i rozrastać. W środku rynku pobudowano obszerny ratusz a w mieście, w którym osiedlali się różni rzemieślnicy otoczono z trzech stron fortonem z trzema bramami, do czwartego boku dotykała Rata. Według przechowanych dokumentów miasteczko w 1564 roku miało cztery ulice: Koszowa, Bełzka, Wilcza i Lwowska z 257 domami, a w 1616 roku powiększyło się do 362 domów.
Nadeszły na miasto ciężkie czasy. Krajowe niepokoje, morowa zaraza, po tej chorobie pozostały w lesie dwa duże krzyże pamiątkowe. Mosty Wielkie zostały obrabowane i spalone przez Szwedów i całkiem podupadły. Przy pożarze miasta z ratuszem przepadły stare zapiski z zarządzeniami, które by mogły wskazać ciekawą historię miasta Mostów. Teraz w 1892 roku przechowują się w miejskim archiwum oprócz rachunków i zapisków spisane na pergaminie urzędowe pismo Króla Augusta z 1549 roku, imienny spis mieszczan karczujących lasy po prawym boku Raty. W 1564 roku dla rozszerzenia miasta administracyjne zapiski od 1563-1628 r. z których można zorientować się, że do tego miasteczka należały wioski – Wolica, Dworce, Butyny, Chronów, Tomaszów, Chliwczany, stanowiąc od miasta osobną orędę. Żeby dopomóc miasteczku zniszczonemu przez Szwedów udzielono Zarządzeniem Króla Augusta III 1774 roku nowymi sześcioma jarmarkami dozwalając mieszczanom pobierać jarmarczne i mostowe, ale to mało pomogło. Do najnowszych czasów Mosty przedstawiało zapuszczone miasteczko. Dopiero za Austrii odnowiono Mosty przez budowę murowanych koszar wojskowych ze szpitalem dla piechoty i kawalerii, kasyno wojskowe, sąd, kilka ładnych nowych domów odbudowano po pożarze (28.6?) 1775 r. Kościół w 1880 roku i wielką ruską cerkiew, której pięć wysokich bań widnieje z daleka na wszystkie strony. Mosty Wielkie należały od swego założenia do dóbr królewskich stanowiąc jakiś czas starostwo. Dopóki nie przyłączono Mostów do Bełzkiego starostwa. Po upadku Polski w 1772 r. Mosty wystawiono na sprzedaż przez Austriacki Rząd na licytację. Mosty kupił z przynależnościami, wioskami Józef Udrycki w Spółce z Langiem za 111011 złotych ryńskich 11 koron. Lecz ten olbrzymi majątek rozdrabniał się w dalszych czasach. W zakupionych lasach powstała fabryka terpentyny i żeliwna huta. Do tych fabryk sprowadzono ludzi nadano im karczunki, w których oni osiedli a to dało początek do założenia blisko Mostów dwóch mazurskich wiosek kolonii w Stanisłówce i Wieczorkach, W Mostach była założona cerkiew ruska od początku założenia miasteczka i została spalona. Świadczy o tym przechowywany odpis zarządzenia w cerkiewnym archiwie (podana jest w przekładzie): Na wieczną pamiątkę ja Zygmunt August z łaski Bożej król Polski, wielki wódz litewski itd. zarządzam niniejszym pismem wszystkim razem i każdemu pojedynczo teraz, teraz żyjącym i tym też, którzy w przyszłości znajdziecie wiadomość o tym piśmie. Przedłożono nam ze strony popa Hryćka Cerkiew błogosławiona przenajświętszej dziewicy Maryji znajdująca się w mieście Augustowo, która nie przypadkowo a raczej z dopustu Bożego razem z zarządzeniem fundacyjnym, książkami i innymi ozdobami, aparaturą i prawo cerkiewne do korzenia przez ogień spalone i zniszczone, o czym nas urzędowym dokumentem ze strony starostwa Bełzkiego poświadczono. Niektórzy nasi radni przedłożyli nam prośbę, żeby Hryćka Popa tymczasowego zarządzającego za jego zasługi w szerzeniu wiary bożej na dalszym stanowisku zatrzymać, żeby wyżej wymienioną cerkiew swoim własnym kosztem i trudem wybudował i fundacji udzielił, za co proszą nas o łaskawe udzielenie nowych praw zamiast spalonego. My do prośby tej jako sprawiedliwej radośnie się przychylamy do tego Hryćko Popa i jego łaskodawców przy tej cerkwi zatrzymujemy i udzielamy naszym pismem następujących praw Hryćko i jego następcy będą używać tych samych praw, jakie miała cerkiew zanim spaliła się w całej pewności ze wszystkimi pożytkami, płodami, dochodami, polami, ogrodami i polem oraz pozwolenie na rąbanie drzewa na domowe potrzeby z tymi dodatkami z przynależnymi, dawniejszymi fundacjami do tej cerkwi ze wszystkiego tego będą korzystać wszyscy w spokoju przez wieczne czasy. Dla stwierdzenia ważności wyciskam na piśmie naszą pieczęć dano w Porkowej dnia 3 Augusta 1564 r. Po spaleniu pierwszej cerkwi wystawiono drugą i ona stała od 1565-1712 r. – 147 lat, co z nią się stało nie wiadomo, nie ma żadnych danych. W 1712 r. wybudowano trzecią z rzędu. Przestała 178 lat, groziła upadkiem ze starości.
17 sierpnia 1890 roku zaczęto budować 4 cerkiew w Bizantyjskim stylu. Z pozostałości starej cerkwi wybudowano kaplicę na cmentarzu w Mostach w 1765 r. a w 1893 r. została ukończona budowa cerkwi. Przestrzeń wynosi 433 m. W cerkwi znajduje się stały ikonostas ,na którym jest z czystego srebra ozdoba Najświętszego Pana Jezusa i Matki Bożej. Wysoki srebrny Krzyż wagi 5 funtów. W zakrystii jest krzesło „stypowe”, które pochodzi z zamku w Krystynopolu. Salezy Potocki wojewoda w Krystynopolu po śmierci żony Anny z Goszczów , zmarłej w 1772 r. urządził kilkudniową stypę. Po skończeniu każdy duchowny dostał krzesło, na którym siedział na stypie. Krzesło wybite jest skórą na sprężynach, jest tak praktycznie złożone, że nadaje się rozciągnąć. Można siedząc wygodnie przespać się na nim.
STANISŁÓWKA
Napisała 10 VII 2002 r. Maria Filipowska córka Kaspra i Anny Bryk, ur. 4 stycznia 1929 r. w Stanisłówce. Obecnie: Siostra zakonna s.m. Paulina Filipowska (józefitka) Zgromadzenie Św. Józefa, Kluczbork, woj. opolskie.
Wieś Stanisłówka, gmina i parafia Mosty Wielkie, pow. Żółkiew, woj. Lwów, była starą polską osadą. Pierwotnie własnością księcia Sapiechy, był tu Dwór. Osada była położona nad niedużą rzeką Świnią. Obok rzeki w niedużej odległości po stronie wschodniej szedł gościniec, który do końca został starym gościńcem – była to szeroka polna droga. Osada po pewnym czasie rozbudowała się na niedużą wieś. Przez wieś przepływała rzeka Świnia wypływająca z góry Haraj za Żółkwią, więc płynęła z południa na północ i wioskę dzieliła na dwie części: zachodnią większą i główną, oraz wschodnią mniejszą, położoną wyżej gdzie też był Dwór. Rzeka za Stanisłówką, a przed Piaskami wpada do większej rzeki Raty, która płynie przez Mosty Wielkie. Obydwie rzeki obecnie są bardzo zaniedbane.
Rzeka pierwotnie płynęła przez wieś dużym zakolem. Po pewnym okresie czasu, koryto rzeki na tym odcinku zostało wykopane w prostej linii a dopływ do zakola starej rzeki został zasypany wałem ziemi z żużlem i zasadzony drzewami, a dopływ nadal był połączony z nowym korytem rzeki, więc była stara rzeka i nowa rzeka. Stara rzeka prawie ze stojącą wodą służyła wiosce do moczenia konopi, wodę miały gęsi i kaczki. W wiosce wszystko było wykorzystane. Wschodnia część wioski, gdzie było gospodarstwo dworskie, była wyżej położona, a zachodnia to była niższa równina. Przy nowym korycie rzeki po stronie zachodniej była dość wysoka i trochę rozległa górka. Na tej górce była wybudowana murowana szkoła i drewniany Dom Kultury. W jednym skrzydle była obszerna sala ze sceną, w drugim sklep spółdzielczy, bo wioska miała swój sklep. Na tej górce była duża studnia zabudowana, kryta dachem w rodzaju altany, nieduży budynek ze sprzętem przeciwpożarowym. Przy samej skarpie górki naprzeciw szkoły stał duży drewniany krzyż, jak przy każdej szkole wiejskiej na tamtych terenach. Górka była chyba trochę sztuczna, a nie naturalna. To miejsce na górce, gdzie była szkoła i Dom Kultury nazywało się Ruda i tu było centrum wioski. Przypuszczalnie tu kiedyś była wydobywana i przetapiana ruda żelaza. W nowym korycie rzeki i na skarpie górki ziemia była z żużlem. Na Rudzie ludzie spotykali się, rozmawiali, radzili, podejmowali różne wspólne decyzje, bawili się, tu było centrum kulturalne. Duży most na rzece też był atrakcją dla młodzieży w lecie, gdzie wieczorami śpiewali. Dzieci w lecie przyciągał przyjemna i dostępna rzeka do kąpieli, a zimą dość wysoka górka, skąd zjeżdżało się na sankach lub na nartach aż do zamarzniętej rzeki.
Ludzie budowali się w pewnym oddaleniu od rzeki, bo jak woda występowała z koryta rzeki, to szeroko zalewała łąki i teren zakola starej rzeki w środku wioski, zwłaszcza po roztopach zimowych, a czasem i w innej porze roku. Po stronie zachodniej od rzeki, tylko dwa zabudowania obok górki były blisko rzeki.
Duży most na nowej rzece był drewniany ale solidnie zbudowany i miał dodatkowe ochronne słupy przed krami, a często płynęły potężne kry i nieraz nagle poziom wody podnosił się. Na starej rzece był mały most. Pomiędzy dużym mostem na nowej rzece a starym mostem na starej rzece, była wysoka grobla zabezpieczona barierkami, ażeby droga była przejezdna , jak rzeka występowała z nowego koryta i zalewała niski teren ze starą rzeką.
W starszej generacji, być może jeszcze przed I wojną światową, w Stanisłówce był związek Sokołów. Organizatorem był kierownik szkoły pan Roland, bo jest na zdjęciu, które byli mieszkańcy Stanisłówki posiadają. Przed II wojną światową był Związek Strzelców. Komendantem – szefem Strzelców był Józef Kozar.
Brat jego Eustachy Kozar był majorem Wojska Polskiego. Zginął w czasie wojny, nie wiem w jakich okolicznościach. Żona z córką były wywiezione na Sybir i szczęśliwie wróciły, już obydwie nie żyją. Józef też był z żoną i synem na Sybirze. Drugi major ze Stanisłówki Józef Bryk zginął w Katyniu. Ostatnio przed wojną kierownikiem szkoły był pan Działowski, imienia nie pamiętam. Pochodził od Mielca. Bardzo dbał o polską mowę, starał się o rozwój kulturalny mieszkańców Stanisłówki. Organizował różne występy. Szkoła jednoczyła mieszkańców wioski, pomagała w wychowaniu dzieci i młodzieży, rozwijała patriotyzm. W szkole były tylko 4 klasy i trzeba było uczęszczać 2 lata do 3 klasy i 2 lata do 4-tej klasy, chyba, że ktoś chciał kończyć 7 klas, to musiał uczęszczać do Mostów. Przeważnie chłopcy chodzili do Mostów, a w czasie wojny chodziły już i dziewczynki (7 km).
Przed wojna było też Koło Gospodyń Wiejskich. Prowadziła je jedna pani z dworu. W czasie wakacji była Półkolonia dla dzieci.
Przed panem baronem E. Horochem, jak wiem z opowiadania mojej mamy, we Dworze była rodzina Odryckich, która swoją posiadłość miała w Łukawcu, koło Lubaczowa. Być może tu dzierżawili od Księcia Sapiechy, a później zamieszkali na swoim. W tym czasie stary gościniec – droga szeroka w prostej linii przechodziła przez dworskie podwórze, stajnie też były po stronie południowej pałacu, gdzie później powiększono park.
Baron E. Horoch zmienił plan zabudowań gospodarczych. Zlikwidował drogę przez podwórze, dał szeroki teren na drogę objazdową podwórza. To wszystko było wykonane w okresie międzywojennym.
W pewnym okresie czasu, ale to już dawniej, chyba jak rozbudowały się Mosty Wielkie, wybudowano szosę wyłożoną kamieniami w prostej linii z Bojańca do Mostów, która przechodziła pół kilometra od wioski, po stronie wschodniej. W okresie międzywojennym tę szosę, która już miała podkład z grubych kamieni (kocie łby) uzupełniano i wybudowano z drobnych kamieni i piasku, ażeby była dobrze przejezdna dla pojazdów mechanicznych, to mi jeszcze teraz opowiadał starszy człowiek – mieszkaniec Stanisłówki. Przed wojną jak pamiętam, dwa razy dziennie, przejeżdżał autobus. Tuman kurzu był za nim, to swoją drogą. Dziś jak na tamtejsze warunki szosa jest dobra, a przez teren Stanisłówki przejeżdża się jak przez pustynię. 10 lat temu, jak rozmawiałam z panem Konsulem, to powiedział „często tam jeździmy i widzimy że pomiędzy Bojańcem a Mostami jest jakby pustynia, ale nikt nie wiedział, że tam była polska wie”.
Mieszkańcy Stanisłówki utrzymywali się z rolnictwa. W Stanisłówce było około 130 numerów. Wieś na tyle ludzi miała mało ziemi ornej i łąk, więc była wioską niezamożną, tylko kilku gospodarzy było bogatszych, posiadali więcej ziemi. Większą ilość ziemi posiadał Dwór, ale ludzie nie narzekali, trochę dorabiali we Dworze, a zimą w lasach jako cieśle. Obok podwórza dworskiego po stronie północnej przy starym gościńcu stały trzy domy, zwane czworakami. Mieszkali w nich pracownicy dworscy z rodzinami oraz sezonowi.
Stanisłówka miała swój gminny las i trochę gminnego pastwiska. Las był bardzo wartościowy. Mogliśmy swobodnie zbierać jagody, grzyby, suche gałęzie, czy szyszki na opał. Do dworskich lasów nie było wstępu, albo trzeba było płacić. Po stronie zachodniej wioski był dość duży zrąb lasu – własność barona Horocha, gdzie było mnóstwo różnych owoców leśnych jak jeżyny, ochyny, brusznice, żurawiny, czy grzyby. Tam bez problemu mogliśmy to zbierać bezpłatnie, więc to było dla nas bogactwo. Ten teren był przeznaczony do sprzedaży i częściowo był już wykupiony przez mieszkańców Stanisłówki, więc Stanisłówka rozbudowywała się w kierunku lasu dworzeckiego. Za Stanisłówką w kierunku południowo – zachodnim w okresie między wojennym powstała kolonia polska Niedźwiedzie, która należała już do gminy Derewnia, ale parafia Mosty Wielkie i tam była kaplica. W Stanisłówce nie było kościoła ani kaplicy, choć ludzie tak pragnęli kaplicy i Baron Horoch dał plac pod budowę, ale ówczesny ksiądz Proboszcz nie zgodził się na budowę kaplicy, bojąc się że będzie miał pusty kościół w Mostach jak Stanisłówka nie przyjdzie. Chodziliśmy do kościoła do Mostów 7 km. W niedzielę i święta wieś wyludniała się, bo kto tylko mógł szedł do kościoła. Latem chodziliśmy starym gościńcem, w kierunku Piasków. Przed Piaskami przecinaliśmy drogę leśną między górami i wychodziliśmy koło koszar, którędy też chodzili ludzi z Piasków i dalej do kościoła.
Zimą, jak był śnieg, trzeba było iść do szosy i szosą chodziliśmy do Mostów. Kto miał konie, to jeździł w lecie wozem, a w zimie saniami. Baron zawsze jeździł bryczką z domownikami. W Stanisłówce tuż przed wojną było dwóch ojców dominikanów. O Piotr, o. Urban i trzeci o. Adam Studziński, choć ostatnio mieszkał w Kupiczwoli, ale rodzice pochodzili ze Stanisłówki. Były też siostry zakonne. W Stanisłówce mieszkali Legioniści jak major Eustachy Kozar, na zdjęciu widać gospodarstwo majora. Tu miał piękną willę. Gospodarstwo prowadził majorowi brat Józef. Tu mieszkali rodzice majora, już w podeszłym wieku. Ojciec majora był kowalem i wcześniej prowadził kuźnię. Kuźnię tą przekazał swemu synowi Józefowi, o którym wspomnimy w dalszej części. Major Józef Bryk – legionista zgarnięty na początku wojny przez wojska sowieckie zginął w Katyniu.
Przeżyliśmy wojnę. Przed wywiezieniem całej wioski na Sybir „obronił nas” ruski wojskowy, chyba major, który prowadził budowę toru kolejowego między Stanisłówką a Mostami. W Stanisłówce w pałacu miał całą kwaterę, a robotnicy rosyjscy z całymi rodzinami mieszkali w Stanisłówce. Kiedy na Wołyniu masowo mordowali Polaków, nikt nie przypuszczał, że Stanisłówka padnie ofiarą, bo nie byliśmy kolonistami, ale mieszkaliśmy tu od pokoleń. Kolonię Niedźwiednię w 1940 roku wywieziono na Sybir.
Kiedy w styczniu 1944 r. rozpoczęło się morderstwo w Mostach, już wiedzieliśmy, że i nas to czeka, więc trzeba było czuwać po nocach, a po morderstwie na Rokitnie już nikt nie spał w domu. Na noc chodziliśmy do dworskiej stajni a słabsi, żeby nie chodzić daleko, szli do szkoły. Myśleliśmy, że nas napadną na Wielkanoc, ale święta przeszły spokojnie. We wsi już było dużo ludzi, różnych niedobitków, zwłaszcza kobiet z dziećmi z Rokitny, z Wołynia, czy z innych miejscowości.
Stanisłówka została spacyfikowana 14.04.1944 r. przez UPA Banderowców wczesnym wieczorem i w nocy w Wielki Piątek grekokatolicki. Zostaliśmy okrążeni półkolem część zachodnia od rzeki do rzeki. Ocaleliśmy cudem. Do dworu trzeba było uciekać przez most i długa wysoka groblę, bo w rzece była duża woda po roztopach śniegu, a na most kule sypały się jak grad i wieś od razu paliła się. Bałam się, ażebym nie została schwytana żywą, żeby raczej zginąć od kuli razem z innymi, ale w planach Bożych mieliśmy jeszcze żyć, pomimo gradu kul, które sypały się na nas. Wschodnia część wioski nie została spalona w tę noc, szkoła i sąsiednie zabudowania też nie były spalone.
Na drugi dzień to była sobota nasza po Wielkanocy, a grekokatolików Wielka przed Wielkanocą. Zginęło chyba 10 osób. Gdzie zginęli, tam rodzina pochowała, bo trzeba było razem uciekać. Dwóch AK-owców chyba z Wołynia zginęło w naszej obronie, ci zostali pochowani koło Krzyża po stronie wschodniej, gdzie obecnie na ich grobie stoi Krzyż, bo podczas kopania dołu na fundament betonowy pod Krzyż, natrafiono na szczątki tu pochowanych.
To był straszliwy terroryzm. Nie mamy żywić nienawiści do tych biednych ludzi, którzy takich zbrodni dopuszczali się, ale też nie powinniśmy o tym zapominać. O tym trzeba pamiętać.
Prawie cała wieś wyruszyła do Żółkwi, licząc się z tym, że po drodze możemy być wymordowani, ale dzięki Panu Bogu doszliśmy szczęśliwie. Jeszcze nie wszyscy wyszli ze Stanisłówki, a już w Bojańcu nas zatrzymali, ale wynajęci i opłaceni żołnierze niemieccy z Mostów przyjechali dużym samochodem do przodu i Ukraińcy ustąpili z jezdni i mogliśmy spokojnie iść dalej. Za nami z większej części wioski pozostały stojące kominy i spalone zgliszcza, które jeszcze dymiły. Ile tam zostało spalonego bydła, drobiu, zwłaszcza krów i jak te zwierzęta musiały ryczeć i męczyć się paląc się żywcem. Przeważnie kobiety z dziećmi z Rokitny, niecałe dwa tygodnie temu, tu przyszły ze swoim dobytkiem i tu straciły już wszystko.
Wioska po stronie zachodniej począwszy od wspomnianej górki, była rozbudowana w szerokim rozwidleniu i otoczona lasem. Początkowo od północy naszym gminnym, następnie dworzeckim, od zachodu też dworzeckim a od południa derewieńskim. Po stronie wschodniej od rzeki wioska nie była atakowana, więc niektórzy ludzie uciekali na pola i łąki poza szosą, lub dochodzili lasem do Mostów, bo były blisko koszary z wojskiem i szosą też. Często przejeżdżały samochody wojskowe.
To tyle co moja wyobraźnia i pamięć mogła przerzucić na papier. Wieś miała dużo drzew owocowych czy innych wartościowych drzewostanów. W wiosce byli stolarze, budowniczowie domów, jak pamiętam było 3 kowali. Ludzie wspomagali się nawzajem. Ogólnie ludzie żyli ubogo, jak pamiętam czas wojny, ale było wesoło, cieszyliśmy się życiem i dziękowaliśmy Panu Bogu za wszystko. Przez zniszczenie rzeki i zdewastowanie terenu, teren po Stanisłówce jest bagnisty.
II PAMIĘCI MIESZKAŃCÓW STANISŁÓWKI…
Stanisław Kotar
Mieszkańcy, a i potomkowie byłej wsi Stanisłówka w powiecie Żółkiew, gmina Mosty Wielkie w województwie Lwowskim należą do tej grupy, która nie zapomniała o „Swej Ziemi”. Łączą ich wspomnienia dzieciństwa, potem okres wojny, niektórych wywózka na Sybir. Pomimo rozproszenia, bo tak przebiegała repatriacja, spotykają się od czasu do czasu. Większość mieszkańców wsi Stanisłówka jest ze sobą spokrewniona. Kiedyś nie było migracji ludności. Ojczyzną był kawał ziemi aż po horyzont.
Dawało to poczucie bezpieczeństwa. Może to te więzy krwi, a może przywiązanie do ziemi i wspomnień o rzece Świnie, nocach gwiezdnych przy pasieniu koni pchają na miejsce po Stanisłówce. Teraz na miejscu wsi jest duże pastwisko. Nie ma już mostu na rzece Świni. Na skraju lasu, przy dróżce, w stronę Mostów Wielkich, tam, gdzie kiedyś była kapliczka, gdzie zbierały się kobiety i dzieci na wieczorne śpiewy stoi krzyż. Upamiętnia ten krzyż miejsce po kapliczce rozebranej w 1941 r. gdy wkroczyli Sowieci, ale też pochowani tam zostali partyzanci polegli w czasie obrony wsi. Przy tym krzyżu modlą się przyjeżdżający na pielgrzymkę do Swej Ziemi mieszkańcy, ich potomkowie i krewni. Że wsi nie ma, wiemy od lat.
Ale jaki był początek? Pewne jest, że była to osada założona na początku 19 wieku w dobrach Księcia Sapiechy. Ponieważ na ziemi tej znajdowały się rudy żelaza należało ją wydobyć i przerobić. Zachęceni mazurzy osiedlili się podejmując pracę w kuciu żelaza lub fabryce terpentyny. Część z mieszkańców osady zajęła się rolnictwem i hodowlą drobiu. Osada rozrosła się do rozmiarów wsi i miała swego sołtysa, przynależąc do gminy Mosty Wielkie i tamże parafii. Czasami ktoś z odważnych wyjeżdżał do Austrii bo Lwów należał do Galicji czyli zaboru Austriackiego. Jeszcze odważniejsi wyjeżdżali do Ameryki w poszukiwaniu lepszych warunków życia.
Wieś była otoczona wsiami ukraińskimi z silnym nacjonalizmem. We wsi w okresie międzywojennym była szkoła 4 – klasowa i dom kultury.
WOJNA 1.09.1939
Kilka dni przed wybuchem wojny, może 26 lub 27 sierpnia kilku mieszkańców Stanisłówki a przede wszystkim oficerowie, podoficerowie rezerwy otrzymali karty powołania. Po wkroczeniu wojsk sowieckich w dniu 17 września z rozproszonych oddziałów powrócili do Stanisłówki. Powrócił major Eustachy Kozar. Nie powrócił schwytany przez NKWD wyr. Józef Bryk, który zginął w Katyniu. Oficerowie musieli ukrywać się, niżsi stopniem powrócili do normalnego życia. Sądzili, że za lasem za rzeką poczekają na szybki koniec wojny.
Dochodzą wiadomości o wywózce na Sybir, ale czy to może się zdarzyć?
Przyszedł kwiecień 1940 r i NKWD pojawiło się w Stanisłówce – prawdopodobnie był to 13 dzień kwietnia. Wywózka na Sybir stała się faktem. Całe rodziny pojechały na okrutną wycieczkę sponsorowaną przez ojca Stalina i jego reżim. O swych przeżyciach na Syberii pisze w ciepły sposób mieszkanka Stanisłówki córka Eustachego Kozara Maria Gęgołek. Wielu z wywiezionych nie wróciło. Kilku mężczyzn w tym Józef Kozar dostali się do Armii generała Andersa i przeszli szlak bojowy, łącznie z walkami na Monte Cassino. Dla tych, którzy pozostali szansą było wstąpienie do Armii Kościuszkowskiej. Byli to Bryk Tadeusz, Siciński Marian i prawdopodobnie pan Wilk Józef (zam. w Warszowicach).
Z syberyjskiej tułaczki w sierpniu 1943 r. wróciła z dzieckiem na ręku Ludwika Kozar. Zdziwienie było ogromnej, że tej dzielnej kobiecie udało się uciec. Z relacji Ludwiki Kozar wynikało, że po wstąpieniu jej męża Józefa Kozar do Armii Andersa postanowiła przedostać się do kraju. Przemierzała drogę z Algi Aktubińska to pieszo, to pociągami to wozem konnym z żołnierzami. Małego Edzia urodzonego na Syberii przyniosła w płachcie. Pozostali mieszkańcy Stanisłówki po wywózce na Sybir nie cieszyli się długo spokojem. Narastały konflikty z Ukraińcami, gdy do tej pory stosunki układały się tak jak z sąsiadami bywa.
Po wkroczeniu w 1939 r. wojsk sowieckich majątek barona Eustachego Horocha został zarekwirowany przez władzę na sowchoz. Mężczyźni, którzy nie pojechali na Syberię, a są za młodzi, by wcielić ich do wojska pracują w sowchozie jako traktorzyści czy kombajniści. Umiejętności te przydadzą się, gdy trafią do wojska latem 1944 r. Traktorzysta Stanisław Kozar został czołgistą ( dziś ppłk. w stanie spoczynku). Gdy latem 1941 r wkroczyli Niemcy po wypowiedzeniu wojny ZSRR Sowchozy zostały zamienione na Liegenschafty, co oznaczało gospodarstwo pomocnicze dla potrzeb wojska. Mimo okrucieństwa wojny, to te gospodarstwa zapewniały części mieszkańców Stanisłówki pracę i wyżywienie.
Po wkroczeniu wojsk niemieckich nacjonaliści ukraińscy dochodzą do głosu. Wspierani są przez SS Galizien. Formują swoją policję i przystępują do nękania ludności. Z czasem działania Ukraińców nasilają się. Żołnierze Ukraińskiej Powstańczej armii napadają na Polaków. Początkowo atakowani są mężczyźni, a od jesieni 1943 r mordowane są całe rodziny, zaś domy i wsie palone.
Dowództwo AK Okręg Lwów Północ oprócz walki niepodległościowej miał za zadanie obronę ludności przed UPA. Oddziały leśne partyzantki 19 pułku piechoty AK Lwów przeorganizowano tworząc Inspektorat Północno Zachodni, którego zadaniem była ochrona ludności tego terenu.
Na przełomie 1943/ 44 r. oddział leśny Kedywu / korpus działania dywersyjnego został zorganizowany z okolic Rawy Ruskiej do Stanisłówki. Dowódca oddziału był ppor. Onufry Kuźniar ps. Popiel. Oddział początkowo liczący 10 osób stopniowo zwiększał liczbę partyzantów. W kwietniu 1944 liczył około 80 osób. W konspiracji tj w AK działali mieszkańcy Stanisłówki, najczęściej młodzież obu płci. Działania ich to walka o życie i niepodległość. Partyzanci byli rozmieszczeni po okolicznych domach, o czym Ukraińcy wiedzieli. Kwaterowanie oddziału leśnego dawało miejscowym poczucie bezpieczeństwa. Zbliżanie się wojsk sowieckich spowodowało wypieranie OPA na zachód. Tam, gdzie było wojsko sowieckie – czyściło teren z band UPA. Wobec tego UPA przemieszczało się na zachód, powodując zwiększenie mordów na ludności polskiej a czasami mieszanej tj. polsko – ukraińskiej.
Pisze o tym bardzo obrazowo we wspomnieniach Stefan Wianecki, zam. w Ostródzie czyt. Zapis mojego pamiętnika. Zbliżający się front zmusił władze AK Okręgu Lwów Północ do przemieszczenia swoich partyzanckich zgrupowań. Nadeszła wiosna i dowódca Onufry Kuźniar Popiel otrzymał rozkaz opuszczenia Stanisłówki w okresie Świąt Wielkanocnych. Do oddziałów dołączali kierowani przez Okręg partyzanci aby odpoczęli i nabrali sił przed wymarszem. Liczba żołnierzy – partyzantów zwiększyła się do około 80 osób. Do zakwaterowania tak dużej liczby osób nie wystarczyły domy okolicznych mieszkańców. Dowódca Popiel wykorzystał opuszczony już przez Niemców pałac barona E. Horoha. Zorganizował kwatery dla żołnierzy oraz mieszkańców na wypadek, gdyby UPA zaatakowało wioskę. Do obrony przygotowano zamieniając na schrony murowane obiekty dworskie i szkołę ponieważ była murowana. Wykopano rowy strzeleckie w kierunku sąsiednich wsi jak Bajeniec, Dworce, Piaski, Szosa, Mosty Wielkie ( relacja ppłk St. Kozar ). Przygotowano zapasy żywności i amunicji.
Termin wymarszu oddziału wyznaczony był na 14 kwietnia, kiedy przypadały święta wielkanocne grecko-katolickie. Liczono na to, że zajęci świętowaniem żołnierze UPA nie zorientują się o wymarszu. Odchodzący oddział opóźnił swój wymarsz ponieważ ks. Aleksander Kozieł wiózł z Żółkwi dla ppor. Popiela jakiś rozkaz aby dostarczyć do Stanisłówki. W drodze został poinformowany przez furmana ze Stanisłówki że oddział już wyruszył. Spotkał jeszcze znajomą Ukrainkę, która przekazała mu taką samą informację. A dowódca oddziału nadal czekał na rozkaz. Nie tylko to opóźniało wymarsz oddziału ale też przybycie do miejsca zgrupowania dziewcząt, które na odchodne przyniosły do lasu kosz jaj i wędlin. Prosiły, aby partyzanci zabrali je ze sobą. Te wiktuały, a szczególnie jaja trzeba było zjeść. Przystąpiono do smażenia, co wiązało się ze zdejmowaniem kuchni polowej z wozu. Zajęło to sporo czasu i opóźniło wymarsz (relacja uczestników i dowódcy Onufrego Kuźniara). W końcu gdy już ponownie załadowano kuchnię i szykowano się do wymarszu 14 kwietnia, a było ku wieczorowi, wartownik siedzący na drzewie ostrzegł, że na leśnej drodze widzi przemykające postacie. Patrol na koniach wysłany w celu rozpoznania został zaatakowany przez UPA i powrócił tylko jeden człowiek, inni zostali ranni. Dowódca przez lornetkę widział przemykające i chowające się za krzewami postacie, niewątpliwie żołnierze UPA. W niedługim czasie rozległy się odgłosy strzałów. Oddział został podzielony na dwa plutony, które miały wpuścić napastników do wsi, a następnie je okrążyć. Cytuję relację dowódcy:
Pluton pod dowództwem Brzozy okrążał w tym czasie Stanisłówkę od strony południowo-zachodniej. Okrążał wieś, osadzał żołnierzy w pobliżu rzeki i wokół mostu, by stworzyć zaporę przed przenikaniem napastników między zabudowania. Zapadały ciemności i napastnicy brali obrońców Stanisłówki za swoich wołając: – Chodzi, dawaj siuda! Po przybyciu łącznika od Brzozy z wiadomością, że jego ludzie są już na wyznaczonych stanowiskach dowódca Onufry Kuźniar dał komendę użycia ognia. Rozpoczęła się bitwa. Podpalane domy od strony Butyn już płonęły. Ludność cywilna, szczególnie kobiety z dziećmi rzucili się w stronę mostu, aby przedostać za rzekę do zabudowań dworskich. Po drodze do rzeki przypadali do krzewów, kopców i stosów drzewa aby się ukryć. Oba plutony całą siłą natarcia ruszyły na napastników, ci zaś zaskoczeni obroną prowadzona zgodnie z taktyką ostrzeliwali się równocześnie wycofując się. Pozostawione przez nich worki, kosze wskazywały na to, że liczyli na łupy po napadzie. Liczyli też na to, że łatwo zdobędą je, bo partyzanci wycofali się, o czym informował ich zwiad.
Ktoś z bardziej doświadczonych opanował sytuację wśród kryjącej się ludności, a dowódca wysłał ludzi z samoobrony do pomocy w ulokowaniu się w budynkach dworskich. Walki trwały nadal, a napastnicy uchodzący w stronę skarp byli przez obrońców spychani do rzeki. Późnym wieczorem zapadła cisza, słychać było za to nawoływania poszukujących swych bliskich. Opatrzono rannych, Dowódca z żołnierzami liczyli straty. Oprócz 10 rannych wśród ludności Stanisłówki zostało zabitych lub zmarło wskutek ran około 5 żołnierzy. Po stronie ukraińskiej zginęło około 100 osób. Możemy sobie wyobrazić jakie wielkie siły zaatakowały Stanisłówkę ze 130 domami. Gdyby nie przypadek i dziewczyny z surowymi jajami tej historii nie miałby kto pisać… W tę samą noc na kolonii Niedźwidnia z rąk UPA zginęły 24 osoby. Dowódca opóźnił swój wymarsz ponownie, ale dlatego, że nie mógł pozostawić ludzi na miejscu tragedii i narazić na ponowny atak mszczących się za tak dużą ilość poległych band UPA. Mieszkańcy Stanisłówki wśród palących się lub dogasających domostw i zabudowań przygotowywali się do ewakuacji. Poległych żołnierzy pochowano koło wiejskiej, murowanej kapliczki stojącej przy polnej drodze w kierunku na Mosty Wielkiej. Dziś w tym miejscu stoi krzyż. Krzyż ten jest ostatnim trwałym śladem po wsi i Polakach….
Podczas obrony Stanisłówki w dn. 16.04.1944 z rannymi wymagającymi interwencji chirurgicznej udano się do Żółkwi, gdzie w szpitalu opatrzono rany. W obawie przed zemstą UPA, która mogła napaść na szpital, dowódca przeniósł wymagających leczenia szpitalnego do szpitala Św. Zofii we Lwowie przy ul. Łyczakowskiej. Partyzantów umieszczano na oddziale chirurgii dziecięcej, pod opieką dr Mariana Garlickiego. Między partyzantami znalazł się Stanisław Kozar, który ranny był w prawie przedramię. Operowany przez dr Mariana Garlickiego. Gen. Prof. dr hab n. med. Marian Garlicki po wojnie cieszył się przez długie lata zdrowiem. Odnosił sukcesy jako lekarz. Zmarł 23.05.2002 r.
Na drugi dzień przybyli żołnierze niemieccy stacjonujący w Mostach Wielkich, poinformowani o napadzie. Ewakuacja ze spalonej wsi Stanisłówka nastąpiła 16 kwietnia rano. Skierowali się wozami konnymi w stronę leżącej w odległości 20 km Żółkwi. Oddział Popiela osłaniał kolumnę wozów i ludzi. Gdy dojeżdżali do wsi Bojaniec kolumna została zaatakowana przez kilku ludzi umundurowanych jako SS Hałyczyna. Napastnicy zostali szybko odparci wycofując się do wsi. Po doprowadzeniu kolumny mieszkańców do ruchliwej drogi nastąpiło rozstanie. Dowódca wrócił do Stanisłówki po resztę żołnierzy aby jednak dojść do miejsca zgrupowania. Za dowódcą poszli partyzanci pochodzący ze Stanisłówki. Oddział został skierowany do Kościejowa, gdzie zorganizował obronę tej wsi.
Również chronieni byli ludzie dojeżdżający do pracy pociągiem. Jest lato 1944 r., zbliża się front sowiecki przygotowując wyparcie Niemców na linii Lwów-Sandomierz. Rozbiciu ulegają struktury organizacyjne AK okręgu Lwów. Aresztowania nadchodzą ze strony sowieckiej jak i niemieckiej. Wobec tego tworzy się małe struktury organizacyjne partyzantki. Wcielany jest plan Burza polegający na nękaniu wycofujących się oddziałów straży tylnych – niemieckich i akcji dywersyjnej. Wojska sowieckie w połowie lipca przystępują do ataku na Niemców. Niemcy pomimo zaciętej walki wycofują się, powstaje wyłam i może wejść formacja pancerna. Dowódca Popiel ze swymi ludźmi jeszcze jest w Kościejowie. Miało tu miejsce starcie z żołnierzami jednostek niemieckich. We Lwowie trwają walki. W Kościejowie są już oddziały sowieckie, wiedzą o formacji AK. Dochodzi do spotkania dowódcy z dowódcami Oddziałów Sowieckich – żądają rozbrojenia oddziału AK. Po rozbrojeniu dowódca udał się do Lwowa.
Nie ma już przychylnego stosunku do AK. Dowództwo AK z gen. Filipkowskim na czele wezwane do doradztwa sztabu frontu otrzymuje żądanie natychmiastowego zdania broni, co równało się z rozwiązaniem Oddziałów AK.
Tymczasem ppor. Onufry Kuźniar Popiel dostał zadanie organizowania zakwaterowania na bazie koszarów po pułku Ułanów Jazłowieckich w Łyczakowie. Nie doszło do objęcia funkcji kwatermistrza przez Popiela. W dniu 28 lipca oddziały AK zostały rozwiązane. Generał Filipkowski wraz z innymi oficerami AK został zwabiony do Żytomierza na naradę z dowództwem sowieckim. Przysłano po nich samolot i aresztowano, odwożąc do Moskwy. Dowódca po zejściu AK do podziemia powrócił na Rzeszowszczyznę, gdzie została jego rodzina i żona. Po powrocie do Rzeszowa zgłasza się u dowódcy Warty baonu D i zostaje zastępcą.
Pomimo zakończenia II Wojny Światowej, nie kończą się walki, UPA napada na ludność mieszkającą w południowo-wschodnim pasie. Trzeba ich bronić. Zmieniła się sytuacja polityczna. W pierwszej połowie 1944 r. AK było kokietowane przez sowieckie dowództwo jako partner w walkach. Teraz w połowie 1945 r AK to wroga organizacja. Żołnierze AK nękani i aresztowani są przez UB oraz władze sowieckie stacjonujące na terenie wyzwolonej Polski. W czasie jednego otoczenia kwatery baonu D mieszczącego się w leśnictwie zostają aresztowani oficerowie. Onufry Kuźniar zostaje dowódcą. We wrześniu 1945 r. nadchodzi rozkaz o rozwiązaniu oddziałów leśnych. To jeszcze nie koniec opowieści o Popielu. Okres rzeszowski to też prowadzenie działalności dywersyjnej przed udaniem się do AK Okręgu Lwowskiego. Wspomnę o zadaniu, jakie otrzymał od delegatury Rządu Londyńskiego –nawiązać kontakt z prezesem Wincentym Witosem, aresztowanym przez Niemców. Wincenty Witos podczas rozmowy z Popielem w więzieniu rzeszowskim nie zgodził się na przekazanie Go do Anglii. Zdawał sobie sprawę z tego, że Niemcy wezmą odwet na ludności Rzeszowa.
Onufry Kuźniar wrósł w Stanisłówkę, której już nie ma. Ale stał się częścią społeczności Stanisłówki. Łączył ludzi, a ci co go znali gdy byli gołowąsami byli Jego dziećmi. Wnuki nie znały twarzy Dowódcy, ale znają dokonania. Pozostały fotografie, między innymi przy tablicy pamiątkowej poświęconej mieszkańcom Stanisłówki w Warszowicach. Dowódca dożył 93 lat, mieszkając po opuszczeniu Rzeszowa w Krakowie. Rzeszów opuścił w wyniku represji okresu komunizmu. Zmarł w dniu 26 lutego 2002 roku. Pogrzeb odbył się na cmentarzu Rakowieckim w Krakowie. Żołnierze z Oddziału stawili się do ostatniej odprawy. Pochylili swoje siwe głowy nad mogiłą. Dowódca spotkał się ze swoimi Partyzantami.
EPILOG
Ewakuowani mieszańcy Stanisłówki gdy tylko było to możliwe, podjęli starania o wyjazd do Polski. Już było po zmianie granic. Spora grupa trafiła do Warszowic koło Pawłowic w woj. Katowickim. Nie było łatwo. Ślązacy nie ułatwiali życia przybyszom. Odmienny akcent, inna kultura i tradycje. Powoli wsiąkali w społeczność Śląska. Część osób w wyniku takiego zrządzenia losu, że pociąg jechał w tym właśnie kierunku, osiedliło się w Zielonogórskim. Rozproszone są rodziny w regionie Dolnośląska, jak Oława i Brzeg Dolny. Mężczyźni którzy trafili do wojska a przeżyli podjęli naukę w szkołach oficerskich, uzyskali stopnie wojskowe i stanowiska. Łączy ich jedno: Stanisłówka. Potomkowie z małej osady zamieszkałej przez sprowadzoną ludność mazurską dziś już Ślązacy, Zielonogórzanie, Opolanie spotykają się w Warszowicach w rocznicę obrony Stanisłówki tj. 14 kwietnia, lub jadą 700 km, aby przez chwilę stanąć na dawnej ziemi, wejść na resztki kamieni, z których zbudowane było wejście do szkoły. Pomodlić się przy krzyżu pod lasem, gdzie pozostały prochy partyzantów.
Przy opracowaniu korzystano z tekstów:
-
Jerzy Węgierski, Armia Krajowa Oddziały Leśne 19 Pułku Piechoty oprac. 1993 r.
-
Wianecki Stefan, Zapis mojego pamiętnika.
-
Józef Szremet, Wspomnienie.
-
Ptaszkowski Józef ze Starego Osaka k. Oławy, Wspomnienia.
-
Maria Gęgołek, Strzegom, Skąd nasz ród? – wspomnienia.
-
Siostra Paulina Filipkowska, Opis wioski Stanisłówka.
-
Stanisław Kozar, Przygotowanie wsi Stanisłówka do obrony.
WSPOMNIENIA ZE STANISŁÓWKI
Józef Szeremet, Zielona Góra
Moja relacja w książce Wojtowiczów Pt Kronika Małej Ojczyzny w Lwowskim Okręgu AK-NIE-WIN str. 143-144
Wielu gospodarzy Stanisłówki, podczas jednej, jak i drugiej okupacji na tamtych ziemiach dało schronienie tzw. ludziom spalonym, jak: Franciszek Szeremet od początku do końca okupacji bolszewickiej ukrywał w swoich zabudowaniach gospodarskich swego kuzyna – Pawła Udryckiego, byłego ziemianina z Łukawca koło Złoczowa, który szczęśliwie uciekł NKWD-stom podczas aresztowania w jego posiadłości. Franciszek Szeremet w tym samym okresie, bo już 10 lutego 1941 roku udzielił schronienia w swoich zabudowaniach również swojemu szwagrowi Piotrowi Mrzygłodowi z Niedźwiedni, który uciekł NKWD-stom podczas wywózki ludności polskiej z Niedźwiedni na Sybir. Mimo, że obu ukrywającym się w Stanisłówce – nie sprzyjało szczęście na długo, to jednak mogli oni z ludnością w Stanisłówce przeżyć ten brutalny okres ludzkiej poniewierki. Pierwszy Piotr Mrzygłód, obawiając się, że ludność polska ze Stanisłówki zostanie wkrótce również wywieziona na Sybir, tak jak ludność polska z Niedźwiedni – umówił się z kilkoma kolegami z Mostów Wielkich, którzy to razem postanowili uciec spod okupacji bolszewickiej do Generalnego Gubernatorstwa. Faktem było, Generalne Gubernatorstwo – mimo, że dla tamtejszych Polaków było również okrutną okupacją hitlerowską, to jednak było ono dla Polaków wśród Polaków miejscem na bardziej bezpieczniejsze przeżycie, niż Polakom wśród Ukraińców pod okupacją bolszewicką.
Pewnej nocy w miesiącu maju 1940 roku – Piotr Mrzygłód i jego koledzy z Mostów Wielkich udali się w rejon Rawy Ruskiej, gdzie mieli przekroczyć granicę bolszewicką. Fakt bolesny, bo próba ucieczki tych biedaków przez żelazny kordon bolszewicki nie powiodła się. Wszyscy oni wpadli w sidła kozaków bolszewickich, którzy to wyłapali i osadzili ich w więzieniu na Brygidkach we Lwowie. Wkrótce ślad po nich zaginął (zostali oni wymordowani podczas ucieczki bolszewików przed agresją hitlerowską w miesiącu czerwcu 1941 roku lub wywiezieni w głąb ZSRR). Podobny los spotkał rodzinę Piotra Mrzygłoda, która po trzech miesiącach odezwała się z Syberii, jednak rodzina ta nigdy do Polski nie wróciła, pozostał po niej ten tylko okrutny adres: „Krasnojarskij Kraj, Udereńskij Rajon, Trisk Ołeńskij, Poczta Pidgorodok”.
Paweł Udrycki, po wkroczeniu Niemiec hitlerowskich w czerwcu 1941 roku na nasze byłe ziemie wschodnie, niezwłocznie opuścił Stanisłówkę, a przede wszystkim kryjówkę u Franciszka Szeremeta i pojechał ze Stanisłówki do swojego majątku w Łukawcu. Paweł Udrycki, jak wiadomo administrował na swoim majątku pod okupacją niemiecką do kwietnia 1944 roku. Paweł Udrycki, będąc na Mszy Świętej w kościele w Podkamieniu, został tam zamordowany wraz z tamtejszymi wiernymi przez UPA.
Gospodarze Stanisłówki od 1942 roku w swoich zabudowaniach gospodarczych ukrywali i żywili dziesięcioosobowy radziecki oddział dywersyjny pod komendą Iwana Moroza licząc, że w przypadku napadu ze strony UPA, oddział ten będzie wspierał szeregi naszej kompanii pod dowództwem por. „POPIELĄ”. Jednak wszyscy zawiedli się tą nadzieją. Komendant Iwan Moroz, kilka dni przed napadem UPA na Stanisłówkę opuścił naszą Stanisłówkę i powędrował do innej polskiej miejscowości – Zawoni. Oddziałowi dywersyjnemu Iwana Moroza, nie dopisało jednak szczęście w Zawoni, gdyż wskutek jakichś akcji dywersyjnych przeciw Niemcom – został przez nich wytropiony i zniszczony w całości wraz z ludnością Polską w Zawoni. Ta niemiecka pacyfikacja w Zawoni miała miejsce również 6 marca 1944 roku.
Ukraińcy, sąsiadujący ze Stanisłówką planowali zniszczenie Stanisłówki, a zwłaszcza jej polskiej ludności, już po wkroczeniu Niemiec hitlerowskich na nasze byłe ziemie wschodnie w miesiącu czerwcu 1941 roku. Ukraińcy na przełomie miesiąca czerwca uzbrojeni wkroczyli do Stanisłówki i spędzili jej ludność na plac pomiędzy Szkołą Powszechną a tzw. Domem Polskim. Jednak temu barbarzyńskiemu ich zamiarowi przeszkodziła niemiecka żandarmeria z Mostów Wielkich, która właśnie podczas spędu ludności przyjechała ciężkim samochodem do Stanisłówki w celu rozpoznania swego terenu działania. Ukraińcy, widząc zbliżający się samochód z żandarmeria niemiecką – uciekli w popłochu zostawiając wszystkich spędzonych ludzi na w/w placu. Płomienie ogni gorejącej Stanisłówki w dniu 14 kwietnia 1944 roku były widoczne nocą tego dnia w promieniu kilku, a może kilkunastu kilometrów. Faktem jest to, że tragedię Stanisłówki zauważyli zamieszkali we wsi Różanka koło Kamionki Strumiłowej – Jan Mrzygłód i jego żona Elżbieta, która zaraz rano następnego dnia kazała mężowi zaprząc konie do wozu i niezwłocznie wyjechała w drogę ku Stanisłówce. Elżbieta Mrzygłód, jadąc do Stanisłówki musiała po drodze jechać przez ukraińską wioskę – Kupiczwola. Elżbieta Mrzygłód po wjeździe do Kupiczwoli, natychmiast została tam zatrzymana przez Ukraińców i uprowadzona przez nich do lasu. Elżbieta Mrzygłód od tamtej chwili – nie dojechała do Stanisłówki, jak również nigdy już nie wróciła do domu w Różance. Jan Mrzygłód /mąż Elżbiety/ – samotny, przed grożącym mu niebezpieczeństwem ze strony UPA, opuścił wkrótce swoje gospodarstwo rolne w Różance i wyjechał w głąb Polski. Zamieszkał w miejscowości Czarna koło Brzezka w województwie Przymyskim, a po kilku latach zmarł i tam został pochowany.
Stanisłówka tragicznego dnia, dwie godziny przed napadem UPA, była w wielu gospodarstwach zlustrowana przez upowców przebranych za niemieckich żołnierzy Wermachtu, a było to tak: od strony ukraińskiej wioski – Bojanie i wzdłuż głównej drogi przez całą Stanisłówkę i w kierunku drugiej ukraińskiej wioski Dworce, przedefilował duży ciężarowy samochód, który po drodze zatrzymywał się przed wybranymi przez nich zabudowaniami gospodarskimi. Z samochodu tego, każdorazowo wychodziło kilku uzbrojonych przebierańców, którzy wchodząc do danego gospodarstwa nic a nic nie rozmawiali z jego mieszkańcami, a natychmiast przystępowali oni do sprawdzenia wszystkich zabudowań. Osobnicy ci wychodząc z danego gospodarstwa również nie odzywali się, wsiedli do samochodu i jechali dalej. Incydent ten miał miejsce w gospodarstwie Józefa i Jana Kozara, Franciszka i Władysława Szeremeta, jak również u wielu innych gospodarzy po drodze w kierunku wioski Dworce. Mieszkańcy Stanisłówki, po jej opuszczeniu w dniu 15 kwietnia 1944 roku i zamieszkaniu na tymczasowo u polskich rodzin w Żółkwi, wielokrotnie później, lecz na własne ryzyko podróżowali z Żółkwi do Stanisłówki i tam odgrzebywali jeszcze jakieś zachowane swoje rzeczy, głównie to zabierali resztę posiadanego zboża, mąki i inne produkty żywnościowe na wypadek ewentualnego głodu jaki mógł mieć miejsce w tamtym okresie. Wszyscy ci odważni, mimo, że ze sobą zabierali krótką broń, to jednak bardzo ryzykowali własnym życiem, zwłaszcza że po drodze do Stanisłówki i z powrotem mieli jedyną drogę przez dwie bardzo niebezpieczne ukraińskie wioski – Turynka i Bojaniec. Do ryzykantów tych należało zaliczyć Józefa i Juliusza Szeremeta oraz ich matki Teklę i Marię, Jana i Władysława Pękalów, Władysława Bryk, Marcina Gorzki i Bernarda Kąkol. Nieudaną i bezpowrotną podróż z Żółkwi do Stanisłówki w maju 1944 roku podzieliły dwie młode kobiety /n.n./, które przejeżdżając przez ukraińską wioskę Bojaniec zostały zatrzymane i uprowadzone do lasu. Obie kobiety, od tamtej chwili nigdy nie wróciły do swoich rodzin, przebywających tymczasowo w Żółkwi. Mieszkańcy byłej Stanisłówki, obecnie rozrzuceni po całym kraju, już drugi raz z rzędu w latach 1991 i 1992 urządzają wspólne wycieczki autokarem tj. do Mostów Wielkich, Żółkwi, Lwowa, a przy tym na tereny byłej Stanisłówki. Oto, co opowiadają: Ziemia po byłej wiosce Stanisłówka, jest porośnięta w całości trawą, różnymi drzewami i kępami lasu sosnowego, a w ogóle przedstawia jakiś wielki szmat zaniedbanej ziemi. Nawet rzeka Świnia, na której kiedyś był długi most, łączący Stanisłówkę w jedną całość – znikł z horyzontu a przeprawa przez tą rzekę odbywa się jak na niżej umieszczonej fotografii. Kiedyś dno tej rzeki, jak również i woda w tej rzece były czyste, przejrzyste, widziało się w niej pływające różne ryby. Obecnie koryto tej rzeki jest zamulone i woda jest brudna.
Ziemia byłych mieszkańców Stanisłówki na swojej połaci kryje szczątki mieszkańców, którzy zginęli podczas napadu na Stanisłówkę przez UPA, a to: Leona i Edwarda Bryka, Antoniego Dąbrowskiego, Józefa Szeremeta i Jana Makucha, ponadto trzech obrońców Stanisłówki dwóch Studzińskich z kompanii 19 pp. AK, pod dowództwem, por. „POPIELA”. Szczątki tych dwóch obrońców zostały złożone u stóp krzyża przydrożnego, obok zabudowań gospodarskich Marcina Gorzki. Uczestnicy wycieczki, w miejscu pochowanych dwóch obrońców Stanisłówki urządzili i wysłuchali Mszy Świętej, którą to odprawił ks. Proboszcz Parafii Otyńskiej Władysław Szeremet kpr. AK, ps. Czarny. Przedstawiona fotografia obrazuje przygotowanie do tej Mszy Świętej. Uczestnicy wycieczki, podczas pobytu w Mostach Wielkich stwierdzili, że ich były parafialny kościół katolicki o budowie w znaku krzyża, z zewnątrz w pięknym stylu gotyckim, a wewnątrz w stylu romańskim został przez okupanta zburzony. Barbarzyńcy, w urwanym o połowę szkielecie murów urządzili dla miasteczka piekarnię chleba. Barbarzyńcy, zniekształcając znak krzyża oba jego boki zabudowali przybocznymi zakamarkami, które mają służyć piekarni jako skrytki na mąkę lub inne potrzebne rzeczy w tym rzemiośle. Zamieszczona fotografia obrazuje jakąś walącą się ruderę, pozostałość po pięknym budynku parafialnego kościoła katolickiego. Przedstawiona fotografia przedstawia gmach byłej przedwojennej polskiej siedmioklasowej Szkoły Powszechnej w Mostach Wielkich, do której to w okresie przedwojennym uczęszczało wiele młodzieży byłej Stanisłówki, np: Jan Bryk, syn Mariana, Jan Bryk, syn Michała, Bolesław Karpiński, syn Jana, Władysław Szeremet syn Józefa, Józef Szeremet, syn Franciszka, Stanisław Kozar, syn Józefa, Edward Filipowski, syn Kaspra, Władysław Pękał, syn Błażeja, Mieczysław Wieczorek, syn Józefa i inni. W okresie okupacji sowieckiej na tamtych ziemiach wschodnich gmach tej szkoły służył okupantowi jako dziesięcioletnia Szkoła Średnia. Byli uczniowie Stanisłówki, jeszcze pamiętają niektórych nauczycieli z lat przedwojennych w tej szkole, np. Dyrektora Józefa Schabowskiego i jego żonę nauczycielkę, oraz nauczycieli Jana Tokarza i jego żonę Karolinę, Nauczyciele Jan Tokarz i jego żona Karolina pochodzili z Żółkwi, a mieszkali przy ulicy Glińskiej, pod numerem chyba 64. Nauczyciel Jan Tokarz, zawsze o poglądach patriotycznych, zaraz po wkroczeniu Czerwonej Armii w 1939 roku został w Mostach Wielkich aresztowany przez NKWD i później wywieziony prawdopodobnie gdzieś w głąb byłego ZSRR. Nigdy nie słyszano, aby Jan Tokarz wrócił stamtąd do rodziny. Żonę Jana Tokarza Karolinę widziano i rozmawiano z nią na przełomie miesiąca kwietnia 1944 roku, a było to na stacji kolejowej w Żółkwi. Karolina Tokarz, właśnie wtedy w obawie przed rzezią ze strony UPA, wyjeżdżała z Żółkwi wraz ze swoim teściem i dwoma synkami /Jędrkiem i Wojtkiem/ – prawdopodobnie do Rymanowa. Poniżej przedwojenna fotografia Jana Tokarza z jego kolegami. Jan Tokarz, to ten pierwszy od strony lewej. Wioskę Stanisłówkę, przede wszystkim od strony wschodniej upiększał folwark, którego właścicielem był Baron Eustachy Horoch.
Wewnętrzną sylwetką tego folwarku był zaś przepiękny pałac z dwoma wieżami o wyglądzie baszt obronnych. Ten przepiękny biały pałac wkomponowany był na tle ogromnego parku, który oprócz wysokich drzew sosnowych posiadał również dużo drzew szlachetnych, jak sosny i świerki srebrne, a także i dużo drzew liściastych: grab, wiąz, buk i lipy. Pięknem Stanisłówki była również rzeka Świnia, której koryto przebiegało przez centrum wioski. Rzeka ta latem, jak zimą była szczególną uciechą dla młodzieży i w ogóle dla wszystkich mieszkańców Stanisłówki. Rzeka ta, czasem wiosną, kiedy pękały lody, była trochę kapryśna, bo zalewała swoimi wodami nawet duże połacie łąk przybrzeżnych, ale to wszystko krótko trwało. Na podkreślenie zasługuje fakt, że rzeka ta posiadała dużo różnych ryb, tylko mieszkańcy Stanisłówki nie byli nigdy specjalnymi smakoszami ryb, których w rzece było w bród.
Uczęszczanie do Szkoły Powszechnej w Mostach Wielkich latach 1935-1937.
Ks. Władysław Szeremet
Uczęszczanie do Szkoły Powszechnej w Mostach Wielkich do klasy V, VI, VII nie było łatwe i wymagało od nas wiele poświęceń, trudu, wysiłku oraz samozaparcia. Choćby pokonywanie codziennie pieszo prawie 15 km zimą, wiosną, latem, jesienią przez 10 miesięcy w ciągu roku. Najgorszym okresem nauki była jesień, zima i wczesna wiosna. Lekcje odrabiało się przy naftowej lampie, tak samo czytanie lektur czy książek. Kiedy wychodziło się z domu to jeszcze było ciemno (około 6:30) i trzeba było się spieszyć, ażeby zdążyć do szkoły na godzinę ósmą. W tych okresach ze szkoły też wracało się późno, robił się zmierzch (około 15:00). Kiedy padał deszcz do szkoły przychodziło się zmokniętym, a zimą zmarzniętym. Książki, zeszyty, przybory szkolne nosiło się na plecach, w plecaku. Z rana mama musiała mnie budzić kilka razy zanim wstałem. Najpierw była modlitwa, oczywiście odmawiana na kolanach, potem mycie się i dopiero śniadanie. Najczęściej była zupka, zacierka, mleko lub kawa zbożowa i chleb, zawsze smaczny, dobry pieczony przez mamę. Do szkoły na drugie śniadanie mam dawała kawałek chleba, czasami posmarowała smalcem. Jeśli nie było w domu chleba, bo mama nie zdążyła upiec, to wtedy tato dawał pięć groszy i mówił: kup sobie bułkę, ale taką większą, żebyś się najadł. Zimą chleb zamarzał, trzeba było go rozgrzewać przy piecu szkolnym. Niestety, nawet zimą przy kilkunastu stopniach mrozu, po przejściu 7 km., nie było w szkole szklanki ciepłego mleka, kawy czy herbaty.
Do szkoły w Mostach chodziliśmy krótszą drogą, która prowadziła przez pola, lasy, błota. Czasami szczególnie zimą szliśmy na gościniec, który znajdował się około 1 km od wsi. Gościniec, była to droga kamienista biegnąca ze Lwowa, przez Żółkiew, Mosty Wielkie, aż do Sokala. Dwa razy dziennie jechał żydowski autobus, w którym jechało zazwyczaj kilka osób. Mieszkańcy Stanisłówki nigdy z niego nie korzystali, nie było ich stać na to, był bardzo drogi. Od czasu do czasu przejechał jakiś samochód osobowy, gościńcem jeździły furmanki, najczęściej Ukraińcy z Bojańca, Turynki, zimą sanie. Niekiedy ukradkiem siadaliśmy na rozworze, aby się trochę przejechać, nigdy nas nie chcieli zabrać, chociaż wiedzieli, że jesteśmy ze Stanisłówki. Czasami po ukraińsku prosiliśmy: Wujku weźmit mene? i wówczas słyszeliśmy sidaj. Ręką lub batem wskazywał na rów, a i często dostało się batem.
Zima zazwyczaj była ostra, z obfitymi śniegami. Na sport zimowy, jazdę na sankach, nartach, czy łyżwach (robiliśmy je sami) nie było czasu. Ci, którzy nie chodzili do szkoły w Mostach mieli czasu więcej. Przez cały tydzień (w sobotę też) chodziło się do szkoły, a w niedzielę znów tą samą drogą przemierzaliśmy pieszo do Kościoła. Do kościoła szli wszyscy, cała wieś, w domu zostawali tylko starzy, chorzy i małe dzieci. Pięknie to wyglądało, szczególnie w zimie, na białym śniegu w okresie Bożego Narodzenia kolorowa procesja ciągnąca się te kilkaset metrów i śpiewająca kolędy. Echo tych kolęd roznosiło się po lesie i polach. Wśród nocnej ciszy, Gdy się Chrystus rodzi – tak było do kościoła, i z kościoła do domu.
Drogi zima nigdy nie były odśnieżane, z wyjątkiem okresu okupacji niemieckiej. Niemcy siłą pędzili ludzi do odśnieżania gościńca, dlatego zimą trzeba było niekiedy brnąć po kolana w śniegu.
Wiosna zaczynała się zazwyczaj w marcu i często powodzią. Wylewała nasza Świnia, zalewała pola, łąki i drogę łączącą górną część Stanisłówki z dolną. Dzieci się cieszyły, bo nie trzeba było iść do szkoły i miały na co patrzeć. W maju, a niekiedy w kwietniu było ciepło, wówczas zrzucało się zimowe buty i aż do jesieni chodziło się boso. W niedzielę buty często niosło się na ramieniu, blisko kościoła myło się nogi w strumyku i zakładało buty. W kościele nie dało się usiąść, trochę odpocząć,
pomodlić się przed mszą świętą, bo nie było ławek w kościele. W prezbiterium stały dwie ławki dla pana barona E. Horocha. Ministranci siadali na stopniach ołtarza.
Każda niedziela przez dzieci i młodzież była przeżywana bardzo radośnie. Popołudnia i wieczory spędzało się zazwyczaj na Rudzie w centrum Stanisłówki. Były pieśni patriotyczne, opowiadania, zabawy i gry. Starsza młodzież miała swoje zajęcia z szefem Józefem Kozar w organizacjach Orlęta i Strzelce. Starsi opowiadali o walkach za wolność Polski. My bardzo lubiliśmy słuchać. Jeszcze wtedy nikt z nas nie przypuszczał, że za kilka lat będziemy walczyć z wrogiem i że będzie to walka okrutna i opuścimy Stanisłówkę na zawsze.
Wszyscy cieszyli się z nadejścia wiosny, ale chyba najbardziej my chłopcy, którzy chodziliśmy do szkoły w Mostach. Wiosna! Sama radość, piękna, kolorowa pachnąca kwiatami i zielenią, rozśpiewana ptactwem, klekotem bocianów, przepiękną orkiestrą żab, prześwietlana złotymi ciepłymi promieniami słońca. Chciało się biegać, tańczyć, skakać z radości. Ciepło, dzień długi.
W mieście można było kupić lody, które bardzo je lubiliśmy. Niestety, tylko niektórych było stać na ich, od czasu do czasu kupienie. Było stać na to Bolka Karpińskiego, gdyż jego ojciec był kowalem. Dobry był Bolek, koleżeński, nie sknera. Kiedy kupił lody, to wszystkim swoim kolegom dał polizać.
W drodze ze szkoły do domu, w lesie na polanach, można było nazbierać i najeść się do syta poziomek, a w czerwcu jagód. Trzeba było jednak uważać na żmije jadowite, bo chodziliśmy boso. Wiedzieliśmy, że mogą być na nasłonecznionych ścieżkach. Czasami nawet je chwytaliśmy rozszczepionym kijem i wrzucaliśmy w mrowiska, potem było nam ich żal.
Mieszkańcy Stanisłówki ciężko pracowali, pola i łąki były daleko od domu, nawet do 3 km. Po przyjściu ze szkoły czekała i nas praca w domu, w gospodarstwie należało pomóc rodzicom. Trzeba było też pamiętać o odrobieniu lekcji. Wieczorem na
kolację często piło się mleko świeże prosto od krów i smaczny chlebek z kminkiem, pieczony latem na liściach kapusty przez mamę.. Potem było mycie się i mycie nóg, które często mama sprawdzała. Niełatwo było je umyć, kiedy przez cały dzień chodziło się boso. Następnie odmawiało się głośno pacierz na kolanach, czasami wspólnie z rodzicami i szło się spać.
Z rana znowu pobudka o godzinie piątej. Dlaczego tak wcześnie??? Byłem ministrantem i musiałem wcześnie wstać, żeby się umyć, ubrać, odmówić pacierz, zjeść śniadanie i na godzinę siódmą zdążyć do kościoła. Latem często bywało, że codziennie dla pani Emilii Schabowskiej (nasza wychowawczyni – żona dyrektora szkoły) zanosiłem 2 litry mleka. Musiałem bardzo uważać, żeby nie wylać. Przy końcu miesiąca dostawałem od pani Emilii Schabowskiej pieniążki za mleko. Mama czasami dała mi 5 groszy na cukierki. Codzienne noszenie mleka było dla mnie uciążliwe, trochę czasami wewnętrznie się buntowałem, bo moi koledzy nie nosili mleka, byli swobodni w drodze do szkoły. Rozumiałem, że tak trzeba. Tato obiecał, że na zimę kupi mi buty.
Jeszcze kilka słów o szkole w Mostach. Jak już wspomniałem do szkoły uczęszczali uczniowie z rodzin polskich, ukraińskich i żydowskich. Wszyscy żyliśmy w zgodzie, nigdy nie było między nami kłótni na tym tle. Po świętach chętnie dzieliliśmy się z kolegami słodyczami i ciastem. I któżby wtedy z nas pomyślał, co będzie się dziać w roku 1943/44r, że niektórzy w okropny sposób zostaną zamordowani jak na przykład kolega (Polak) Karol Has. Na wiosnę 1944 r. byłem na jego pogrzebie zalany łzami.
Pomoc 19 pułku Piechoty AK Lwów Północ dla Stanisłówki
Rok 1944 w czasie wojny, w czasie okupacji bolszewickiej i niemieckiej rozpoczął się dla Stanisłówki nieszczęśliwie. Codziennie docierały do nas bardzo smutne wiadomości o morderstwach Polaków przez Ukraińców – bandy UPA. Nocą ludzie ze strachem i niepokojem wpatrywali się w łuny pożarów, zgadywali, gdzie się może palić, czy na piaskach, a może w Wolicy, Reklińcu. Wielokrotnie ktoś ze Stanisłówki proponował mieszkańcom Polakom tych wiosek aby przyszli do nas. Nie chcieli, odpowiedź zawsze mieli jedną: Ukraińcy mówią nam, żebyśmy się nie bali, nic złego nam się nie stanie, nikt nas nie zamorduje, nie podpali. Niestety, stało się z nimi to co z tysiącami Polaków, zostali w straszny sposób wymordowani. Pamiętam kiedyś zima 1944 r. małej grupie Polaków z Wolicy udało się uciec z płonącego domu, w bieliźnie, boso, z odmrożonymi nogami przyszli do Stanisłówki.
Mieszkańcy Stanisłówki z dowódcą oddziału AK – Popielem zaczęli bardzo poważnie myśleć o samoobronie przed Ukraińcami. Układano plany samoobrony, przygotowywano do niej mieszkańców. Wielkim zmartwieniem, wprost bolączką dla dowódcy Popiela, jak i dla mieszkańców było brak broni, brak amunicji, brak żołnierzy AK. Dowódca postanawia ściągnąć ze Lwowa trochę żołnierzy AK, dobrze uzbrojonych, trochę broni i amunicji. Pewnego dnia, gdzieś na początku kwietnia 1944 r. dowódca wezwał mnie do siebie i daje mi rozkaz pojechania do Lwowa i przyprowadzenia kilkunastu żołnierzy AK ze Lwowa do Stanisłówki. Swój rozkaz motywował mniej więcej tak: Pracowałeś w niemieckim folwarku w Kulawie, masz dobrą legitymację, znasz dobrze teren miejscowości w okolicy Żółkwi, Stanisłówki. Jutro pojedziesz z Józiem Rawskim do Żółkwi, z Żółkwi pojedziesz do Lwowa pod taki adres – podał mi kartkę z adresem mówiąc dalej – adres musisz sobie dobrze zapamiętać, nie wolno ci mieć kartki przy sobie, musisz ją zniszczyć. We Lwowie powiedzą ci wszystko jakie jest dalsze twoje zadanie. Życzę ci powodzenia, oczekujemy was z niecierpliwością w Stanisłówce. Do zobaczenia. Uścisnął mnie po ojcowsku, zasalutowałem i odszedłem nie z lękiem, ale z radością, będzie nas więcej.
Józio Rawski następnego dnia zawiózł mnie do Żółkwi. Na stacji kolejowej było sporo żołnierzy niemieckich, było jednak dość spokojnie. Bez problemów kupiłem bilet i szczęśliwie zajechałem do Lwowa. We Lwowie, po dłuższym szukaniu znalazłem ulicę i numer kamienicy. Trochę ze strachem i niepewnością zapukałem do drzwi, jakiś starszy pan otworzył drzwi i poprosił mnie do mieszkania. Spytałem o nazwisko pana, przedstawiłem się skąd i po co tutaj przyjechałem. Pan przyjął mnie bardzo serdecznie, powiedział: wiem wszystko, dziś wieczorem zostanie wszystko ustalone i zapadnie decyzja wymarszu ze Lwowa. Wieczorem przyszło kilku młodych mężczyzn i rozpoczęła się rozmowa i ustalanie planu działania operacji. Powiedział, że prawdopodobnie jutro wieczorem będzie wymarsz do Kościejowa.
Jak długo byłem we Lwowie nie pamiętam, zdaje się, że kilka dni. Któregoś dnia wieczorem, kiedy było już ciemno wyruszyliśmy po kilka osób w pewnych odstępach ze Lwowa do Kościejowa, gdzieś na Krańcach miasta przechodziliśmy przez tory kolejowe strzeżone przez Niemców (dwóch żołnierzy). Niemcy zostali rozbrojeni, broń: 2 karabiny, amunicja została zabrana. Rozpoczęła się bardzo trudna i ciężka droga. Szliśmy prawie cały czas, lasami, górami. W lesie było jeszcze bardzo dużo śniegu, czasami nie mogliśmy się utrzymać na nogach i zjeżdżaliśmy na dół. Z trudem wchodziliśmy, a raczej wdrapywaliśmy się na górę. Nie było to łatwe, każdy z nas był uzbrojony, kilku miało po 2 karabiny, każdy jeszcze niósł trochę amunicji. Najpóźniej nocą nad ranem mieliśmy być w Kościejowie, niestety dzień się zaczął robić a myśmy jeszcze ciągle byli w lesie. Nie wiem jaka była tego przyczyna. Wreszcie las się skończył, w oddali było widać wsie, również i Kościejów.
Dowódca zarządził odpoczynek, wydał rozkaz postoju aż do wieczora, zakaz palenia ogniska i zachowywania się spokojnie. Nie znaliśmy sytuacji, była obawa, że w tych wioskach i Kościejowie mogą być Niemcy. Nie na rękę była nam każda potyczka z Niemcami. Było zimno, nie wolno było palić ogniska, żeby się choć trochę rozgrzać. Dwóch naszych chłopców, blisko naszego postoju schwytało 2 cywilów, mężczyznę i kobietę. Na pytanie co robią w lesie o tej porze powiedzieli, że są Polakami i że przyszli po palmy. Dowódca kazał im mówić pacierz po polsku. Dobrze, że umieli, mieli szczęście. W południe zrobiło się trochę cieplej, mróz zelżał, słońce świeciło przyjemnie, a mnie coraz bardziej żarły wszy. Co zrobiłem? Nie wytrzymałem, rozebrałem się, zrzuciłem koszulę i zacząłem szukać gryzących wrogów i zabijać, było ich sporo. Poczułem głód, dobrze, że miałem kawałek chleba, zjadłem go z wielkim apetytem.
W lesie siedzieliśmy do wieczora, dopiero kiedy zrobiło się ciemno wyruszyliśmy z lasu do Kościejowa. Szczęśliwie doszliśmy do wsi, do szkoły, w której zatrzymaliśmy się na noc. Po skromnym posiłku poszliśmy spać. Spaliśmy na strychu, na słomie. Spaliśmy jak zabici gdzieś do południa. Dopiero wieczorem, już było ciemno jak wyruszyliśmy w dalszą drogę. Zmienił się przewodnik, który nas prowadził aż do Żółkwi. Prowadził nas nie droga utwardzaną, gościńcem, ale drogami polnymi, drogami poprzez łąki, krzaki, zagajniki, bagna. Droga była bardzo ciężka, czasami trudno było wyciągnąć nogi z błota.
Gdzieś koło północy zatrzymaliśmy się nad małą rzeczką, w której było pełno wody, aż po brzegi, płynęły w niej małe kry. Rzeczka miała około 4 m szerokości, czy była głęboka, przekonaliśmy się dopiero później. Powstał problem, co robić. Narada dowódcy z przewodnikiem. Przewodnik powiedział, że do mostu jest daleko, droga niebezpieczna, po której często jeżdżą Niemcy i nie spodziewał się, że w tym kanale będzie tyle wody. Postanowiono – przechodzimy przez rzeczkę, broń i amunicję przenosimy w rękach nad głową. Kilku z nas postanowiło rozebrać się do naga i w rękach przenieść też ubranie, buty, a po przejściu na drugi brzeg przebrać się w suche ubranie. Z nami były 2 sanitariuszki, łączniczki (imion nie pamiętam) dotychczas spisywały się bardzo dobrze. Je też przenieśliśmy przez wodę na drugi brzeg, za co były nam bardzo wdzięczne, uściskały nas, ucałowały. Wielu przechodziło przez wodę w ubraniach, potem bardzo żałowali, że się też nie rozebrali. Poszliśmy dalej, taką samą drogą jak dotychczas.
Przewodnik zaprowadził nas do jakiegoś domu, stojącego na skraju lasu, niedaleko Żółkwi, ale od strony wschodniej. Gospodarz, Polak, czekał na nas, przyjął bardzo serdecznie. Chwila odpoczynku, skromny posiłek, gorąca herbata, chleb ze słoniną. Nie mogliśmy jednak długo odpoczywać, bo czekała nas jeszcze długa, ciężka i niebezpieczna droga. Wiedziałem, gdzie jestem. Dotychczasowy przewodnik pożegnał nas życząc szczęśliwego dotarcia do Stanisłówki. Od tego momentu przewodnictwo i odpowiedzialność za grupę spadła na mnie. Boże dopomóż, Matko Najświętsza prowadź i broń nas. Bałem się tej odpowiedzialności, bo zdawałem sobie sprawę o niebezpieczeństwie ze strony Ukraińców, mieszkali tam sami Ukraińcy, czekało nas przejście przez dwie wioski ukraińskie. Tę trasę ustaliliśmy z dowódcą Popielem jeszcze w Stanisłówce.
Wiedziałem, że wszyscy są bardzo zmęczeni, ledwie włóczą nogami. Z Kościejowa do Żółkwi było ze dwadzieścia kilometrów a może i więcej, droga była okropna, a czekało nas jeszcze też około dwudziestu kilometrów drogi nie lepszej, może nawet gorszej i niebezpiecznej. Wiele razy w swoim życiu, szczególnie w ostatnich latach, w ostatnim czasie, przed czekającą mnie trudną drogą, niebezpieczną drogą, niebezpieczeństwem przed wykonaniem trudnego zadania modliłem się do Boga, do Matki Najświętszej i nigdy się nie zawiodłem, doznawałem wprost namacalnej opieki Bożej, opieki Matki Najświętszej myślę, że nawet przed śmiercią. Tak i tym razem modliłem się gorąco prosząc Pana Jezusa i Jego Matkę Najświętszą o opiekę, o ratunek, o szczęśliwe dotarcie do Stanisłówki. Wierzyłem, że tam dojdziemy, bo tam w Stanisłówce czekają na nas wszyscy, a szczególnie matki z dziećmi, czułem, że one za nas się modlą. Chwila rozmowy z dowódcą. Ustalamy wspólnie jak będziemy przechodzić przez wsie, że należy zachować ciszę, nie rozmawiać po polsku. Dowódca przekazuje to grupie.
Pierwsza wieś ukraińska, zdaje się Wiązowa. W pierwszej chwili zauważyłem jakieś zamieszanie w grupie, zatrzymanie się, rozmowy między sobą, a potem z dowódcą. Dowódca wzywa mnie do siebie, jestem zdziwiony, co mogło się stać, o co chodzi. Żołnierze zwrócili się do dowódcy z prośbą, aby we wsi zarekwirować kilka wozów i w dalszą drogę jechać na wozach. Propozycję, swoją prośbę tłumaczą tym, że są bardzo zmęczeni, nie mają już sił, i że dwadzieścia kilometrów nie przejdą żadną miarą. Sanitariuszki już kilka razy niektórym bandażowały poobcierane stopy. Dowódca pyta mnie o moje zdanie. Przeląkłem się takiej propozycji, wiedziałem jaka jest sytuacja we wszystkich wioskach ukraińskich. Po chwili milczenia, zastanawiania się powiedziałem, zdaję sobie sprawę, że wszyscy są bardzo zmęczeni, ja też jestem zmęczony i ledwie idę, ale wiem, że wszędzie jest UPA we wszystkich wioskach, jak bardzo wrogo są nastawieni do Polaków. Jeśli zaczniemy rekwirować Ukraińcom wozy, to we wsi zrobi się ruch, może to być ugrupowanie UPA, czy się obronimy? Teraz we wsi jest spokojnie, wszyscy śpią, przejdziemy bezpiecznie, oczywiście zachowując wszelką ostrożność, ustalony porządek i rozkazy dowódcy. Dowódca wysłuchawszy mnie powiedział: Idziemy dalej, naprzód marsz. Pomyślałem: Boże, dzięki Ci.
Droga stawała się coraz bardziej trudna, ciężka, pełno wody, a błoto gliniaste czepiało się butów, że z trudnością wyciągaliśmy nasze pomęczone nogi. Od czasu, do czasu przystawaliśmy na chwilę, niektórzy próbowali siadać, aby choć trochę odpocząć, dowódca jednak nie pozwalał, wiedział, czym to się może skończyć. Brakowało już sił, a przecież każdy z nas dźwigał na sobie jeszcze kilka ładnych kilogramów ciężaru, na które niecierpliwie czekano w Stanisłówce. Wielu chłopców co jakiś czas, może zaledwie po przejściu pół kilometra z niecierpliwością pytało mnie ile jest jeszcze kilometrów do Stanisłówki. Orientowałem się dobrze, znałem te strony, bo tu niedaleko w Kulawie pracowałem w folwarku niemieckim jako Wirtschaf Praktikant i kiedy im mówiłem ile jest jeszcze kilometrów, nie wierzyli, wydawało się niektórym bardziej pomęczonym, że przeszli już kilka kilometrów a oni zaledwie przeszli kilkaset metrów. Pytania się powtarzały, były coraz bardziej niecierpliwe, niepokojące, mówili, że ich okłamuję i jest coś nie tak, coś podejrzliwego. Zacząłem się lękać, na szczęście uspokoił ich dowódca.
W oddali widzieliśmy łuny pożarów, może to płonęły domy Polaków, może w tej chwili ginęli Polacy, matki, ojcowie, małe, niewinne dzieci. Na pytanie gdzie się pali, nie umiałem odpowiedzieć, a może to pali się Stanisłówka. Nie to nie Stanisłówka. Stanisłówka leży w innym kierunku, odpowiadałem. Zbliżając się do Kulawy widzieliśmy dogasający pożar, to płonął jeszcze folwark w Kulawie (znajdował się poza wsią). Dochodząc do wsi już zaczynało się powoli rozwidniać, brzaski dnia były coraz wyraźniejsze, jaśniejsze. Przy kilku domach zauważyliśmy stojących mężczyzn lub idących do zabudowań. Strach zaczął mi się wdzierać do serca, zacząłem się modlić, o Boże, pomóż bezpiecznie przejść przez Kulawę. Jeśli przejdziemy, to będzie już blisko las, będzie bezpieczniej i już niedaleko Stanisłówka. Dzięki Panu Bogu przejście odbyło się bardzo spokojnie.
Upragniony las, jesteśmy bezpieczni, szczęśliwi. Dzień robił się już na dobre. Wszyscy już resztkami sił włóczyli nogami. Wielu zaczęło mówić: już nie mam sił, już nie mogę iść dalej. Dla bezpieczeństwa trzeba było iść trochę dalej w las. W pewnej chwili jeden z chłopców pada na ziemię, na pytanie sanitariuszki nic nie odpowiada, po pewnej chwili pokazał na nogę. Sanitariuszka podaje jakieś lekarstwo, bada nogę, jest strasznie opuchnięta, może złamana. Mówi: trzeba go wziąć na płaszcz i zanieść na najbliższy postój.
Alleluja jesteśmy w bezpiecznym miejscu – niedaleko Stanisłówka, wszyscy siadają, gdzie kto może. Po lesie roznosi się śpiew: wesoły nam dziś dzień nastał, tak, to były święta wielkanocne. Tylko sanitariuszki są na nogach, podchodzą od jednego do drugiego żołnierza, chyba do każdego, uśmiechnięte, radosne, żywe, nikt by nie powiedział, że one mają za sobą przeszło 40 kilometrów uciążliwej drogi. Spokojnie pytają: może w czymś pomóc, co dolega, co boli?, podają lekarstwa, opatrują poobcierane nogi, podają łyk wody. Ci, którzy mają jeszcze coś do jedzenia, ostatnią kromką chleba dzielą się z drugimi, z tymi, którzy nic nie mają. Taki był poranek wielkanocny dla kilkunastu żołnierzy AK (koło 18), śpieszących na pomoc Stanisłówce. Taki był poranek wielkanocny dla dwóch łączniczek, sanitariuszek, zdaje się, że nie znaliśmy nawet ich imion.
O Boże, dzięki Ci za takie wspaniałe, dzielne, bohaterskie, polskie dziewczyny. Żadna z nich w czasie całej drogi nie poskarżyła się ani jednym słowem. Radosnym głosem, czasem dowcipem żartem, zachęcały kolegów do dalszego wysiłku, do dalszej drogi, podtrzymywały na duchu załamujących się. W razie potrzeby chwytały za rękę, aby choć trochę pomóc chwiejącym się na nogach, choć same już ledwie szły.
Niech żyją polskie dziewczyny, te i inne, a jeśli je już Pan Bóg powołał do siebie, niech im da spokojną, szczęśliwą wieczność za ich wierną, bohaterską a często i męczeńską służbę Bogu, ojczyźnie, ludziom.
Co dalej? Do Stanisłówki jest już niedaleko, może 5-6 km. Zdaję sobie sprawę, że nikt, może oprócz dziewcząt nie dojdzie do niej, nie mają sił. Z naszej niełatwej sytuacji, a może położenia zdaję sobie dobrze sprawę, zdaje sobie sprawę dowódca. W rozmowie z nim proponuję, aby pozwolił mi jeszcze z innym żołnierzem pójść do Stanisłówki po wozy. Będziemy musieli iść bardzo ostrożnie, bo nie wiem, co się dzieje w Stanisłówce. Jaka jest sytuacja, może Stanisłówki już nie ma, może tam są Ukraińcy. Cały tydzień byłem poza Stanisłówką. Dowódca zgadza się, przywołuje jednego z żołnierzy i daje rozkaz: idźcie zaraz, przyjeżdżajcie po nas, czekamy.
Szliśmy bardzo ostrożnie. W głowie układam sobie plan działania. Podejdziemy bardzo ostrożnie do Kozara, on mieszka na skraju lasu, na początku Stanisłówki. Podeszliśmy bardzo blisko, wszędzie jest spokój, z komina idzie dym, więc mieszkają tu ludzie, ale jacy? Czy Kozar? Za chwilę z mieszkania, z domu wyszła dziewczyna, poznałem – Stenia, a za nią jej tata, Stanisław. Radość – jest dobrze – to znaczy, że wszyscy żyją. Wyszliśmy z ukrycia odważni, szczęśliwi. Zauważyli nas, stanęli przestraszeni. Uśmiechnąłem się i pozdrowiłem ich naszym polskim zwyczajem: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Nie bójcie się, to ja Władzio, chyba poznajecie mnie. A to mój kolega. Przyszliśmy, jesteśmy. Widzę na ich twarzach radość, słyszę słowa: Na wieki wieków, amen. Witajcie, cieszymy się, że jesteście, czekamy na was, ale gdzie reszta, czemu widzimy was tylko dwóch, co się stało? Witamy się serdecznie, ściskamy, pytam, co się dzieje w Stanisłówce, a potem mówię: proszę się uspokoić, jesteśmy wszyscy. Tu jest nas dwóch, reszta czeka w lesie, w tym a w tym miejscu, nie mają już sił tu dojść, trzeba jak najszybciej po nich pojechać wozami. Starczy 3,4 wozy w parę koni. Chcę się zobaczyć z P. Popielem, ja już nie mam siły iść dalej, niech Stenia pobiegnie po niego. Dowódca szybko przyjechał. Zameldowałem się jak trzeba, zdałem krótki raport, a potem były uściski i słowa radości. Dobrze, że przybyliście, że jesteście, dziękuję. Bogu niech będą dzięki – powiedziałem. Zamieniłem kilka zdań z dowódcą, powiedziałem o pozostałych w lesie, czekających na furmanki. Furmanki zaraz przyjechały, Popiel polecił furmanom, aby natychmiast jechali po pozostałych w lesie żołnierzy i przywieźli ich do szkoły. Do mnie powiedział: A ty synku idź do mamy na święcone jajeczka, ona czeka na ciebie z niepokojem, odpocznij, po świętach proszę się zameldować. Podziękowałem i z radością poszedłem do mamy, do domu.
Po drodze spotykałem ludzi, którzy pytali mnie o jedno, ale bardzo ważne: czy przyprowadziłem grupę ze Lwowa?
W domu wielka radość, łzy rodziców, łzy moje, łzy radości, jesteśmy razem, żyjemy. Krótka rozmowa, mycie się, przebranie, podzielenie się jajkiem święconym z rodzicami i braćmi złożenie życzeń, świąteczne śniadanie i odpoczynek. Spałem prawie do wieczora. Obudziłem się szczęśliwy, że już po trudzie, że już jestem w domu.
Kto by przypuszczał, że za kilka dni w Stanisłówce rozegra się straszna tragedia, która zakończy się zupełnym jej zniszczeniem, nie pozostanie kamień na kamieniu.
ZNANE MI WYDARZENIA
Ptaszkowski Józef, Stary Otok, Oława
Podaję znane mi wydarzenia, które mogą być wykorzystane przy wydaniu książki. Wydarzenia te dotyczą działalności ukraińskich nacjonalistów w niektórych wsiach wokół Mostów Wielkich.
Wieś Butyny w większości zamieszkała przez ludność ukraińską w małym odsetku przez ludność polską i żydowską. W okresie międzywojennym, w latach 30-tych Ukraińcy palili zboże w stertach należących do pana Niezabitawskiego. Wydarzenia z paleniem stert było dość powszechne tak, że władze zarządziły warty nocne przy stertach. W latach 1936-38 na budynku zarządu gminy w Butyrach godło państwowe zostało zamalowane czarnym smarem, sprawców nie ujawniono. W tychże latach na dzień 11 listopada ganek zarządu gminu udekorowano portretami dostojników państwowych, w nocy Ukraińcy portrety zdjęli, podarli i wrzucili do rowu, sprawców ujawniono. Za swój czyn siedzieli w Berezie Kartuskiej.
Rok 1939 – wkroczenie wojsk sowieckich. Następuje aresztowanie pana Radzikowskiego Władysława – dyrektora majątku pana Niezabitowskiego i leśniczego pana Nalepę oraz 1940 – wywózka na Sybir gajowych z rodzinami, panów Szajewskiego, Chuchnę i Kozłowskiego, w tym wypadku do ich aresztowania i wywiezienia przyczynili się na pewno aktywiści komunistyczni. Rok 1941 – wkroczenia wojsk niemieckich, ożywiona działalność ukraińskich nacjonalistów. Mieszkańcy Butyn sypiąc kopiec wdzięczności dla poległych za -Wilnu Ukrainu. Powstaje ukraińska policja, jeszcze nie umundurowana, a już działa zbrodniczo. Pierwszy przykład: przez Butyny przechodzi pan Lampart (Lambert) mieszkaniec Żubamostu koło Kamionki Strumiłowej, który powracał z Niemiec z niewoli jako żołnierz polski zostaje przez policję Butyńską zatrzymany i po stwierdzeniu, że jest Polakiem zostaje zabity. Wiadomość ta pochodzi od Butyńskich żydów, którzy z nim siedzieli w areszcie na posterunku. Również w Butynach był zatrzymany mieszkaniec Stanisłówki, nazwiska nie znam, powracał z Chełma, uniknął śmierci, bo komendant posterunku był z nim w Polskim Wojsku w Żółkwi (rozmawiałem z tym panem na uroczystości w Warszowicach, jest grubej budowy, łysy, a syn jest leśniczym). Rok 1942-43 mija bez większych wydarzeń. Rok 1944 rozpoczyna się tragicznie, działa UPA, następuje mordowanie Polaków. W Butynach, jako pierwszy zostaje zamordowany:
-
Huciński Zdzisław 31.01.44 – praktykant leśny, mieszkaniec Żółkwi, po krótkiej przerwie następują dalsze mordowania.
-
Ptaszkowski Jan – mój dziadek
-
Ptaszkowska Anastazja – Ukrainka, żona Polaka Franciszka
-
Ptaszkowska Katarzyna – Ukraina, żona Polaka Jana
-
Ptaszkowska Helena – lat 11, córka Jana i Katarzyny
-
Żurawska (Żurawiecka) Franciszka
-
Żurawska (Żurawiecka) matka Franciszki
-
Żurawski (Żurawiecki) Bronisław
-
Pałaszyńska, po mężu Wieczorek – Genowefa
-
Pałaszyński Bronisław, po powrocie z Niemiec zabity 1946-47.
-
Żurawski Władysław – mieszkaniec Butyn, był Gajowym w Chlewczanach i tam zabity.
Rok 1944 wieś Dworce, zamordowany leśniczy z rodziną, ilości osób i nazwiska nie znam.
Rok 1940 wieś Wieczorki, przesiedlona na Besarabię, tym sposobem minął ją rok 1944.
Rok 1944 wieś Strzemień, Polacy w mniejszości mordowane są również małżeństwa mieszane:
-
Głuczkowska Helena
-
Kisilewicz Bronisław
-
Simińska Eudokia – Ukrainka
-
Simińska Jadwiga
-
Simińska Michalina
-
Władyka Michał – Ukrainiec
-
Władyka Katarzyna
-
Władyka Helena
-
Składnik Stefan
-
Składnik – żona Ukrainka
-
Składnik – córka
-
Składnik – córka
-
Składnik – córka
-
Błahuta, imię zapomniane
-
Sebatowicz Władysław
-
Sebatowicz – matka Władysława
-
Simińska Maria
-
Simińska córka
-
Simińska córka
-
Słoniowski – Ukrainiec
-
Kisilewicz Melania – Ukrainka
-
Kisilewicz – córka
-
Kisilewicz – córka
-
Wieczorek Franciszek – postrzelony nie śmiertelnie, powraca do zdrowia i umiera kilka lat po wojnie na Pomorzu
Dotyczy dalej wsi Strzemień:
Lata trzydzieste przed wojną, przez okno w domu zostaje zastrzelony Kisilewicz Józef, kandydat na Sołtysa w Strzemieniu – sprawa polityczna. Mosty Wielkie – wiadomo, że przed wojną został zastrzelony policjant – motywy zbrodni nie są mi znane, pozostawiam do wyjaśnienia osobom kompetentnym, znającym sprawę. Dane dotyczące losów mieszkańców wsi Strzemień przekazał mi Składnik Władysław – dawny mieszkaniec Strzemienia. Tyle nazbierałem danych o losie Polaków, z okolic Mostów Wielkich.
Zapis mojego pamiętnika
Wianecki Stefan, Ostróda dnia 5 kwietnia 1993 r.
Ja Wianeczki Stefan ur. 25 IV 1926 r. w Stanisłówce gmina Mosty Wielkie relację składam z mojego pamiętnika. W grudniu 1943 r banda UPA napadła w nocy na wieś Wolica i wszystkich mężczyzn pozabijała, natomiast jakimś cudem Marcin Filipowski i Kowal Łukacz uciekli w nocy przez las po śniegu do miejscowości Stanisłówka. Z rozkazu komendanta Popiela ja Stefan Wianecki i Iwaniewicz Władysław zaprzęgliśmy parę koni do wozu i pojechaliśmy do miejscowości Wolica po rodzinę Filipowskich i Łukacza aby ich wraz z dziećmi przywieźć do Stanisłówki. Jak pamiętam był to dzień słoneczny i mroźny i my przez las przyjechaliśmy na miejsce Wolica, gdy zeszliśmy z wozu na podwórzu Filipowskiego i poszliśmy mówiąc im aby pakowali się na wóz z dziećmi gdyż zabierzemy ich do Stanisłówki. Wchodząc do wejścia mieszkania Filipowskich zauważyliśmy jak stary Filipowski ojciec Marcina leżał na katafalku w mieszkaniu podstrzelony w głowę. Jak oni szykowali się do odjazdu to Iwaniewicz i ja Wianecki poszliśmy do gospodarza który mieszkał w pobliżu i nazywał się Witlicki.
Gdy weszliśmy na podwórze futryny okienne były porąbane, otworzyliśmy drzwi a stary Witlicki leżał w mieszkaniu w kącie pokoju z głową roztrzaskaną a w drugim końcu leżał jego zięć również z głową roztrzaskaną z oczyma na wierzchu po uderzeniu siekierą w głowę, krew i mózgi były na ścianie i suficie taki straszny był widok, że musiałem wraz z Władysławem wyjść z mieszkania i my jakimś cudem przywieźliśmy tą rodzinę do miejscowości Stanisłówka. Natomiast w 1944 r. w kwietniu w godzinach wieczornych banda UPA napadła na wieś Stanisłówka. W tym to czasie staliśmy w lesie, nazywało się to miejsce Trzy Kopce i mieliśmy wymaszerować do Czeremuszni po większą siłę. Natomiast w wolnych chwilach graliśmy w karty w oczko, w 21, było już wtedy ciepło. Jeden pan siedział przy mnie był on z Wołynia. Często wygrywał a ja miałem dwa pasy jeden na płaszczu drugi przy spodniach i on powiedział do mnie jak wygram, to czy ja mu jeden sprzedam, na co ja się zgodziłem. Około godziny 17:00 Stanęliśmy do zbiórki do wymarszu, dostaliśmy po kawałku chleba i słoniny następnie mieliśmy wymaszerować w dalszą drogę, w tej to chwili przyjechał wartownik, który zauważył że na Stanisłówkę podkradają się jacyś ludzie, po jakimś czasie usłyszeliśmy trąbkę i strzały.
Na nas padł grad kul, skryliśmy się na ziemię po jakimś czasie wszystko ucichło. Wtedy to komendant Popiel wydał rozkaz do nich strzelać i powiedział kto pieszo, kto na koniach, kto na wozach, wszyscy wymarsz do Stanisłówki. Ja natomiast wziąłem w pobliżu jednego konia i chwyciłem ręką aby się zasłonić od kul. Natomiast komendant rozdzielił nas na dwa fronty, jeden na lewo, drugi na prawo. Ja poszedłem na prawą stronę gdzie mieszkała moja rodzina. Jak przelecieliśmy z lasu na polanę gdzie nie było już drzew to ja trzymałem w ręku konia aby zasłonić się od kul. Zobaczył to zastępca komendanta Żbik i krzyknął abym konia puścił. Było to na polanie gdzie było widać bandę UPA, konia było bardziej widać. Ja tego konia puściłem, przyleciałem na swoje podwórze, drzwi były pootwierane na oścież moja rodzina udała się na punkt zborny. Ja wypuściłem mój żywy inwentarz i poszedłem również na punkt zborny. Jak biegłem koło Szeremetów to Ukrainiec mnie zauważył i zaczął do mnie strzelać, ja to zauważyłem, przychyliłem się do rowu i tak o schyłku doszedłem do punktu zbornego. Zauważyłem już przy szkole Józia Lewego z bronią i pokazałem mu jak Ukrainiec podpala naszą oborę. Pobiegliśmy do szkoły na strych a tam były okienka i on z tego okienka strzelił do Ukraińca. Jak zatrzymaliśmy Ukraińców kazał komendant cywilom wycofać się ze szkoły do obory barona położonej za rzeką. Obora była murowana i tam wszyscy cywile przesiedzieli do rana, natomiast ja Wianeczki Stefan dostałem rozkaz stać na warcie na moście dwie godziny.
Był to straszny widok, wieś paliła się, krowy beczały, był to niesamowity ryk od krów, koni, psów. Na drugi dzień rano szukaliśmy kto zginął z naszych ludzi partyzantów. Tego partyzanta, który grał ze mną w karty i chciał kupić ode mnie pas znaleźliśmy zabitego koło gospodarza Matury (został zabity przez UPA). Zawinęliśmy go w koc i pochowaliśmy koło Krzyża za rzeką. Było mi go bardzo żal. Po rozwiązaniu naszej partyzantki przyjechaliśmy z kresów wschodnich do woj. Łódzkiego miejscowość Niechciwe i tam 22 IX 1946 r. ożeniłem się i pracowałem w budownictwie. Nauczyłem się tam zawodu parkieciarza, układałem parkiety podłogowe. Obecnie mieszkam w Ostródzie, województwo olsztyńskie i dużo ludziom pozakładałem parkiety podłogowe i mozaiki. Jestem na rencie inwalidzkiej, należę do Związku Zawodowego Armii Krajowej. Cieszę się, że tych lat doczekałem po niemieckiej okupacji i czterdzieści lat zaboru rosyjskiego. Wreszcie nastała wolna Polska, której to nam Bóg pozwolił doczekać. Biorę udział na przemianę ulic Ostródy na Armia Krajowa, Plac Jana Pawła Drugiego, Trzeciego Maja i wielu innych ulic. Bierzemy udział w pochodach, świętach narodowych, kościelnych, oczywiście w opaskach Armii Krajowej. Teraz koledzy i koleżanki zbieramy pieniądze na sztandar Armii Krajowej.
PRZYGOTOWANIE WSI STANISŁÓWKA DO SAMOOBRONY
Stanisław Kozar, Poznań 26.02.1993 r.
Na terenie powiatu żółkiewskiego rozpoczęto na przełomie lat 1943/44 palenie przez Ukraińców wsi polskich i mordowanie mieszkańców. Dwukrotnie uczestniczyliśmy w pochówku Polaków z okolicznych wsi na cmentarzu parafialnym w Mostach Wielkich. Byli to mieszkańcy z Butyr, Dworce, Przystani, Reklińca, Strzemienia, Wieczorków i Wolicy, gdzie zamordowano rodzinę Wojciecha Zalewskiego. Pozostałe nazwiska ofiar – nieznane.
Dowódca oddziału leśnego AK por. „Popiel” położył nacisk na przygotowanie żołnierzy i jej mieszkańców do walki z bandami, które działają zarówno małymi, jak i dużymi grupami, często zmieniała teren, co sprawia wrażenie, że jest ich dużo i utrudnia zlokalizowanie. Szkolono pojedynczych partyzantów i pododdziały, nadając im zdyscyplinowany i jednolity charakter. Zorganizowano łączność radiową, umożliwiająca wymianę wiadomości, przekazywanie rozkazów, zarządzeń, meldunków i sygnałów dla potrzeb przewidywanych zrzutów samolotowych, przygotowanie lądowiska między Okręgiem Lwowskim i oddziałem. Wysłano patrole bojowe, prowadzące stałą obserwację we wszystkich kierunkach, gotowe do wsparcia ogniem lub odparcia niespodziewanego napadu banderowców. Wyznaczono grupowych samoobrony, podzielono teren wsi na rejony obronne, mające za zadanie ochronę ludności, tak aby wieś zabezpieczyć przed ewentualnym napadem banderowców. Wykopano rowy strzeleckie i łączące w kierunkach: Bojaniec, Kolonia Bojaniec, Dworzec, Piaski – Mosty Wielkie, szosy Mosty Wielkie – Żółkiew, również wokół szkoły i folwarku z wykorzystaniem ukształtowania warunków terenowych parku obok pałacu.
Piwnice domów murowanych adaptowano na ukrycia, obsypano ziemią, przygotowano wolno stojące piwnice przydomowe do obrony. Murowany obiekt szkoły podstawowej przygotowano do obrony okrężnej. Pałac przeznaczono na bazę noclegową dla partyzantów. Obory, stajnie, magazyny zbożowe na pomieszczenia schronowe dla ludności przed napadem. Przy wejściu /na zewnątrz/ stawiało się dyżurnego, wpuszczał on ludzi do obiektu i pilnował porządku. Na jednego człowieka przypadało 2m2 powierzchni w zależności od ilości osób, zapewniano miejsca całym rodzinom. W ukryciach do oświetlenia można było używać świec i lamp naftowych. W oknach strychów przygotowano stanowiska ogniowe dla broni maszynowej. Wszystkie obiekty folwarczne były chronione przez wyznaczone całodobowe posterunki obronne. Przygotowano większe zapasy żywności i wody z odpowiednim opakowaniem środków żywnościowych zapewniających ich ochronę, paszę dla zwierząt i zboże, zabezpieczono kopce ziemniaków i buraków.
Rozpoczęto intensywne szkolenie mieszkańców, osób związanych z ochroną ludności i jej mienia. Zachowanie się mieszkańców wsi w czasie zagrożenia i po sygnale alarmu bojowego ogłoszonego przez dowódcę. Szkolenia służby medyczno-sanitarnej, udzielanie pierwszej pomocy medycznej na polu walki. Wykorzystano istniejące, nabyte tradycje patriotyczno-wychowawcze i społeczne w szczególności od 1910 r. Związku Strzeleckiego, przygotowujące kadry dla wojska i policji, Ochotniczej Straży Pożarnej, Kółka Rolniczego, Koła Gospodyń Wiejskich. Dowódca oddziału leśnego AK por. „Popiel” wykorzystywał własny samochód dostawczy dla potrzeb AK, do łączności między Okręgiem Lwowskim i Inspektoratem Północno-Zachodnim i innymi Inspektoratami i Obwodami, przewoził partyzantów, broń strzelecką rozkazy i prasę podziemną. Przekazywał dokumenty bojowe między dowództwem a sztabem, w zależności od sytuacji, potrzeb sił i środków. Rozpoczął w ramach „Burzy” przygotowanie oddziału partyzanckiego do wymarszu żołnierzy AK na zgrupowanie do Lasów Janowskich celem wzięcia udziału w wyzwoleniu Warszawy w 1944 r. Oddział obozował na skraju wsi. Dnia 14 kwietnia 1944 r. o godz. 16. banderowcy zaatakowali Stanisłówkę. Dowódca por. „Popiel” zarządził alarm bojowy. 1 komp. 19 pp. AK natychmiast, biegiem wyruszyła do obrony mieszkańców wsi Stanisłówka. Dalsza walka oddziału według planu sytuacyjnego w terenie.
Wspomnienia Marii Gęgotek z domu Kozar
Część I: DZIECIŃSTWO
Stanisłówka – moje dzieciństwo, piękne, bajkowe, pełne uroku, którego nie zapomnę do końca życia. Stanisłówkę, która już nie istnieje, pozostały łąki, rzeka, no i lasy.
Rok 1930, a może 1931. Przyjechałam z rodzicami do wioski położonej 20 km od Żółkwi, a 6 km przed Mostami Wielkimi. Miałam 5 lat i wszystko co mi było potrzebne do radosnego dzieciństwa. Mieszkaliśmy w drewnianym wiejskim domku z ganeczkiem u Bolka Bryka. Ojciec budował dom. Duży, piętrowy z werandą i balkonem. Dom był drewniany, ale kryty dachówką. Dla mnie był to piękny dom, drewniane podłogi, schody pachnące świeżym drzewem. Na dole cztery pokoje, duża kuchnia i hol, na górze trzy pokoje i duży przedpokój.
Mieszkała tam Babcia, ciocia Weronika, stryj Józio /komendant strzelców/, Dziadek, który miał swój osobny pokój no i my. Na przeciw domu była piękna alejka wysadzana akacjami. Na prawo było jezioro bagienne, pływały na nim gęsi i kaczki z całej wioski. Mały most i kilka metrów dalej płynęła rzeka Świnia, tu już był większy most drewniany, ale masywny.
Wiosną rzeka zalewała duży obszar. Trzeba było przeprawiać się na drugą stronę na koniu, inaczej nie przeszło się nawet przez mosty. Szkoła była na wzgórzu za mostem, nie raz jechałam do szkoły na koniu. Był tam też sklep i w dole mieszkał sołtys. Obok mieszkał Ojciec Urban z bratem Władysławem, siostrą i matką. Ojca Urbana nie było wtedy w Stanisławówce, był we Lwowie na studiach. Mojemu ojcu przy budowie domu pomagali znajomi, tak że już w 1932 roku mieszkaliśmy u siebie. Mama zrobiła z tego domu bardzo miłe gniazdko. Wszędzie było czyściutko i miło, pachniało czystością! Podwórze było duże, dwie stodoły, jedna stara kryta słomą, na której miał gniazdo bocian, przylatywał każdej wiosny, druga stodoła dach miała kryty blachą, była bardzo duża, na środku był kierat. Nie raz poganiałam koma, gdy młócili zboże, chodziłam z batem w koło, ale nigdy koni nie biłam, bat był tylko na pokaz. Wszyscy pracowali. Babcia pasła krowy, Dziadek miał pszczoły, stryj Józio z ojcem wykonywali prace męskie: orali pole, kosili łąki. Konie należały do obowiązków stryja Józia. Najwięcej pracy miała ciocia Nisia i Olesia. Wstawały o czwartej rano, karmiły ptactwo, a było tego wiele i kury, i gęsi, i kaczki, indyczki a nawet perliczki. Krowy i świnki też należały do kobiet. Ogród był duży i wymagał wiele pracy, było w nim wszystko, co mogło być. Drzewa owocowe, różne gatunki jabłek, grusze, śliwy, a nawet brzoskwinie – wtedy jeszcze nowość. Były też krzewy, porzeczki, agrest, były truskawki w ogóle dużo tego było.
Mama zawsze pomagała i bardzo wiele robiła, a że była słaba fizycznie, to często chorowała. Szła spać z kurami, ale i wstawała bardzo wcześnie. Gdy było pieczenie chleba, to cała ceremonia. Bardzo lubiłam asystować cioci Nisi, siedziałam na drewnianej ławie i patrzyłam, patrzyłam. To było coś cudownego! Pachniało w całym domu! Dla cioci to była ciężka praca. Myślę, że najlepiej miał dziadek, właściwie tylko ule należały do niego no i kuźnia, ale tam już stryj Józio urzędował, a dziadek tylko pomagał. A tak to chodził sobie ze składanym krzesełkiem na łąki, siadał nad rzeczką, już się nie przemęczał. Dbali o niego, miał dobrze. Ale co do babci, biegłam z chęcią i lubiłam z nią paść krowy, dziadek był inny, nie pamiętam go uśmiechniętego, raczej marsowa mina, duże wąsy dodawały mu dostojeństwa. Nie był to dziadek taki „bliski sercu” jak to dzisiaj potrafią być dziadkowie. Był srogi, lubiał krzyczeć, a to bardzo zraża i dzieci i dorosłych. Nie widziałam, żeby między nim a babcią było miło, a przecież mieli jedenaścioro dzieci. Na stare lata nie lubili się. Może było mu za dobrze, a babcia była spracowana. Jedno co u dziadka podobało mi się, to porządek, u niego w kuźni było wszystko na swoim miejscu, że w nocy by wszystko znalazł. A było tego moc, różne narzędzia poukładane jak w zegarku.
Dla mnie Stanisłówka była pełna uroku, nigdzie nie podobało mi się jak tam. Lasy, pola, łąki nigdzie tak nie pachniały, rzeka już nigdzie nie była taka piękna. Znałam każde miejsce, wiedziałam, gdzie piasek, gdzie kamienie, gdzie można się kąpać a gdzie nie. Ojcu memu zawdzięczam wiele, nauczył mnie pływać, zbierać jagody, grzyby, wiedziałam, gdzie rosną maślaki, gdzie szukać borowików, a gdzie rydzów. Nauczył mnie rozróżniać drzewa, nauczył mnie chodzić po lesie, by nie zbłądzić. Uczył mnie jeździć konno, strzelać, francuskiego i matematyki. Mama nauczyła mnie czytać i pisać, tak że poszłam od razu do drugiej klasy. Byli dla mnie bardzo dobrymi rodzicami, choć też nie raz widziałam, że nie było miedzy nimi, tak jak chciałoby każde dziecko. Bolało mnie to, bo kochałam ich jednakowo.
Aż przyszła taka chwila. Był 1939 rok, lato, chyba najpiękniejsze dla nas, rodzice pogodzili się, byli dla siebie mili, tak jak tego pragnęłam. Ale wojna rozdzieliła ich na zawsze. Ostatni raz widziałam ojca zimą 1939 roku, początek 1940, ale to dalsze i osobne dzieje, Na razie było piękne dzieciństwo, wspólne czytanie książek wieczorami przy lampie naftowej. To ojciec wprowadził mnie w świat książek, zapoznał z „Płomyczkiem”, potem z „Płomykiem”, to on zapoznał mnie z Sienkiewiczem. Nigdzie nie było tak wspaniałej zimy i tak pięknego lata! Zimą można było jeździć na nartach, łyżwach, takiego lodowiska, jak ja miałam, to chyba nigdzie nie było. Jesienią łąki żal? i woda. Już w listopadzie były mrozy. Jak zamarzła woda na łąkach, to robił się lód równiutki i przeźroczysty jak lustro, gruby i mocny, a mimo to każda trawkę było widać. Nie zapomnę, jaką mieliśmy uciechę idąc z ojcem na to lodowisko, to była jazda, ślizgawka wspaniała! A jak zamarzła rzeka to już nie da się opisać, to dopiero była frajda dla wszystkich chłopców. Cała rzeka była nasza. Jechało się kawał drogi aż za wioskę. Jak dziś widzę te piękne zamki ze śniegu i lodu. Brzeg rzeki był tak piękny, oblodzony, śnieg iskrzył się jak brylanty i różne groty z wiszącymi soplami. To trzeba widzieć, tego uroku nie potrafię opisać. Często mam przed oczyma te uroki zimy w Stanisławówce. To było naprawdę piękne dzieciństwo. Towarzysze zabaw to mili i dobrzy chłopcy. Nie pamiętam jakichś sprzeczek czy niegrzecznego zachowania. Pamiętam nawet, jak bawiłam się w piasku razem z dzisiejszym księdzem Władziem. Piasek przywiózł dla nas ojciec specjalnie do zabawy; jeszcze nie chodziliśmy wtedy do szkoły.
Część II: Wybuch wojny 1939 rok – wrzesień
Bardzo wcześnie rano odprowadziłam z mamą ojca do autobusu. Miał ze sobą swoją skórzaną walizeczkę. Jechał na wojnę! Było trochę dziwnie – jak zwykle – nie żegnał się specjalnie. Dzień przed wyjazdem mama prasowała ojca bieliznę, koszule, naznaczała kolorowymi nićmi, napracowała się bardzo. Prasowała w moim pokoju żelazkiem na węgiel, być może z tego czadu rano skoro świt nie mogłam wstać ani głowy podnieść. Ojciec na rękach wyniósł mnie na balkon na świeże powietrze. Leżałam z godzinę na leżaku, potem mogłam już odprowadzić ojca do autobusu. Wracałyśmy smutne i przygnębione, nie przypuszczając nawet, że ten smutek będzie nam towarzyszył aż 6 lat, do końca życia.
Z końcem września ojciec wrócił. Rosjanie weszli do Polski. Trzeba było ojca ukrywać, trochę w domu, trochę w lesie, a trochę we Lwowie. Było różnie, nie było lekko. Postarzał się w przeciągu kilku godzin, gdy był schowany za kredensem, a Rosjanie przyjechali niespodzianie do naszego domu. Gdy wyszedł ze schowka po ich odjeździe, wyglądał jak 80-cio letni staruszek. Nie można było dalej ryzykować, wyjechał po Bożym Narodzeniu do Lwowa i już go więcej nie zobaczyłyśmy! Jakie były dalsze jego losy – nie wiadomo. Był w więzieniu u Niemców we Lwowie, a potem miał być w Lubaczowie – na wolności, ale na pewno miał kontakt z partyzantką. Prawdopodobnie zginął od miny, gdy przechodził przez tory. Ile w tym prawdy, nikt nie wie. W 1940 roku po Wielkanocy pojechałam do Żółkwi do gimnazjum, ale po trzech tygodniach matkę moją wraz z rodziną wywozili do Rosji – pojechałam z nimi. Będąc w Żółkwi bardzo tęskniłam za Stanisławówką, jak bym wyczuła, że już jej nie zobaczę.
13 kwietnia 1940 roku wsadzono nas przemocą pod eskortą karabinów do wagonów towarowych. Mogłam nie jechać – taki młody Rosjanin kazał mi uciekać „uchadi, uchadi” – mówi do mnie. Ale ja nie chciałam zostawić mamy. Wieczorem moc miejscowych ludzi stało – widziałam Ojca Urbana i ks. Władzia – stali w tym tłumie ludzi i nic nie mogli nam pomóc. Patrzyłam przez uchylone drzwi i nigdy ich nie zapomnę. Ten smutek na ich twarzach był tak widoczny i przygnębienie i trwoga o nas. Nie wiedzieliśmy czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy. Babcia moja zemdlała na wozie i razem z dziadkiem odwieźli ją do domu do Stanisławówki. Przez szparę w oknie ktoś litościwy wrzucił bilecik od Ojca Urbana dla mnie, była w nim Matka Boska Częstochowska – złoty medalik na łańcuszku. Ubrałam go zaraz i nie zdejmowałam nigdy. Jak bardzo chroniła – mogę niejedno opowiedzieć – to było wprost namacalne! Przez 6 lat nie spotkała mnie żadna przykrość ze strony Rosjan – szanowali mnie i pomagali w trudnych chwilach.
Miałam 15 lat, gdy nas wywieźli. Akurat 6 maja skończyłam 14 lat. Jechaliśmy 3 tygodnie w zamkniętych wagonach. Raz wyszłam po wodę pod eskortą żołnierzy! Szłam jak pijana – brak powietrza, zaduch – ale nie to było najgorsze. Ludzie się dzieli w kucki na deskach, stali w ciasnocie. Zresztą w niejednej już książce opisywali warunki jazdy do Kazachstanu, na Sybir. W maju przywieźli nas do Ałgi, obłast Aktiubinsk. Dzięki mojej mamie podróż nasza była dużo lżejsza, mogłam spać cała drogę, bo mama była zawsze rzeczowa i praktyczna. Nie mogłyśmy wziąć wiele rzeczy, ale mama zabrała materace, poduszką, koc i kołdrę. Służyły nam one przez cały czas wygnania. W pociągu na górnej półce z desek pościeliła te materace i obie spałyśmy wygodnie i ciepło nam było. Tylko my miałyśmy tak dobrze. Ludzie brali ubrania, to co na siebie, konieczne – wszystko zostawiali w domu w tym pośpiechu i chaosie trą ciii całkiem głowy. Mama na przykład zamiast wziąć moje porządne sukienki, zabrała spódniczkę i bluzkę, w której występowałam w szkolnym teatrze jako żniwiarka. Nigdy jej w domu nie nosiłam. Jaki dziwny zbieg okoliczności.
Byłam prawdziwą żniwiarką w Kazachstanie, pracowałam w tej właśnie czerwonej spódniczce i białej bluzce całe lato. Na zimę nie miałyśmy żadnych ciepłych rzeczy. Z Ałgi samochodami zawieźli nas do kołchozu Hołobinowka – 100 km oddalonego od miasteczka Ałgi. tylko 3 rodziny polskie, my, Karpińska z trzema dziewczynkami i żona policjanta z synem i córką. Reszta to Ukraińcy – żona sołtysa z siedmiorgiem dzieci i ósmym w drodze, biedna poczciwa kobieta, zmarła z głodu cała rodzina tylko jedna najładniejsza córeczka uratowała się i wróciła do Polski. Prawie wszyscy wymarli z głodu i zimna w 1943 roku. Uratowali się ci, co uciekli z kołchozu do miasta więc i Pani Karpińska z dziećmi i Pani Raszplewiczowa z dziećmi – wrócili potem do Polski. A naszej cioci Nisi nie udało się. Chciała wrócić do rodziców – złapali ją w 1941 i zamknęli w więzieniu w Omsku. Tylko jedną kartkę do nas napisała – była już wojna z Niemcami i listy nie dochodziły ani żadne wiadomości. Nie mogę sobie darować, że gdy wojna się skończyła, nie pojechałam tam do cioci, ale nie wolno nam było zmieniać miejsca pobytu, to nie to co w Polsce, bylibyśmy jak niewolnicy. To, że wyjechałam z kołchozu, to po prostu uciekłam, dopiero później mama załatwiła „sprawkę” i sama do mnie przyjechała za pozwoleniem przewodniczącego.
Tyle różnych wspomnień, tyle przeżyć, nie takich złych. Ci co zostali w Polsce na pewno przeżywali gorsze rzeczy z Niemcami. Nas traktowano na równi z Rosjanami, tyle tylko, że oni od lat już tam żyli, ich dziadkowie, rodzice, przyzwyczajeni byli do klimatu, do życia w niedostatku, do stepu. Nie wiedzieli nawet, że ludzie żyją o wiele lepiej, ani radia, ani gazet, ani światła, ot, step i step. Step – trzeba tam pożyć, żeby go polubić, bo i on miał swoje uroki. A może to ja tylko go polubiłam, bo spędziłam tam najpiękniejsze swoje lata, młodość, która już nigdy nie wróci. Innymi oczyma patrzy się na ludzi, gdy ma się naście lat. Jak blisko tam było się Boga, bo byliśmy bardzo biedni, smutni. Tęskniło się okropnie, ale zarazem była w nas nadzieja, że wrócimy do swoich, do najbliższych, że nas tak nie zostawią. Podtrzymywały nas na duchu listy. Wiedzieliśmy, że się za nas modlą i myślą o nas. Każdy list był jak lekarstwo, to była radość nieopisana.
Nie każdy jednak miał to szczęście, chyba tylko ja z mamą otrzymywałyśmy listy, reszta nie miała tego szczęścia. Miałam też dobrą opiekę, ja nie martwiłam się o pożywienie, miałam Matkę. Dobrą Matkę i ona dbała o mnie bardzo. Mogłam spokojnie pracować, uśmiechać się do ludzi życzliwie, zawsze zadbała o „chleb”, żebym miała czystą zmianę bielizny i na czym się przespać. Bez niej byłabym bardzo nieszczęśliwa. Świat bez niej nie miałby wcale uroku – ona po prostu żyła dla mnie, to się czuło, ja zawsze wiedziałam, że u niej znajdę schronienie. Przyjechałyśmy tam wiosną, a więc sianokosy już z końcem maja, z początku nie pracowałam, starsi poszli lód razu do pracy, dostawali chleb, piękny chleb, mleko i ser też można było dostać. Kołchoz nie był biedny, ludzie dla nas dość życzliwi.
Stryj Józio pracował jako stolarz. Znaleźliśmy lepiankę dla siebie z jednym oknem nawet oszklonym, był piec, drzwi się nie zamykało, złodziei tam nie było. Wszyscy wcześnie rano szli do pracy, a ja spałam mocno i długo. Słońce było już wysoko, gdy się budziłam, Studnia z wodą była blisko i rzeka prawie pod domem. Moim obowiązkiem było tylko zanieść stryjowi śniadanie, które ciocia Nisia zostawiała naszykowane – chleb, ser i mleko. Szłam sobie właśnie w tej czerwonej spódniczce, białej bluzeczce, miałam warkocz, jak to dziewczyna. Dopiero dzisiaj widzę, jaka byłam szczęśliwa. Stryj zawsze uśmiechał się na mój widok i chyba był dumny z bratanicy. Zjadał śniadanie a ja zabierałam naczynia i wracałam do lepianki. Nudziłam się sama i nie chciałam darmo jeść chleba, więc poszłam do pracy. Pierwsza moja robota to sadzenie kartofli. Wstawałam z mamą i z nią szłam do kołchozu. Ciocia Nisia i Ludwina /żona stryja/ też tam pracowały. Ale zaczęły się sianokosy, werbowali młodzież na step, tam nocowało się pod gołym niebem, tam żyliśmy jak cyganie – pojechałam i ja. Tylko kobiety miały ten przywilej, by pracować na miejscu i bliżej kołchozu.
Trudno zapomnieć te noce, to niebo tak blisko nad nami, te gwiazdy tak wyraźne, nie pamiętam by padał deszcz. Była wiosna piękna, pogodna, ciepło jeszcze w sam raz, przed upalnym latem. Dziewczęta trzymały się razem, chłopcy osobno, myśmy grabiły siano, a oni kosili trawę konnymi kosiarkami. Piękne były te noce ciepłe i gwiaździste, pachnące siano między górami i jarami. Woda w strumieniu czyściutka, miękka. Rano przy wschodzie słońca można się było przeglądać w studzience jak w lustrze. Nie było łatwo układać siano w kopy, trzeba było nadążać za innymi, a ja nie miałam ani tej siły, ani wprawy co oni. Ale sianokosy miały swój urok, Poziomki tam nie rosły ani żadne jagody. Rósł „poślon”, ale później jesienią miał czarne owoce na zielonych krzaczkach, robiłyśmy z nich pierogi. Rosło tam moc kawonów, dyń soczystych i słodkich. Poza tym nic, drzew ani na lekarstwo. Rok 1940 był dobrym rokiem – urodzajnym. Ludzie otrzymali piękne zbiory za pracę w kołchozie, zboże, proso, kawony, kartofle nawet kapustę. Nie przypominam sobie, by znali marchew, buraki, pomidory, ogórki.
Ale wracam jeszcze do wiosny. Gdy siano wyschło, układało się olbrzymie sterty i zimą jechały karawany po to siano ze wsi dla bydła. Były to wyczyny nie lada, bo nie dość że daleko od wsi, to mrozy i śniegi utrudniały dojazd. Uczestniczyłam w takiej wyprawie, o mało życiem nie przypłaciłyśmy, ale opiszę to osobno. Kończy się wiosna i zaczyna upalne lato. Pracujemy ciężko w polu – bo są żniwa. Przewiewanie zboża – dźwigam ciężkie wiadra ze zbożem, trzeba też robić wiele rzeczy związanych ze żniwami. W lipcu rozchorowałam się bardzo, nie jem – jestem taka słaba, że nie mogę chodzić, leżę w lepiance na materacach na ziemi. Mama widzi, że ze mną bardzo źle, więc nie idzie do pracy, by się mną opiekować. Straszą ją więzieniem, ale ona się nie boi, musi mnie wyleczyć. Jej troskliwa opieka pomaga, zaczynam pomaleńku chodzić, ale jestem bardzo słaba. Zrozumieli, że nie mogę ciężko pracować.
Woziłam przed chorobą wodę z rzeki i ze studni do picia na step. Wiadrami wlewało się do dużej beczki i wołami woziło w pole oddalone sporo od wioski. Tam też nocowaliśmy pod gołym niebem. Noce były tak jasne, że można było pracować i pracowaliśmy – zwoziliśmy wołami i końmi snopy, a słomę układało się w duże sterty. Zimą trzeba było przychodzić też w pole i młócić kombajnami. To dopiero było – zimno, mróz, wiatr, ręce grabiały, ale robota musiała być zrobiona. Po mojej chorobie dawali mi już lżejsze prace. Jeszcze latem dostałam wózek i konia. Woziłam na step ludziom do pracy śniadanie, brygadzistom papiery z kołchozu i rozkazy od przewodniczącego, byłam łącznikiem wsi z ludźmi pracującymi daleko od wioski. Była to bardzo przyjemna praca, cały dzień na świeżym powietrzu. Jeździłam rano od lepianki do lepianki. Matki podawały swoim dzieciom pracującym mleko, pierogi, placki, śmietanę, co kto miał. Przed każdą lepianką paliło się ognisko, na podwórku przed domem smażyły te wspaniałe bliny i pierogi. Owijały w chusty gliniane garnki, by ciepło trzymało długo. Czasem jeszcze ciepłe jedli.
Jaka to radość była, gdy przyjeżdżałam do nich. Biegli wszyscy radośnie wołając „Marusia przyjechała”. Każdy coś z domu dostał i nowiny najnowsze przywoziłam, lubili mnie bardzo, młodzież była tam dobra, wesoła, pięknie śpiewali, harmonia i bałałajka była prawie w każdym domu. Choć tak ciężko pracowali wieczorami zawsze śpiewali i bawili się. Jak to młodzi. Musiałam ja nocować z nimi, koń musiał odpocząć i popaść się przez noc, rano jeszcze przed wschodem słońca jechałam do wsi. Powietrze było tam zdrowe i czyste. Nigdzie mama tak ładnie i dobrze nie wyglądała jak tam. Wszyscy dobrze się trzymali – jak długo nie było głodu. Jechałam sama przez jary, łąki i śpiewałam, uczyłam się na pamięć wierszy Słowackiego, które przysyłała mi cioteczna siostra ze Lwowa. Były tak podobne do naszej niedoli, tęsknoty za utraconą Ojczyzną domem rodzinnym. „Smutno mi Boże”, „Ojcze nasz”, „Do wygnańców” itp. Czasu miałam wiele, jechało się długo. Biedne te matki, które nie miały co podać, ale nawet samo mleko w butelce miało tam swoją wartość. Gdy urodził się mały Edward Kozar – syn stryja Józefa, mama przeprowadziła się do ruskiej kobiety. Była to czysta rodzina i miała więcej miejsca w tej lepiance. Córka ich pracowała w mleczarni. Był to sierpień 1940 roku. Stryj postanowił zmienić pracę na lepszą, więc pojechał z żoną i ciocią Nisią do sowchozu – tam pracowali w kopalni i dostawali lepszą zapłatę. Było to dość daleko od nas, myśmy zostały na miejscu.
Nadal była jeszcze pani Karpińska, Zosia pracowała w polu, Wanda opiekowała się Krzysia, a pani Karpińska żyła na razie ze sprzedawanych rzeczy i na razie nie pracowała w polu. Trzeba było myśleć o zimie, jak zabezpieczyć się przed mrozami, nie mieliśmy ciepłego ubrania i za zarobione zboże trzeba było coś kupić. Lato było piękne, suche i upalne. W dzień nie można było pracować, więc miedzy 11-tą a 2-gą przeważnie odpoczywaliśmy. Każdy szukał jakiegoś cienia, ze snopów, ze słomy robiło się szałasy. Do rzeki daleko, wodę trzeba było oszczędzać na tyle ludzi nie nadążało się przywozić, nie wiem jak wytrzymałam te upały. Na głowie nie miałam żadnego okrycia. Dziewczęta tamtejsze nosiły chustki duże i miały zakryte całkiem głowy i twarze, tylko oczy im było widać.
Jakoś byłam odporna i na upały i na mrozy.
W czasie żniw kucharka, która gotowała na stepie obiady odeszła i nie było komu gotować – wybrali mnie. Trzeba było wstawać bardzo wcześnie, przed wschodem słońca już śniadanie musiało być zrobione. Był duży kocioł, w którym zagotowywało się wodę i wrzucało na nią kluski lub skubane ciasto lub makaron czy „sup” czyli zupa kartoflana. Czasem przywieźli jakąś baraninę, kwaśne mleko. Trzeba było starać się, upominać, kombinować. Byli ze mnie zadowoleni, trzy posiłki dziennie – śniadanie, obiad, kolacja. Nawet pierogi im gotowałam, a była to sztuka nie lada, wiatr rozsiewa mąkę, czasem deszcz pokropił, paliłam słomą – co chwila trzeba było podkładać i uważać, żeby ogień nie wygasł no i nie zaprószyć ognia, bo wkoło sucha trawa, zboże. Rozpalało się krzesiwem, zapałek nie było.
Tak wytrzymałam do późnej jesieni. Już wszyscy wrócili do wsi, tylko traktorzyści orali pola ciągnące się kilometrami, stróż i ja. Mieliśmy taki wagon na kołach, w nim kryliśmy się przed deszczem, a potem już spaliśmy w nim, bo noce były chłodne i rano przymrozki. Codziennie mama przychodziła do mnie i przynosiła butelkę mleka i dwa jajka ugotowane na twardo. Już po pracy szła do mnie z daleka, a gdy ją widziałam, biegłam naprzeciw. Jak dawała radę i skąd brała siły, nie wiem, ale przychodziła i szła z tak daleka. W międzyczasie mama przeniosła się do innej gospodyni ze względu na opał, bo dotychczasowa kazała sobie za dużo zapłacić za przezimowanie. Wróciłam do wioski, choć jeszcze jeden traktorzysta orał, ale ja już miałam dość, choć było mniej gotowania i mniej pracy. Koniec lata i jesieni.
Zima – to była zima! Śniegi zasypały nasze ziemianki całkiem. Jedni drugich musieli odkopywać ze śniegu, z domu nie można było wyjść po wodę, porobiono długie korytarze z lodu i ze śniegu. Wichury niesamowite, zawieje no i mróz, mróz co się zowie. Kładłyśmy się w ubraniu, sople lodu wisiały w lepiance. Wtedy jeszcze mieszkałyśmy z polską rodziną, matką z dwojgiem dzieci. Pojechałam z mamą w step po słomę. Że nie zginęłyśmy, to zawdzięczamy tylko temu, że tamtejsi Rosjanie byli przy stercie. Rozpalili ogień i pomogli załadować nam słomę na sanki. Nikt nie odważył się na coś takiego, przecież nie miałyśmy nawet odpowiedniego ubrania. Byki zapadały się w śniegu po pas, trzeba było jeździć karawaną, nawet tamtejsi ludzie nie wybierali się sami. To była Łaska Boża, że wróciłyśmy do wioski. Takich łask zaznałyśmy wiele.
Raz wyjechałam z karawaną po siano też daleko od wsi. W powrotnej drodze musieliśmy zostawić sanki z sianem, bydło wyprząść, cudem nad ranem wróciliśmy do kołchozu. Śnieg zasypał drogę, najpierw padał mokry i przemokliśmy, a potem chwycił mróz, ubranie na nas zamarzło i szliśmy jak w zbroi, noga za noga. Zgubiliśmy drogę, w dali wyły wilki, strach nas ogarnął, że nie dojdziemy i znów cudem doszliśmy, ale to nie da się opisać. Po krótkim odpoczynku trzeba było wracać po sanie z sianem, bydło czekało głodne. Raz wracałam z młyna, sama jedna, wiozłam mąkę dla gospodyń i dla siebie. Już wtedy mężczyzn nie było, kobiety zostały same. Jechałam nocą, śnieg zawiał drogę i zabłądziłam, musiałam nadrobić kilkanaście kilometrów. Spotkałam wilki, tylko dwa, ale gdyby były głodne nie byłoby co marzyć o ratunku. Tamtejsi ludzie powiedzieli, że to cud. Całą drogę śpiewałam godzinki do Matki Najświętszej. Ze strachu włosy podnosiły mi się same na głowie, lutowa noc a mnie było gorąco, a koń jak się bał!
W czasie pierwszej zimy mama pojechała z jednym gospodarzem do miasta, by sprzedać zboże zarobione latem i kupić walonki. Było bardzo daleko, kupiła te walonki, ale wróciła chora – tyfus! Jakim cudem z tego wyszła, nie wiem, ani lekarstw, ani żadnej pomocy lekarskiej. To też była Łaska Boża. Dzięki walonkom mogłam chodzić do pracy i chodziłam. Gdy wychodziłam z domu śnieg iskrzył się jak brylanty w słońcu, musiałam od razu nacierać twarz śniegiem by nie odmrozić. Miałam ciepłą kufajkę, też dzięki mamie, dała mi ją uszyć z podpinki ojca, którą wrzuciła do rzeczy, gdy nas zabierali. Jak bardzo się przydała! Troszkę była za krótka, bo nie starczyło na dłuższa, ale była wspaniała. Wróciła razem z nami do Polski i jeszcze mama w niej chodziła. Bardzo ją lubiłam.
I tak z mamą spędziłyśmy pierwszy rok w Kazachstannie w Hołobinówce.
Dalszy ciąg wspomnień Marii Gęgotek z domu Kozar
Strzegom 15 listopada 1990 r.
Koniec zimy 1940 r. wszyscy przyjęli z ulgą – zaczęły się roztopy – rzeka wylała bardzo, kry olbrzymie płyną przez wieś – stromy brzeg rzeki zrównany z drogą wsi – nie można przejść na drugą stronę wioski, przeciętą głębokim jarem. Nim będzie ciepło, trzeba jeszcze poczekać. Teraz trochę odpoczynku, bo pogoda nie pozwala wyjść w pole. Jak by to dziś było – tak wyraźnie widzę siebie stojącą nad urwistym brzegiem rzeki. Woda ciemna, głęboka, płyną kry, szum tej wody słyszę i widzę tak wyraźnie niebo szare, lepianki szare, pełno wszędzie błota, gliny. A jak pięknie będzie za kilka tygodni. Wiatr tylko podsuszy trochę, drogi będą twarde, ubite jak asfalt. Przezimowałyśmy – to już coś. Ale co dalej?!
Listy przychodzą od Ojca Urbana regularnie, ze Lwowa rzadziej – nie mają czasu pisać, albo listy nie dochodzą. Prawdopodobnie Tatuś wysyłał nam dużo paczek – ale ani jedna nie doszła. Chodzę smutna, przygaszona – nie mam koleżanek. Jestem sama, jedna Polka no i 3 dziewczynki – Karpińskie. Zazdroszczę tym, którzy są wśród Polaków – jest ich o wiele więcej w innych kołchozach. O wiele weselej – razem modlą się, razem pracują, śpiewają! Zbierają się wieczorami, dyskutują, politykują – całkiem inaczej żyją. Różne wiadomości mają. Co tu dużo mówić, są w gromadzie!
Teraz dopiero widzę jak bardzo byłam samotna, dlatego też i smutna. Gdy mama zachorowała na malarię – gdy żadnej pomocy znikąd – myślałam, jak umrze, było już tak źle – zostawię ten kołchoz i pójdę w świat. Tak miałam już dość tego wszystkiego. Zaczęłam modlić się do św. Antoniego z prośbą o pomoc. I przyszła pomoc. Niespodziewanie szybko zaczęła mama przychodzić do zdrowia. Malaria znikła – przestały ją męczyć ataki. Wkrótce mogłyśmy obie wrócić do pracy.
W każdym roku inny rodzaj trawy rósł na stepach. Była taka trawa, z której był świetny ług do prania bielizny. Paliło się tą trawą w piecu, popiół zalewało się gorącą wodą, gdy woda osiadła, oczyściła się, powstał czyściutki, żółty płyn – jak mydło. Serwatką myłyśmy włosy – ciemniały, ale miały śliczny jedwabny połysk, były też trawy w kształcie kuli, dużej kolczastej , które wiatr wysuszał i katulał po całym stepie, tym też paliłyśmy. Zimy były różne: gorsze i lepsze, łagodniejsze i ostrzejsze. W 1943 roku jesienią przywieźli z Ukrainy Niemców osiedleńców, Czeczeńców – wymizerowani, bez niczego. Zostali na zimę, nie przygotowani na nią wcale. Wymarli z głodu, z zimna. Dwa lata wojny – wszystko szło na front. Zapowiadała się zima chłodna i głodna. Wymarli wszyscy. Gdybym została w kołchozie podzieliłabym ten sam los.
Dała mi matka bochenek chleba na drogę – 60 rubli i wyprawiła do miasta po pracę. Nie żegnałam się z nikim, po prostu uciekłam. Przede mną 100 km drogi. Trochę jechałam, szłam pieszo, zatrzymywałam się gdzieś przenocować i dalej. Różne koleje przeszłam. Byłam w Aktiubinsku, miasto jak wymarłe. Pusto, cicho, ludzie jak szkielety, sklepy puste, pozamykane. Jak dojechać do Ałgi, biletu na pociąg nie dadzą mi. Muszę iść na koniec miasta i tam wsiąść na gapę. Przespałam się w stogu siana – rano wsiadłam do pociągu. Po drodze kontrolerka kazała mi wysiąść. Schowałam się do ubikacji i cudem dojechałam na miejsce. Ałga 1943 rok – jesień.
Ani pracy – ani domu, ani mamy, ani mieszkania. Polacy wszędzie źle widziani – „zdrajcy”. Nie chcą z nami Rosjanie rozmawiać, wojsko polskie wyjechało z Andersem do Anglii. Dużo Polaków uratowało się, ale też dużo wymarło z głodu, z wycieńczenia, z chorób, głównie na czerwonkę. Ci co wyjechali ich szczęście. Z wielkim trudem dostałam pracę w żłobku. I to też dzięki św. Antoniemu. Chodziłam po wielu zakładach. Byłam w szpitalu, ale tam lekarz naczelny powiedział mi, że praca ta dla mnie za ciężka, no i bez jedzenia. Jak przeżyję?! W żłobku przyjęli mnie, ale na drugi dzień już pracy nie było, bo Polek nie przyjmują. Co robić? Stanęłam na drodze i modlę się – św. Antoni pomóż! Ktoś woła mnie po imieniu – „Marusia”! Jestem zaskoczona, bo nikogo tu nie znam, w dodatku jakaś Rosjanka, przyzwoicie ubrana uśmiecha się do mnie. Okazuje się, że była kiedyś latem w naszym kołchozie, jako „politruk”, przyjechała nas uświadamiać, Bardzo jej się wtedy spodobałam, zapamiętała sobie mnie, ja natomiast wcale jej sobie nie przypominałam.
W każdym razie dzięki niej zatrudnili mnie w tym samym żłobku. W tym samym bloku zamieszkałam u jednej Rosjanki. Dostałam tu też pracę dla mamy jako palacza w piecach. Było 6 pieców do napalenia, samym miałem węglowym. Jak mama radziła sobie nie mam pojęcia. Ale byli z niej zadowoleni. Została nawet „stachanowką” tzn. miała prawo kupować w specjalnych sklepach, to już było wielkie wyróżnienie. 0 4-tej rano wstawała i szła palić. Ja sprzątałam, a potem byłam przy dzieciach. Zima już nie była dla nas taka groźna. Mieszkanie miałyśmy, gorącą zupę w przedszkolu i chleb, a to już bardzo dużo. Radocha była jak mama przyjechała, bardzo za nią tęskniłam i zobaczyłam jaka to różnica we dwoje. Nie ten sam świat. Jak mamy nie było, spałam na glinianej podłodze i nakrywałam się płaszczem. Mieszkałam kątem u obcych ludzi – Ukraińcy z Polski. Oni gotowali obiad, a ja potem w tym żarze gotowałam kartofle i dla oszczędności opału od razu kaszę jaglaną w tym wywarze z kartofli. Kasza sobie tam pod płytą dochodziła.
Oszczędnie bardzo ten bochen chleba kroiłam, żeby jak najdłużej starczyło. Bo tu już w mieście, kupić chleba nie można było. Każdy dostawał swoją normę i koniec. Najgorsze było to, że nie mogłam przez kilka tygodni dostać się do pracy. I zaczęła się zima – kazachstańska. W mieście nie była ona taka groźna. Chodziłam na hałdy i zbierałam niewypalony węgiel, przynosiłam w worku na plecach. Raz zapalił mi się worek od gorącego węgielka, ale nic mi się nie stało, bo szybko zauważyłam, że worek pali się.
W żłobku dobrze się pracowało, tylko coraz mniej jadło się. Zupa jak woda – trochę kapusty, po niej pływało kilka kropel oliwy. Chleb to jedna gliny – maleńki kawałeczek. Dzieci w ogóle nie chodziły, mizerne, cichutkie, nawet nie miały sił płakać. Zbliżała się wiosna. Mama chciała ratować sytuację i zostawiła palenie w piecach. Poszła jako gospodyni do Rosjanki, która była I sekretarzem partii, mąż jej też był partyjny. Mieli dwa domy, jedną chatkę wiejską, gdzie była krowa – trzeba było ją doić – i mieli mieszkanie w bloku – pokój, kuchnia i jeszcze jeden pokój! Powodziło im się dobrze, bardzo dobrze – mieli mąkę, kaszę jaglaną w workach, kupili całego barana. Było co jeść – gdy ludzie nie mieli nawet kawałeczka chleba. Mama gotowała, sprzątała. Mieli trzy córki 12 lat, 10 i 8. Gdy doszło do tego, że jak byłam tak wycieńczona z głodu, że ledwo chodziłam, zwolniłam się ze żłobka i poszłam do matki. Pomagałam jej w ogrodzie – kopałam rowy nawadniające ziemię, siałam jarzyny. Mieli dwa duże ogrody, praca nie była zbyt ciężka, ale jedzenie jako-takie. Gospodyni była skąpa i nie rozpieszczała nas. Pewnego razu zabili barana i mięso złożyli posolone do beczki. Drzwi w domach nie zamykało się nawet nocą, mógł każdy wejść i w dzień i w nocy. Ktoś ukradł całą ćwiartkę barana, do dziś nie wiem kto to zrobił, ale gospodyni rzuciła podejrzenie na mamę. Była to nieprawda – bo i po co i dla kogo miała by to zrobić.
Pierwszy raz widziałam matkę płaczącą – była tym tak przejęta, że z miejsca odeszła bez zapłaty, bez żadnego wynagrodzenia, tak jak stała. Ja zostałam – dalej pracowałam w ogrodach. Do pomocy przyszła staruszka, pomimo, że była to jej teściowa, gospodyni też była bardzo dla niej wymagająca. Ale i staruszka nie rozpieszczała mnie – ciągle chodziłam głodna – marnie gotowała i też była skąpa. Mama tymczasem bez pracy, bez mieszkania. Dostała w końcu w bloku jeden pokój, była to tylko kuchnia, spała na podłodze, bez pościeli.
Obierał ją palec tak bardzo, że aż kostka z palca serdecznego wyszła. Cierpiała bardzo, bo oprócz babki liściastej nie miała żadnych leków. W końcu znalazła pracę. Przy szpitalu wojskowym był ogródek, trzeba było nim się zająć i podlewać ciągle. Upały takie, że trudno było te kwiatki utrzymać. Mama wstawała bardzo wcześnie, bo na dodatek trzeba było je pilnować, by nikt ich nie zrywał. Późną nocą wracała do domu. Cierpiała na silne bóle reumatyczne, wstawała z tak silnymi bólami, z trudem podnosiła się z łóżka, ledwo, ledwo rozchodziła się i szła każdego dnia do tej niewdzięcznej pracy.
Tymczasem ja miałam dość tego służenia. W kołchozie pracowaliśmy wszyscy równo i dostawało się tą gorącą zupę – bez upokorzenia – a tu miasto, prawie bezludne, coraz gorsze warunki i jeszcze głód. Wróciłam do mamy, pracy nie miałam, ale po jakimś czasie dostałam pracę kasjerki w zakładzie fryzjerskim. To już było coś – zapłata w pieniądzach – były to grosze marne, ale można było jako tako przeżyć! Byłam tak słaba, że pot lał ciurkiem ze mnie, a chodziłam jak 100-letnia staruszka.
Tak wytrwałyśmy do jesieni. Jesienią zaczęto nas ewakuować bliżej Polski. Był rok 1945. Była już Armia Polska I Dywizja im. Tadeusza Kościuszki. Walki toczyły się na terenach Polski.
Przywieźli nas do Mikołajewa koło Odessy. Był to sowchoz i kołchoz! Pierwsza nasza praca to było zbieranie winogron. Całe olbrzymie obszary krzaków winogronowych. Dojrzałe, grona duże, słodkie – można było jeść do woli. Ale chleba nie było! Mieszkałyśmy w jednym pomieszczeniu – 3 rodziny: Bielcowa (żona policjanta) z córką Zofią, Raszplewiczowa z synem i z córką (też żony policjanta z Warszawy) i ja z mamą. Zima zapowiadała się groźna. Paliło się gałęziami z winogron, nosiłyśmy na plecach wiązanki – ciężko było je nosić po śniegu. Pracowałam przy przewiewaniu zboża, zawsze nazbierało się trochę do kieszeni, do butów i w domu wysuszyło się dobrze, a potem butelką wałkowało się na mąkę. Potem rzucało się na gotującą wodę i była zalewajka! Tak przeżyłyśmy zimę.
Chodziłam w sandałach, które uszył mi szewc – Polak, w nich wróciłam do Polski. W 1945 roku, zimową porą, przewiewałyśmy całe tony zboża. Było to daleko od wioski nad samym brzegiem Morza Czarnego. Było nas cztery: Zosia i Danusia Serwackie, Irka Zawadowska i ja. Zosia i Irka już nie żyją. Spałyśmy na słomie, jedna Zosia, że miała porządne buty, kładła je pod głowę, by jej ktoś nie ukradł. Pracowałyśmy od wczesnego ranka do późnej nocy. Dawano nam do jedzenia rybę i jakąś zalewajkę. Ale humory nam dopisywały, byłyśmy radosne, szczęśliwe, że razem mogłyśmy pracować. Nikt nas do pracy nie pędził – nikt nas nie pilnował. Wartościowe były to dziewczęta Polki patriotki – Irka grała ładnie na fortepianie. Urządziłyśmy z okazji końca wojny przedstawienie – były tańce narodowe, byłam przebrana za wiosnę – nikt mnie nie poznał, nawet Zosia z którą razem mieszkałam.
Rosjanie byli do nas przychylnie ustosunkowani. Były to dwie wioski połączone z kolonią niemiecką. Niemców wywieźli do Kazachstanu, wioska ich była prawie pusta – dobrze zagospodarowani byli, lepiej żyli jak Rosjanie – Ukraincy. Wszystko musieli pozostawić – w piwnicach olbrzymie beczki wina, w domach to co potrzebne do życia. Wieś nazywała się Blumenfeld. Byłyśmy 1 km od Morza Czarnego, ale nie wolno było iść na brzeg. Z resztą było to zimą, mgła była tak gęsta, że na parę kroków już nie było nic widać.
Wiosną 1946 roku, w lutym zabrałyśmy się z Polakami do Polski. Gdyby nie znajomy Żyd, który znał mojego ojca – on to poświadczył, że jesteśmy rodziną wojskowego – nie zabraliby nas do kraju. W marcu przyjechałyśmy do Krakowa. Tutaj można już było wysiadać, a więc kto miał rodzinę, mógł zostać. Nie byłyśmy pewne czy żyją nasi, czy mieszkają w tym samym miejscu. Ja zostałam, a mama pojechała na miejsce przeznaczenia.
W Krakowie zastałam rodzinę zdrową i całą. Byłam tam 3 tygodnie, szukałam dalszej rodziny i krewnych. Byłam u Dominikanów, pytałam o Ojca Urbana. Nie było go chwilowo w Krakowie, zostawiłam swój adres, Po trzech tygodniach dostałam telegram od mamy – „Przyjeżdżaj jestem chora i adres – Kłodzko ul. Kromera 42”. Pojechałam zaraz. Całą noc na jednej nodze dosłownie jechało się, ściśnięci byliśmy tak, że można było bez obawy spać podpierani z każdej strony! Mamę zastałam chorą – przemęczyła się i musiała leżeć. Domek jednorodzinny – bardzo miły – trzy pokoiki, kuchnia, komórka – ogród pełen kwiatów – piwnica zaopatrzona – węgiel, kartofle, półki ze słoikami z agrestem, z porzeczkami, jabłkami, z czereśniami i śliwkami. Zaczęłam szukać pracy – nie było to łatwe. Z tą pierwszą gimnazjalną, kto mnie zatrudni. Byłam bardzo nieśmiała i pełna kompleksów. Czy w ogóle coś znajdę? I znów przypadek – znalazłam pracę na poczcie jako telefonistka, ale dopiero w czerwcu.
Tymczasem przyjechała moja kuzynka Zosia Wereszczyńska i byłam z nią w Kudowie na wczasach, potem pojechałam z nią do Gniezna, potem do Swarzędza. Zwiedziłam też z nią Poznań. W Swarzędzu ojciec Zosi był dyrektorem w pralni chemicznej, potem został dyrektorem fabryki mebli.
Powodziło im się dobrze i trochę pomagali nam finansowo. Mama moja w Kłodzku spotkała znajomego jeszcze sprzed wojny, który teraz był naczelnikiem poczty. Dał mi pracę telefonistki – zrobiłam kurs przygotowawczy, uczyłam się języka francuskiego, rosyjski znałam i tak przepracowałam w Kłodzku na poczcie 12 lat. Był to piękny okres w mym życiu. Mama była w domu, opiekowała się ogródkiem – z niego też żyłyśmy. Było nam bardzo dobrze razem. Rodzina z Bielska też nam pomagała. Siostra mamy była w Brazylii przysyłała nam paczki. Mama w cudowny sposób gospodarzyła moimi pieniędzmi. Wystarczało na życie i umiała jeszcze ubrać mnie ładnie i porządnie. Byłam bardzo szczęśliwa.
Często poczta urządzała wycieczki dla swoich pracowników, dzięki czemu poznałam cały Dolny Śląsk. Miałam narty, rower, spędzałam drugą młodość beztroską i wesołą. Kazachstan nauczył nas cieszyć się tym co mamy – a miałyśmy tak wiele. Dostałyśmy latem w 1946 roku wiadomość, że ojciec zginął w 1945 roku 9 maja. Nie mogłam w to uwierzyć bardzo długo. Przyjechał do nas wuj Tadeusz z ciocią Linką. Potem Jadzia Mossoczy, potem Ojciec Urban. Ojciec Urban odwiedził nas po raz pierwszy ze Stefą Madej – do dziś utrzymujemy korespondencję ze sobą. Były wycieczki, zwiedzanie Zachodu – było miło i przyjemnie.
Równocześnie chodziłam do gimnazjum dla dorosłych i tam poznałam Ewalda. Nauka trwała 3 lata i była by duża matura – niestety, Ewald skończył i pojechał na studia do Krakowa do AGH. Ja zostałam w Kłodzku, rozchorowałam się i musiałam przerwać naukę. Byłam w sanatorium w Krynicy Górskiej. Ewald listy pisywał często, znaliśmy się 3 lata. W 1950 roku, 27 grudnia, udzielił nam Ojciec Urban ślubu w kościele w Kłodzku. I zaczęła się nowa droga życia. 8 lat mieszkaliśmy osobno. Ja w Kłodzku z trojgiem dzieci i z mamą, on w Krakowie, a po studiach w Warszawie. Mieszkania w Warszawie nie mogliśmy dostać, zdecydowaliśmy się przenieść do Strzegomia. Tu otrzymaliśmy zaraz ładne mieszkanie – Ewald dojeżdżał do Jaroszowa, ja do Świdnicy, gdzie nadal pracowałam na poczcie, a mama zajmowała się domem i dziećmi.
Maria Gęgotek zmarła 7 stycznia 2000 r. pochowana jest na cmentarzu w Strzegomiu.
Stefania Kozar – mama Marii Gęgotek Zmarła mając 98 lat, pochowana jest na cmentarzu w Strzegomiu.
III. Wspomnienia o Stanisłówce
Moje wspomnienia od najmłodszych lat
Maria Szeremet, córka Józefa. Sierczynek, Trzciel.
Stanisłówka była wioską wesołą i kulturalną. Działał przy wiosce Związek Strzelców. Nie pamiętam dokładnie, kiedy był zawiązany, prawdopodobnie w 1927 roku przyjechał do Stanisłówki nauczyciel, Pan Julian Łukowski i rozwinął działalność tak, że związek dobrze funkcjonował Założyciel otrzymał w nagrodę w Powiecie jakiś stopień wojskowy. Szefem strzelców został Józef Kozar. Sprawował to stanowisko aż do wojny.
W Stanisłówce był folwark, którego właścicielami byli Baron Eustachy Horach oraz jego małżonka Maria Horach. Państwo Baronowie bardzo troszczyli się o wioskę. Baron zawiązał Kółko Rolnicze, które się dobrze rozwijało. Między innymi został założony sklep spożywczy Kółka Rolniczego, który bardzo dobrze prosperował.
Baron często organizował zebrania, na które przyjeżdżali z Powiatu, czyli z Żółkwi Instruktorzy i urządzali wykłady o rolnictwie, robili różne poletka, kupowali narzędzia rolnicze.
Pani Baronowa zajmowała się kobietami. Założyła Koło Gospodyń Wiejskich również dobrze działające. Ja osobiście wstąpiłam do Koła mając 13 lat. Koło Gospodyń Wiejskich organizowało w tym czasie kurs kroju i szycia, a chcąc brać udział w kursie trzeba było należeć do Koła. Co roku organizowane były różne kursy: szycia, robienia na drutach, szydełkowania, gotowania i inne. Dziś nie pamiętam już wszystkich.
Pani Baronowa była kobietą bardzo uczynną. Zabierała do siebie, czyli do Pałacu Instruktorki, dawała pokój i wyżywienie. Dzięki temu kurs taniej kosztował uczestników. Organizowane były różne poletka, za które przyznawane były nagrody. Baronowa dbała także o dzieci szkolne. Organizowała lekarza, który badał dzieci, dużo dzieci dostawało także tran. Wystarała się także w Żółkwi w Wojsku o kawę wojskową, taką w kostkach z cukrem. My młode członkini Koła gotowałyśmy dzieciom, mleko dawała Pani Baronowa. Które dziecko chciało, dostawało je. Dzieci były podzielone na 2 zmiany, ponieważ dzieci było dużo. W lecie dla dzieci były organizowane tak zwane półkolonie, więc dzieci również w czasie żniw miały opiekę. Na koniec półkolonii były organizowane występy i pokazy, czego się dzieci nauczyły. Urządzano także różne wystawy, co roku były Powiatowe Dożynki. We Lwowie odbywały się Targi Wschodnie na koszt Koła. Jeździły zazwyczaj 4 kobiety, które były wybierane spośród członkiń. Ja również jeździłam. Mając 15 lat oglądałam Targi, w których brał udział Pan Baron.
Oglądaliśmy Panoramę Racławicką, a także jakąś nowoczesną Rzeźnię. Pamiętam, że było tam bardzo zimno. Cmentarz Łyczakowski i Orląt, może jeszcze coś nie pamiętam, ale to wszystko mam do dziś przed oczami.
Po tej stronie rzeki, gdzie były zabudowania folwarku było 21 gospodarstw, oraz 5 budynków, w których mieszkali ludzie pracujący na folwarku.
Jeszcze w Stanisłówce działało Koło Amatorskie. Nie pamiętam, kiedy było zawiązane, ponieważ istniało już kiedy byłam dzieckiem. Od dziecinnych lat, kiedy potrzebne było jakieś dziecko, to mnie angażowali. Pierwszy występ z moim udziałem to była rola Anioła w Jasełkach, potem rola sierotki także w Jasełkach. Następnie grałam czyjąś córeczkę.
W roku 1933 lub 1934 przyjechał do Stanisłówki nauczyciel, Pan Jan Działowski z Mielca. Był on człowiekiem wyjątkowo społecznym, od razu zainteresował się młodzieżą i w ogóle całą wioską. Był przez wszystkich bardzo lubiany. Od razu zaczął organizować przedstawienia. Graliśmy 5 lub 6 razy do roku. Ja, mając 15 lat występowałam już w głównych rolach. Na Boże Narodzenie graliśmy Jasełka, ale co roku inne. Dużo tytułów już zapomniałam, ale te, które pamiętam to: Damy i Huzary, Symchy kmit – w wojsku, później w cywilu, Wesele Fonsia, Zemsta, Cygana Kryzys na Wsi, Wesoła Wdówka, Ciocia na wydaniu, Manewry, Moralność Pani Dulskiej.
W 1937 roku graliśmy Żywot Św. Genowefy, który zdobył tak wielką popularność, że graliśmy po kilka razy. Ja występowałam w roli Św. Genowefy. To są tylko niektóre tytuły, ale tylko tyle pamiętam. We wszystkich, które wymieniłam grałam główne role. Miałam tych sztuk blisko 30, trzymałam je, licząc, że pokażę swoim dzieciom, niestety zostały spalone w napadzie na Stanisłówkę.
W Mostach Wielkich była Szkoła Policji Państwowej. Tam również jeździliśmy co najmniej 2 razy do roku z przedstawieniami. Raz do roku urządzaliśmy festyn, zbieraliśmy fanty i organizowaliśmy różne ciekawe pokazy. Poświęcaliśmy się bardzo. Najgorzej było, jak było błoto i trzeba było iść na próby, ale nikt nie narzekał i było bardzo wesoło. Byliśmy bardzo zgrani i jeszcze po każdym przedstawieniu była zabawa. Dużo się poświęcał Władysław Szeremet, syn Marcina. Rozpisywał on role, robił afisze i wiele różnych rzeczy.
Strzelcy i Koło Gospodyń Wiejskich mieli ze sobą łączność. Co roku w okresie Bożego Narodzenia był urządzany wspólny opłatek. Gospodynie piekły ciasto i robiły inne przysmaki, a Strzelcy kupowali wędliny, alkohol i wszystkim się zajmowali. Na przyjęcie mógł przyjść kto chciał, oczywiście za opłatą. Zawsze przyjeżdżał ktoś z władzy, zawsze byli też Państwo Baronowie. W którymś roku, może 1937 na przyjęcie przyjechali Ks. Kapelan z Żółkwi i przedstawiciele wojskowi. Nie pamiętam nazwisk, pamiętam jedynie, że było bardzo uroczyście.
W Stanisłówce był nieduży dom zwany Polskim Domem. Był chyba budowany za panowania Austrii. Kiedy robiliśmy przedstawienie, scenę trzeba było urządzać w szkole, przynosiliśmy więc koce, prześcieradła i wszystko, co było nam potrzebne. Do rana trzeba było wszystko rozebrać i posprzątać ponieważ miały się uczyć dzieci, 1 tak ze wszystkich imprez zbieraliśmy pieniądze i dobudowywaliśmy dużo. Salę, na którą Gmina dała drewno, reszta była zrobiona za pieniądze, które zarobiliśmy społecznie. Była już więc stała scena z suflerem, kurtyna, kilka zmian dekoracji, kilka strojów. Wszyscy się bardzo cieszyliśmy, lecz niestety nie długo, ponieważ wybuchła wojna i się wszystko skończyło. Jeszcze w trakcie budowy pod fundamenty włożono dobrze zabezpieczoną całą historię Stanisłówki oraz wszystkie imiona i nazwiska ostatnich aktorów. Mawiano, że może kiedyś ktoś to znajdzie i będzie znał całą historię i nasze nazwiska. Może odnajdzie nazwiska swoich pra pra pradziadków. Niestety budynek stał na górce. Po wojnie Rosjanie wszystko wyrównali, tak, że nie ma znaku i to na pewno także zostało zniszczone.
Działał także przy naszej wiosce chór, który prowadził Pan Jan Działowski. Śpiewane były pieśni kościelne i inne. Chór brał udział w różnych uroczystościach państwowych.
W lecie był taki zwyczaj, że chłopcy zawsze wieczorem zbierali się na moście rzeki i śpiewali różne piosenki a echo niosło się po całej wiosce. Jednym słowem było bardzo wesoło, młodzież była ze sobą bardzo zżyta, pracowała społecznie a dziś nikt za darmo nawet nogą nie kopnie. Nigdy nie zapomnę tamtych czasów.
Te występy na scenie, brawa, kwiaty, radość nauczyciela za dobry występ. Bardzo to wszystko lubiłam. Wszyscy się szanowaliśmy.
Ostatni aktorzy na 3 lata przed wojną:
Józefa Sicińska,
Zofia Szeremet,
Bronisław Pękał,
Maria Szeremet,
Władysław Szeremet, syn Marcina,
Józef Kozar,
Michał Pękał, syn Piotra.
Michał Pękał, syn Marcina,
Franciszek Bryk,
Józef Siciński,
Józef Bryk.
Aktorzy poprzedni, z którymi jeszcze grałam: Weronika Gorzko,
Józefa Gudz,
Eleonora Kąkol,
Zofia Sicińska,
Tadeusz Bryk,
Bolesław Bryk,
Tadeusz Pękał,
Władysław Szeremet, syn Franciszka,
Leon Szeremet.
IV. Powrót do Stanisłówki
Bogumiła Kołodziejczak
Mieszkańcy Stanisłówki pamiętają swoją wieś taką jaką opuszczali w kwietniu 1944 roku.
Więc co roku zbierają się i odbywają pielgrzymkę do macierzystej Ziemi. Ta pielgrzymka to wyraz więzi z pozostawionymi wspomnieniami młodości i trudów, z tamtych wojennych lat, ale to starsi. A młodzi, którzy jadą z babciami i dziadkami kierują się ciekawością, chęcią przeżycia wrażeń no i zobaczenia tej Ziemi, do której tęsknią starsi.
Ostatni wyjazd zorganizowany został w dniach od 8 do 12 sierpnia 2002 r. Organizatorem był Pan Mieczysław Gorzko i Gienia Pękał. W przeddzień wyjazdu zebraliśmy się w Warszowicach, korzystając z gościnnych domów rodzin tych ze Stanisłówki. Byliśmy wzruszeni gościnnością naszych Krajan. Mogą być dumni ze swego dorobku na Śląskiej Ziemi.
Autobus zabrał nas z Warszowic punktualnie i ruszyliśmy w stronę Krakowa skąd zabieraliśmy dosiadające osoby. Po minięciu Krakowa ksiądz Władysław Szeremet zainicjował pieśń Kiedy ranne wstają zorze,, a po pieśni uczestnicy pielgrzymki pomodlili się o szczęśliwą podróż. W wycieczce wzięła udział siostra zakonna Paulina /Józefitka/ urodzona w Stanisłówce – Maria Filipowska c. Kaspra i Anny z Bryków. Po modlitwie popłynęły piosenki ludowe. Z Krakowa jechaliśmy do granicy. Z przekroczeniem granicy nie było kłopotów poza tym, że przetrzymano nas na granicy około dwóch godzin. Dlaczego? Chyba dla zasady. Ale gdy załatwiono wszystkie formalności autobus ruszył w stronę Lwowa.
Organizatorzy wycieczki załatwili noclegi w Seminarium duchownym w dzielnicy Lwowa Brzuchowice. Siostry cierpliwie czekały na nasz przyjazd. Po rozlokowaniu nas, siostry podały kolację i zmęczeni poszliśmy spać.
Na drugi dzień poranna modlitwa, Msza św. w kaplicy seminarium, potem śniadanie. Zdziwieni byliśmy gdy śniadanie podawali nam klerycy. Jedna z zakonnic pracujących w kuchni wytłumaczyła, że przyszli księża pracując na placówkach nie zawsze będą mieli do pomocy gospodynię. Muszą służyć Bogu i ludziom, a do tego uczą się pracy w kuchni.
Na drugi dzień rano tj 9 sierpnia wyruszyliśmy w stronę Mostów Wielkich. Po drodze zwiedzaliśmy kościoły. Pierwszym zwiedzanym był kościół w Kulikowie należący do Parafii w Żółkwi. Kościół akurat był w remoncie, ale robotnicy i proboszcz śpieszyli się bo oficjalne otwarcie miało nastąpić 8 września w dzień Matki Boskiej Siewnej. Gdy dotarliśmy do Żółkwi, która teraz nazywa się Żowkwa, zwiedziliśmy przedszkole i kolonie dla dzieci szkolnych prowadzone przez siostry zakonne Dominikanki. Poczęstowano nas kompotem, a potem ruszyliśmy pooglądać zabytki. Oprowadzał nas proboszcz parafii ksiądz Bazyli Pawełko.
Historycznych śladów kultury polskiej w tym mieście związanym z tradycja oręża polskiego jest dużo. W kolegiacie ufundowanej przez hetmana polnego Stanisława Żółkiewskiego wykonany został remont. W remont kolegiaty i innych zabytków zaangażowany był burmistrz Niestierowa pan Januszkiewicz, z resztą Polak z pochodzenia. Niezbędne szczegółowe ekspertyzy wykonali specjaliści odnowy zabytków z Energopolu.
Ponieważ czas naglił udaliśmy się w stronę Mostów Wielkich. Po dojechaniu do Mostów Wielkich autobus zatrzymał się. Przywitali nas mieszkańcy Mostów, a wśród nich działacz pan Marian Kladny.
Pan Mieczysław Gorzko wręczał mieszkańcom worki z odzieżą zebrane wśród mieszkańców Warszowic i Pawłowic. Osoby starsze oglądały znane sobie miejsca. Najwięcej sentymentu budziła szkoła do której uczęszczali i cmentarz na którym chowali swoich bliskich.
Mosty Wielkie to niewielkie miasteczko, obecnie zaniedbane, ale widać, że kiedyś tętniło tu życie. Dzisiaj robi wrażenie jakby opuścił miasto dobry duch i inicjatywa. Ludzie biedni zaniedbani i tak samo wyglądają ich uliczki, ogródki przydomowe. Mieszkańcy Mostów to Ukraińcy lub zukrainizowani potomkowie Polskich rodzin. Podczas rozmowy wtrącają kilka słów po Polsku, ale lepiej jest im rozmawiać po ukraińsku. Ponieważ mieliśmy w programie zwiedzić Sokal i Bełz umówiliśmy się z osobami, które nas witały, że będziemy około 16 wracać z powrotem i zwiedzimy cmentarz. W kościele w Bełzie znajdował się obraz Matki Boskiej.
Parę słów o obrazie: Według tradycji Obraz Matki Bożej został namalowany przez św. Łukasza Ewangelistę na desce stołu, przy którym Najświętsza Rodzina modliła się i spożywała posiłki. Św. Łukasz miał wykonać dwa obrazy Maryi, z których jeden dotarł do Italii i do dziś jest czczony w Bolonii, drugi zaś został przewieziony przez cesarza Konstantyna z Jerozolimy do Konstantynopola i złożony w tamtejszej świątyni. Sześć wieków później służący w wojsku cesarskim książę ruski Lew, urzeczony pięknem Obrazu, zapragnął przenieść go na Ruś. Na usilne nalegania księcia cesarz podarował mu Cudowny Wizerunek i od tego czasu Obraz otaczany był na Rusi wielką czcią.
Obraz pierwotnie znajdował się w kościele w Bełzie – miasteczko to znajdowało się na północ od Lwowa. Ponad 400 lat temu został przewieziony do Częstochowy i oddany pod opiekę Paulinów Paulini sprowadzeni zostali do Polski przez Władysława Opolczyka, namiestnika króla Ludwika Węgierskiego w latach 1367 – 1382. Do Częstochowy przybyli w 1382 r. otrzymując w darze od księcia jasnogórskie wzgórze z maleńkim kościołem pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny, Dziewicy Wspomożycielki. W nim to złożyli bezcenny skarb – od wieków otaczany wielką czcią Cudowny Wizerunek Matki Bożej przywieziony przez fundatora z Bełza. Zastaliśmy kościół zamknięty. Niestety ksiądz opiekujący się tym kościołem nie zgodził się na zwiedzanie, nawet nie otwierając kościoła. Obaj towarzyszący nam księża nic nie załatwili u upartego plebana. Po oglądnięciu z zewnątrz kościoła i pięknej kolumnady zdobiącej kaplicę, przy kościele zawróciliśmy w stronę Mostów Wielkich.
Wyjeżdżając z Bełza widzieliśmy liczne stada pasących się gęsi. W tym terenie jest sporo stawów, może oczek wodnych co daje możliwość hodowli gęsi. Powierzchnia wody pokryta jest zielonym kożuchem planktonu. Plankton ten zbierany za pomocą czerpaków dodawany jest do ubogiej karmy dla gęsi. Jak mówili mieszkańcy, gęsi to ich życie. Dają mięso, puch, no i pieniądze na przeżycie. Okolice Bełza były chyba najbiedniejsze z wszystkich jakie po drodze zwiedzaliśmy. Wracając z Bełza w następnej wsi zwiedziliśmy ruiny dużego kościoła, który jak większość świątyń zamieniony był na magazyn zbożowy. Widać, ze kościół ten przed wojną był okazały. Towarzyszący nam ksiądz z Mostów Wielkich tłumaczył, ze trwają rozmowy z władzami okręgu o przekazanie tych ruin dla parafii . Wtedy mieszkańcy przystąpią do odbudowy. Konieczne też jest odkupienie budynku w którym kiedyś mieściła się plebania. W zwiedzanych wsiach czekają na odbudowę kościoła. Bo Kościół i proboszcz to jest organizacja życia wokół kościoła, to są możliwości pracy przy odbudowie, to jest zajęcie się dziećmi i młodzieżą przez siostry zakonne. Coś w tym jest, bo w miejscowościach, w których jest ksiądz i siostry zakonne widać, że poziom życia jest nieco wyższy.
Nasz misternie ułożony plan czasowy zawalił się i do Mostów Wielkich wróciliśmy z ponad godzinnym opóźnieniem. Pod cmentarzem czekali na nas mieszkańcy, a przede wszystkim starsi, którzy znali uczestników wycieczki jeszcze z czasów przed zakończeniem wojny. Między innymi, których nazwisk nie znamy spotkaliśmy pana Sawickiego.
Szukaliśmy śladów grobów naszych bliskich. Niestety nic nie zostało. Na cmentarzu tym znajduje się w głównym miejscu obelisk w formie pochylonego krzyż z tablicą upamiętniającą zamordowanych podczas wojny.
Skąd na cmentarzu w Mostach Wielkich wziął się obelisk z krzyżem i tablicą poświęconą parafianom z Mostów wielkich, którzy w czasie II wojny światowej zostali zamordowani lub zaginęli? Otóż Wrocławianin obecnie, a przed wojną parafianin z parafii Mosty Wielkie inż. Czesław Filipowski nadal związany z rodzinną Ziemią, podjął się trudu wybudowania pomnika w Mostach Wielkich. Założył Komitet społeczny, a był to 1995 rok. Dzięki zaangażowaniu do tej pracy wielu osób prywatnych i reprezentujących instytucje udało się zebrać konieczne środki i wybudować pomnik. Około 50 osób dało datki pieniężne. Brakującą kwotę dołożyła rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Uroczystość odsłonięcia Pomnika odbyła się 12 października 1996 r.
W uroczystości wzięły udział rodziny pomordowanych, przedstawiciele lokalnych władz i duchowieństwa, Zarządu Głównego Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich, prezes Towarzystwa Miłośników Lwowa z Londynu, dziennikarka z Wrocławia Monika Filipowska Kordas Miejscowi Polacy i Ukraińcy zamieszkali w Mostach Wielkich i okolicy pomogli wykonać prace spawalnicze. Poświęcenia Pomnika dokonał ksiądz kanonik Władysław Szeremet w asyście kilku księży. Inicjator i budowniczy Pomnika liczył na to, że co roku odwiedzą cmentarz w Mostach Wielkich dwie lub trzy rodziny osób znajdujących się na tablicy i poświęcą trochę czasu na uporządkowanie terenu wokół Pomnika.
Gdy wsiadaliśmy do autobusu mieszkaniec Mostów Wielkich i działacz polonijny pan Marian Kładny podszedł i zaprosił wszystkich uczestników pielgrzymki do siebie na kolację. No i co zrobić? W Żółkwi czeka na nas ksiądz Bazyli Pawełko, który ma nas oprowadzić po kolegiacie. Niektórzy nie zgadzają się na kolację u Pana Kladnego. Pan Marian ma łzy w oczach. Jednak Zaproszenie zostało przyjęte. Prawie czterdzieści osób w jakiś sposób zmieściło się w pokoju Państwa Kładnych. Gdy zaspokoiliśmy pragnienie, spróbowaliśmy samogonu, zakąsili gołąbkami i tortem z wątróbki – pycha. Nastrój poprawił się i nikt nie żałował, że zaproszenie zostało przyjęte. Widać, że pani Jarosława – żona pana Kładnego zna się na kuchni i ma dobre sąsiadki, pomagające w przygotowaniu tych smakołyków. Żegnaliśmy się z gospodarzami, ale tylko do jutra, bo spotkamy się przy Krzyżu w Stanisłówce. Już nad wieczorem dojechaliśmy do Żółkwi, gdzie czekał na nas proboszcz przesympatyczny ksiądz Pawełko. Zwiedziliśmy kolegiatę która stoi w centrum miasta na starówce i jest zabytkiem. Kolegiata pod wezwaniem Św. Wawrzyńca została ufundowana w 1604 r przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego na planie greckiego krzyża. W krypcie znajduje się sarkofag z szczątkami hetmana Stefana Żółkiewskiego Jego żony i córki. Weszliśmy do krypty gdzie stoją trzy sarkofagi. Przez chwilę czuliśmy oddech historii.
Ksiądz Pawełko opowiadał nam o problemach wynikających z braku pieniędzy na dalszą odbudowę i remonty kościołów i obiektów przykościelnych. Zaprosił nas do odwiedzenia kościoła Kulikowie, którego remont jest na ukończeniu, ale problemy finansowe będą nadal trwały. Prosił o przekazanie byłym mieszkańcom Żółkwi i okolic, że ratuje zabytki jak może, ale bez wspomożenia finansowego dużo nie zdziała. Niestety trzeba było pożegnać się i wracać do Brzuchowic, gdzie czekały na nas siostry z kolacją. Po kolacji, w większości pełni wrażeń i zadumy udaliśmy się do swoich pokojów.
Trzeciego dnia w sobotę po mszy wyjazd do sanktuarium Św. Krzyża w Milatynie k. Sokala. Niestety zastaliśmy zamknięty kościół. Po odczekaniu straciliśmy nadzieję, ze ktoś nam otworzy świątynię udaliśmy się pod Stanisłowkę do Krzyża, który został postawiony w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, w miejscu gdzie znajdowała się mogiła dwóch partyzantów AK tj. Bednarski Jan i Cioch /imię nieznane/. Zostali pochowani w miejscu gdzie znajdował się Krzyż przy leśnej drodze wiodącej skrótami do Mostów Wielkich.
O to święte dla mieszkańców Stanisłówki miejsca dba pan Marian Kładny z kilkoma jeszcze osobami. Skwar lał się z nieba, a był to 10 sierpnia. Pomimo upału gdy zajechaliśmy zobaczyliśmy, że już są furmanki i osoby, które dowiedziały się o naszym spotkaniu w tym miejscu. Miejsce to szczególnie drogie dla uczestników pielgrzymki, którzy tutaj wyrośli. Tu była ich droga przez las do Mostów Wielkich. Tu stał krzyż przydrożny, gdzie zbierały się kobiety na nabożeństwa i litanie wieczorne. Tu młodzież spotykała się aby trochę pomodlić się, a trochę pobyć z sobą i poflirtować. Tu paśli krowy. Teraz dookoła pustkowie. Nie ma śladu domów. Pasą się konie i krowy. Czuć zapach ziela, a szczególnie piołunu. Nigdy w życiu nie widziałam takiej ilości piołunu i dziurawca.
Ksiądz z Mostów Wielkich i państwo Kładni z narodowymi Polskimi flagami już czekali na nas. Po przygotowaniu mszy pan Marian Kładny czując się gospodarzem na tej Ziemi wygłosił powitalne przemówienie kończąc wierszem własnego autorstwa.
Wzruszeni przystąpiliśmy do mszy Św. celebrowanej przez księdza Władysława Szeremety i proboszcza z Mostów Wielkich.
Ponieważ już było południe gdy zakończyła się msza, pani Gienia Pękał objęła kierownictwo nad organizacją pikniku. Wszystkie niezbędne produkty i urządzenia przyjechały ze Śląska. Bagażnik autobusu był bardzo pojemny bo pomieścił opakowania z woda mineralną, kiełbasę w chłodni, chleb no i pyszne śląskie ciasta. Nie zapomniano też o butelce, aby podnieść ducha.
Zaproszeni do udziału w pikniku mieszkańcy okolic w większości kobiety z dziećmi nieśmiało przyjmowali poczęstunek. Ale panie uczestniczące w wycieczce wszczęły rozmowę, a potem poprowadziły wspólne śpiewanie, Kto z nas starszych nie zna dumek, które śpiewali przed wojną Polacy i Ukraińcy. Kto nie zna piosenki – razpryhajtie chłopcy konie. A przy piosence – hej sokoły, wszyscy połączyli swe głosy. Od Pani Jarosławy Kładny dostałam przepis na zrobienie tortu z wątróbki.
Panie i Panowie, którzy opuszczali Stanisłówkę w kwietniu 1944 r – dziś posileni duchowo podczas wspólnej mszy i zjedzonymi kiełbaskami z rożna, rozgrzani słońcem, wspomnieniami i piosenką skorzystali z zaproszenia miejscowych i wsiedli na furmanki aby przejechać przez rzekę Świnię na druga stronę, gdzie były ich domy.
Po niemłodych policzkach płynęły łzy gdy szukali w miejscach gdzie stały ich obejścia namacalnych śladów, ze jeszcze coś zostało. Mało tego było. Przecież przyjechali tu kolejny raz i zawsze mieli nadzieje, że coś znajdą. Ale znaleźli w miejscu gdzie był cementowy próg ich szkoły zachował się kawałek betonu. I tą cenną pamiątkę zabrał Stanisław Kozar. W powrotnej drodze niektórzy przechodzili rzekę w bród, aby zamoczyć stopy w rzece swojej młodości. Jeszcze zobaczyli miejsca gdzie były zabudowania folwarczne barona .Eustachego Horocha i pojechali na Rudki gdzie była huta rudy.
Czas kończyć pobyt na tej Kochanej ziemi z którą tyle wspomnień. Jeszcze miejscowi goście spotkania odśpiewali nam swoje pieśni. W tym momencie pęka cos w środku. Łzy same cisną się do oczu. Gdy po lesie płyną zaśpiewy z ust potomków Polaków. Żal tej ziemi, ale jaki byłby nasz los gdybyśmy zostali tutaj?
Parę słów o obecnej sytuacji mieszkańców okolicznych wsi. Otóż według ich relacji okres kołchozów nie był najgorszy. Ktoś nimi kierował. Dostawali swoje deputaty w płodach rolnych i pieniężne. Mieli działki przyzagrodowe, na których sadzili w większości ziemniaki i mogli uchować świnkę i kury. Jak zabrakło karmy no to było pole kołchozowe lub magazyn i jakoś sobie radzili. Gdy po 90 roku nastąpił rozpad Związku Radzieckiego i Ukraina uzyskała wolność polityczną to rozpadły się Kołchozy. Dawni członkowie kołchozu otrzymali po hektarze ziemi, ale nie wiedzą co z tym majątkiem zrobić. Niektórzy mają konie i próbują nimi zarobić, tylko nie ma gdzie. Nie najgorzej powodzi się tym, którzy jeżdżą do Polski i handlują lub wyjeżdżają szczególnie do Niemiec. Im dalej mieszka się od granicy tym gorzej. Przeciętna emerytura byłego pracownika kołchozu według moich licznych rozmówców wynosi około 100 hrywien. Wartość hrywny jest bliska złotówce. Natomiast ceny są wysokie. Na przykład bochenek chleba kosztuje około 1.7 hrywny. Kilogram wołowiny od 16 do 20 hrywien. Najtańsze jak wszędzie jest mielone, ale też wynosi około 10 hrywien. Ubrania są bardzo drogie. Na przykład oglądana przeze mnie bluzka damska kosztowała 50 hrywien. Najtańszy z tego wszystkiego jest alkohol.
Te rozmowy kończą nasz pobyt w lesie pod Stanisłówką. Żegnamy się z mieszkańcami, którzy sprawili nam radość swoją obecnością. Skinieniem głowy i ostatnim ,Wieczny odpoczynek racz dać im Panie oraz podziękowaniem Bogu, że jeszcze raz mogliśmy na rodzinnej Ziemi wznieść modlitwy. Ja dziękuję Bogu i moim Rodzicom, że podjęli decyzje o wyjeździe jako repatrianci na zachód. Jakże inaczej potoczyłoby się moje życie gdybyśmy tu zostali. Zabieram ze sobą garść ziemi i naręcze piołunu oraz wiele wzruszeń. Państwo Kładni starannie zawijają Polskie symbole i razem z nami wsiadają do autobusu. Wysiądą w Mostach. Mam szacunek i sympatię dla Pani Jarosławy, za pomoc mężowi w pracy na rzecz Polonii. Pani Jarka jest Ukrainką. Żałuję, że nie pytałam o wiele spraw jakie dzisiaj mogłabym tutaj zamieścić.
W Mostach wielkich rozstajemy się i wracamy do Lwowa. Po obiadokolacji kto ma siłę może skorzystać z indywidualnego wyjazdu do centrum Lwowa. Zbiera się nas kilkanaście osób młodszych wiekiem i jedziemy. Jestem, we Lwowie drugi raz w życiu. Chodzę po centrum i podziwiam Operę i pasaż ciągnący się od Opery do pomnika Adama Mickiewicza. Zanim dotrze się do Adama mija się białą figurę Matki Boskiej. Świeże kwiaty i dużo wiązanek ślubnych, wszak dziś sobota i Państwo młodzi ofiarowali swe kwiaty licząc na łaskawość Maryji.
Na ulicy obok Opery dużo autobusów niemieckich, ale tez dużo żebrzących Polaków, szczególnie starszych osób. Opowiadają o swojej trudnej sytuacji przy niskiej emeryturze czy rencie. Otrzymane marki lub dolary mają tu duża wartość. Można przełamać wstyd. Staruszka tłumaczy mi, że pracowała w bibliotece. Teraz zmuszona jest pomagać niemłodej córce, która ma chorą wnuczkę. Objaśnia mi, że turyści z zachodu są hojni. Czekając na autobus wstępuję do kawiarni na lody. Młoda kelnerka nie ma ochoty rozmawiać ze mną. Po powrocie do Brzuchowic szybko zasypiam.
W niedzielę rano msza, śniadanie i wyruszamy zwiedzać Lwów. Towarzyszy nam przewodnik. Pierwsze wzmianki o Lwowie pochodzą z 1256 roku. Jako gród na Rusi Halickiej położony na rzeką Pełtwią. Prawa miejskie uzyskał w 1356 roku jako miasto księcia Lwa. Obecnie Lwów liczy ponad 800 tysięcy mieszkańców. Zaczynamy zwiedzanie od wzgórza gdzie znajdują się ruiny Zamku wysokiego. Zamek ten zbudowany był w 14 wieku za panowania Kazimierza Wielkiego. Idziemy pod górę ścieżką po której jeździli rycerze, a gdy Lwów znalazł się pod panowaniem cesarzy Austrowęgierskch była to droga do miejsca przywołującego patriotyczne uczucia. Pod koniec 19 wieku gdy z powodu rozbiorów, tęsknota za Państwem była silna . Zaborca austriacki był dla poddanych galicjan w miarę łaskawy, zrodziła się myśl aby usypać kopiec na pamiątkę Unii lubelskiej. Miało to być symbolem jedności państwa i wzmocnieniem patriotycznych uczuć. Na wzgórzu nad Wysokim zamkiem sypano kopiec. Tą ścieżką po której my wspinaliśmy się, mieszkańcy Lwowa na taczkach wwozili ziemię. Spieszyli się ponieważ Kraków tez dostał prawo sypania kopca. Nastąpiła rywalizacja kto szybciej i wyżej. Lwowianie byli szybsi. Kraków i Lwów zawsze z sobą rywalizowali co wyszło na dobre szczególnie kulturze i nauce.
Dzisiaj kopiec Unii Lubelskiej jest chluba miasta. Pięknie zadbany jest najwyższym punktem miasta. Oglądamy panoramę Lwowa podziwiając widoki.
Schodząc jeszcze raz przystajemy przy resztkach muru Wysokiego Zamku. Ruszamy w stronę centrum Lwowa. Zatrzymujemy się na parkingu przy Operze. Pan przewodnik objaśnia nam ,że pod pasażem na którym stoimy i pod Operą płynie rzeka. Architekt i jednocześnie wykonawca Opery to dzieło swego życia przypłacił śmiercią. Tuz po otwarciu Opery w prasie ukazały się artykuły krytykujące zastosowane rozwiązania posadowienia monumentalnego gmachu nad płynącą rzeczką. Tego serce starszego już pana nie wytrzymało. Pochowany został na Cmentarzu Łyczakowskim / byliśmy na grobie/. Za to Opera i pasaż wytrzymały i są ozdobą centrum Lwowa.
Parę słów o Lwowie na początku 20 wieku. Lwów był stolica Galicji i należał do najzamożniejszych miast Austrii. Spis ludności przeprowadzony w 1910 r wykazał, że we Lwowie mieszkało 206 tysięcy mieszkańców w tym 105 tysięcy stanowiła społeczność polskiej narodowości, 57 tysięcy stanowili żydzi i 39 tysięcy Ukraińcy.
Według danych ze spisu Lwów dysponował dwoma elektrowniami, dworcem kolejowym, szpitalami, Ossolineum z grecko katolickim seminarium. Kilkoma wyższymi uczelniami w tym znany Uniwersytet imieniem Jana Kazimierza gdzie powstała znana na świecie szkoła matematyczna. Hotele Lwowskie były sławne w całej Europie.
Pan Przewodnik pokazuje nam hotel Georga i balkon na którym po występie w Operze śpiewał dla publiczności Jan Kiepura. Robimy pamiątkowe zdjęcia przy pomniku Adama Mickiewicza i kierujemy się do starszej części miasta gdzie znajdują się liczne kościoły i kaplice.
Jako pierwszą świątynię zwiedzamy katedrę Rzymskokatolicka i uczestniczymy we mszy. Potem przechodzimy do maleńkiej katedry rzymskokatolickiej Ormiańskiej z podcieniami. Trochę odpoczywamy. Przewodnik informuje, że pierwszymi i licznymi mieszkańcami Lwowa byli Ormianie i rywalizowali z kupcami Żydowskimi. Kiedy do Krakowa przyjechała królowa Bona ściągała kupców. Udajemy się do katedry pochodzącej z 14 wieku z renesansowymi kaplicami włoskich kupców Boimów i Kampianów. Obecnie kaplice te są zadbane i traktowane są jako zabytek muzealny.
Jedziemy zwiedzać cmentarz Łyczakowski . Cmentarz Łyczakowski został założony w 1787 roku na pagórkowatym terenie. Jest tak ważną dla Ukraińców i Polaków nekropolią jak podobnie usytuowany cmentarz w Wilnie na Rosie. Obie społeczności chowały tutaj swoich zmarłych. Wydaje mi się, że Cmentarz Łyczakowski jest obszarowo znacznie większy od Wileńskiego Cmentarza na Rosie.
Odwiedziliśmy starą część na której znajdują się groby Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej, Artura Grotgera, Stefana Banacha . Trzeba oddać, że Cmentarz i groby są zadbane. Na cmentarzu tym jest kwatera Orląt Lwowskich – obrońców Lwowa z 1918 roku. Jak doszło do walki pomiędzy dwiema społecznościami we Lwowie? Otóż kiedy w 1918 roku dobiegała końca I Wojna Światowa Polacy marzyli o tym by Lwów ponownie znalazł się w Odrodzonej Ojczyźnie. Ukraińcy zamieszkali we Lwowie mieli podobne aspiracje co do przynależności Lwowa do Ukrainy. Wojska austrowęgierskie opuściły już garnizony okupujące południowe obszary Ukrainy. W garnizonach pozostały tylko wojska polskie i ukraińskie. Dochodzące sygnały o aspiracjach politycznych i terytorialnych dochodzące do Polskich działaczy zostały zbagatelizowane. Politycy ukraińscy zorganizowali w dniu 18 października 1918 r na placu Św. Jura wiec, na którym proklamowano krajem ukraińskim obszar pomiędzy Sanem a Zbruczem. Od proklamacji do działań był już tylko krok. W nocy z 31 października na 1 listopada ukraińscy liderzy zbrojnie zaatakowali miasto stawiając mieszkańców a szczególnie Polaków przed faktem dokonanym. W dniu 1 listopada idący do kościołów lub na cmentarze zobaczyli powiewające flagi ukraińskie i wojenna atmosferę. Zaskoczeni tymi faktami mieszkańcy, a szczególnie młodzież zaczęła zbroić się. Pomiędzy żołnierzami polskimi a ukraińskimi dochodziło do walk. Walki były zacięte i budziły zgrozę.
Młodzi biorący udział w walce mieli tradycje powstańcze i pragnienie wolności. Brak było doświadczenia w walce. Komenda Krakowa zaalarmowana o toczących się walkach zorganizowała oddział liczący około 1300 osób, który pociągiem przedarł się do Lwowa.
Dowodził ppłk Michał Karaszewicz Tokarzewski. Starcia prowadzone przez cały 20 i 21 listopada przyniosły dla obu walczących stron śmiertelny bilans. Polski szturm zakończył się porażką. Dowódcy ze strony polskiej wzajemnie obwiniali się o niepowodzenie. Tymczasem dowódca strony ukraińskiej Hnat Stefaniw zdecydował się wieczorem wyprowadzić swoich żołnierzy ze Lwowa. Decyzja ta wynikała z politycznych przewidywań, że może dojść do wybuchu polskiego powstania w centralnych częściach Ukrainy. Razem z nim opuścili Lwów członkowie rządu i działacze. Na budynkach i kościołach zwisły flagi polskie.
Ponieważ zabici chowani byli w miejscach gdzie zginęli władze Lwowa. Po zakończeniu walk władze Lwowa postanowiły ekshumować ciała zabitych i przenieść do wydzielonej części cmentarza Łyczakowskiego od strony Pohulanki. Powstałe w 1919 roku Towarzystwo Straż Mogił Polskich Bohaterów zajęło się przeprowadzeniem prac związanych z budową mauzoleum. W najwyższym punkcie tej kwatery wybudowane jest mauzoleum Obrońców Lwowa. Działacze Polonii Lwowskiej mają stałe dyżury w mauzoleum, pilnują ,aby nie doszło do dewastacji lub bezczeszczenia świętego dla Polaków miejsca. W środkowej części kwatery znajduj się łuk tryumfalny odbudowany po zniszczeniach wojennych i tych wynikających z szowinizmu. Obecnie groby są zadbane.
Jesteśmy zmęczeni, trudno stawiać nogi. Pani Ludwika bardzo dzielna najstarsza z pań maszeruje i nie chce skorzystać z pomocy, choć towarzysz Jej syn. Niektórzy panowie przystają na ramię szczególnie pań. Kierujemy się do bramy Cmentarnej i jeszcze mamy zwiedzać katedrę grekokatolicką Sw. Jura. Katedra ta usytuowana jest na dość wysokim wzgórzu. Z daleka widać jej białe kopulaste wieże. Powstała w 18 wieku. Z trudem pokonujemy drogę wzniesienia, ale po wejściu na teren dziedzińca katedry doznajemy wspaniałego widoku. Przewodnik opowiada nam o katedrze i walorach artystycznych, ale zmęczenie robi swoje. Nie skorzystaliśmy z zaproszenia do wejścia do podziemnych krypt katedry. Na dziedzińcu stoi pałac w którym mieszkali wysocy duchowni i przyjmowali dostojnych gości. Ostatni z dostojnych gości nocował podczas swej wizyty na Ukrainie Ojciec Święty Jan Paweł II.
Wracamy do Brzuchowic, ale po drodze podjeżdżamy po Dworzec Lwowski. Piękna bryła tego dworca przypomina dworzec w Wiedniu. Pan przewodnik opowiada, że stało się to tak: Lwowianie byli ambitni jako, ze byli poddanymi cesarza, który mieszkał w Wiedniu, to uważali, ze nie są gorsi i chcą mieć tez piękny dworzec. W jakiś sposób udało się wykraść projekt i szybko przystąpiono do budowy. W czasie wojny jedna z pierwszych bomb uderzyła w dworzec. Dziś jest odbudowany i utrzymany w dobrym stanie.
W Brzuchowicach cierpliwie czekali na nas z kolacją. Po kolacji w większości idziemy odpoczywać, albo podzielić się wrażeniami.
W poniedziałek rano 12 sierpnia odjeżdżamy w stronę granicy. Ale przed tym msza, a w autobusie modlitwa dziękczynna za możliwość odbycia pielgrzymki i szczęśliwy powrót. Ksiądz Władysław Szeremet intonuje Kiedy ranne wstają zorze. Potem śpiewają panie z domu Kozar, które śpiewają w chorze kościelnym w swej miejscowości. W tym wyjeździe brało udział cztery siostry Kozarówne. bardzo miłe panie. Po nabożnych pieśniach rozpoczęto śpiewanie piosenek ludowych, znanych jeszcze z czasów młodości i miłości i tych późniejszych.
W naszej pielgrzymce brali udział ludzie młodzi i całkiem młodzi, w większości Mieszkańcy Śląska. Byli skupieni i poważni, choć może nie zawsze podzielali sentymenty dziadków i babć. Byli w miejscu gdzie ich korzenie wrastały, a potem zostały przesadzone. Przesadzone na Górny i Dolny Śląsk, Pomorze zachodnie i tam gdzie zatrzymał się pociąg.
Szczęśliwie powróciliśmy z wycieczki rozstając się z uczestnikami w Krakowie.
Organizatorem i sponsorem tej pielgrzymki był Pan Mieczysław Gorzko, urodzony w Stanisłówce. Pan Mieczysław łączy Śląską rzetelność z wschodnim sentymentalizmem. Dzięki takim osobom jak Pan Gorzko, Pani Gienia Pękał, Jej Mąż i inne osoby przygotowujące ten wyjazd nie doznalibyśmy tych wrażeń. Taki wyjazd jest kosztowny. Dzięki temu, że Pan Mieczysław Gorzko udostępnił autobus z prowadzonej przez siebie firmy nie zapłacilibyśmy drożej. Pan Gorzko Mieczysław, Pani Gienia Pękał i inne osoby będące organizatorami tego wyjazdu były z rodzinami. Przez cały czas czuwali nad naszym bezpieczeństwem. Sprawnością i organizacją pielgrzymki. Nie dali nam odczuć, ze to Im zawdzięczamy możliwość wyjazdu. Składam podziękowanie dla pana Kierowcy za bezpieczne dowiezienie nas do celu.
Uczestnik pielgrzymki w dniach od 8 do 12 sierpnia 2002, Bogumiła Kołodziejczak
Ze wspomnień o Stanisłówce
Stanisław Rawski, Minerów
-
W pierwszej Wojnie Światowej brało udział dziewięciu żołnierzy, w tym dwóch starszych oficerów. Jeden żołnierz poległ na wojnie.
-
W drugiej Wojnie Światowej brało udział trzynastu żołnierzy, w tym jeden starszy oficer – mjr piechoty Eustachy Kozar.
-
W Katyniu zginął mjr Kawalerii Józef Bryk
-
W policji służyło sześciu marszałków Stanisłówki jako podoficerowie, zginęło dwóch.
-
Na Sybir deportowano dwie rodziny.
-
Działały organizacje społeczne: Związek Strzelecki, Ochotnicza Straż Pożarna, Koło Gospodyń Wiejskich, Kółko rolnicze
-
od Pierwszej Wojny Światowej ze Stanisłówki było wyświęconych: czterech księży, w tym trzech dominikanów: +o. Piotr Karpiński, +o. Urban Szeremet, o. Adam Studziński, ks Władysław Szeremet; jeden brat zakonny franciszkanin: +Kazimierz Karpiński; pięć sióstr zakonnych: +s. Maria Szeremet, +s. Karolina Karpińska, +s Euzebia Bryk, s. Paulina Filipowska, s. Kanuta Szeremet.
Mieszkańcy Stanisłówki i ich rodziny bardzo serdecznie dziękują tym, którzy napisali swoje wspomnienia ze Stanisłówki Pani Bogusi Kołodziejczak z Wrocławia i Stanisławowi Kozar z Poznania dziękuję za zebranie relacji wspomnień o rodzinnej ziemi Stanisłówce i przygotowaniu ich do druku – Bóg zapłać.
60. rocznica tragedii Stanisłówki
ks. Władysław Szeremet
W Warszowicach w dniach 24 i 25 kwietnia 2004 r. odbyły się dwie uroczystości.
W sobotę 24 kwietnia w czasie Mszy św. Dziękowaliśmy Panu Bogu Miłosiernemu za cudowne ocalenie mieszkańców Stanisłówki podczas napadu UPA 14.04.1944r.
W niedzielę 25 kwietnia Mszę św. Jubileuszową, dziękczynną za 50 lat kapłaństwa sprawował ks. Władysław Szeremet. Po Mszy św. Poszliśmy wszyscy (ok. 150 osób) na miejscowy cmentarz, aby przed tablicą pamiątkową pomodlić się za wszystkich poległych żołnierzy AK w latach 1943-1944 i pomordowanej ludności cywilnej przez UPA.
Z cmentarza udaliśmy się do restauracji na wspólny uroczysty obiad i rodzinne spotkanie.
Podziękowania:
Mieszkańcy byłej Stanisłówki i ich rodziny bardzo serdecznie dziękują Mieczysławowi Gorzko, Genowefie Pękał, Stanisławowi Rawskiemu i tym wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do zorganizowania pielgrzymek w rodzinne strony i za gościnę w swoich domach.
Największe i najserdeczniejsze podziękowanie ze słowami Bóg zapłać kierują do Mieczysława Gorzko, który przez wiele lat organizował pielgrzymki i starał się, aby wszyscy byli zadowoleni. Zawsze pamiętał, żeby zawieść jak najwięcej różnych darów dla dzieci i dorosłych w Mostach Wielkich i Żółkwi.
Dziękujemy tym, którzy materialnie wspomagali budowę Krzyża w Stanisłówce, parafię w Mostach Wielkich i przyczynili się do odnowienia cmentarza parafialnego, na którym są pochowani nasi przodkowie.
Bóg zapłać panu Marianowi Kładnemu z Mostów Wielkich za pracę i opiekę nad drogimi nam miejscami.
Moje osobiste podziękowanie
Dziękuję bardzo księdzu Aleksandrowi Czemborowi proboszczowi w Warszowicach, za przychylność, oraz umożliwieni sprawowania Mszy św. z racji mojego Jubileuszu 50 lecia kapłaństwa.
Bardzo serdecznie dziękuję mieszkańcom Warszowic, a szczególnie osobom i rodzinom zaangażowanym w przygotowanie tej uroczystości w kościele i w lokalu.
W Jubileuszu uczestniczyli krewni, przyjaciele i znajomi za co wyrażam im gorące podziękowanie.
Jestem bardzo wdzięczny Ojcu pułkownikowi Adamowi Studzieńskiemu, który mimo sędziwych lat przyjechał do Warszowic i swoją osobą zaszczycił tę uroczystość i wygłosił Słowo Boże.
Wszystkim za wszystko Bóg zapłać.
ks. Władysław Szeremet
Stanisłówka
Marian Kładny, 6.01.2000 r.
Mieszkańcom Stanisłówki i ich potomkom poświęcam
Na skraju lasu, blisko pola,
Krzyż na pamiątkę postawiony
Była to widać Boża wola,
Że przez Polaków teren opuszczony
Szumiały Lasy nad małą rzeką,
Ptaki na drzewach śpiewały
Miejscowość piękna, nikt nie narzekał,
Było naprawdę jak w raju.
Żyli tu ludzie, ziarno tu siali,
Krowy się pasły nad rzeką czystą,
Dzieci do szkoły swej uczęszczali
By poznać język ojczysty.
Ale pewnego dnia przyszła groza
Na wieś bandyci napadli,
Do walki wtedy stanęli wszyscy
Chociaż niektórzy z nich padli.
Atak odparli, walka wygrana,
Bo o swą ziemię walczyli;
Bitwa zaciekła trwała do rana
I z woli Boga zwyciężyli.
Była tu szkoła, były tu domy
I w koło kwitły białe bzy.
Żadnego po niech tu śladu nie ma,
Stoimy i ocieramy łzy.
Dziś na tym miejscu wzniesiony Krzyż;
Ostatni strażnik tej pięknej ziemi,
Leżą żołnierze, co wygrali ten bój,
A my stoimy nad nimi … pochyleni.
Szumi trawa …
Szumi las…
I chłopcy w mogile tej leżą…