Engel Jadwiga Lidia córka Zygmunta (ur. 1932) Kamionka Strumiłowa -> Zielona Góra
Przedstawiamy poprawioną wersję wydanej w 2017 roku wspomnieniowej książki pt. „Z Podola na Ziemię Lubuską”. Fotografie i dokumenty kolekcji rodzinnej Jadwigi Lidii Engel znajdą Państwo na dole strony.
Jadwiga Lidia Engel, Z Podola na Ziemię Lubuską, Zielona Góra 2017
? Copyright by Jadwiga Lidia Engel. Wydanie pierwsze ISBN 978-83-946407-0-5
Dziękuję Mojej Izie za ogromną pomoc w redagowaniu książki, Basi Konarskiej i mojemu mężowi za cenne uwagi i korektę
Piszę życie
Z pamięci wyłuskuję zdarzenia, rozmowy
Odwiedzam miejsca niegdysiejsze
Rzekami dalekimi płynę
Klawiaturą maluję krainę opuszczoną
Białą kartę zapełniam czarnym drukiem
Z liter tworzę słowa
Słowami ubieram życie
Podole – kraina historyczno-geograficzna na kresach wschodnich, czarnoziemem bogata, urokliwa lasami liściastymi, w części zielenią stepów przeciętych głębokimi jarami ,licznymi rzekami płynącymi wartkim nurtem, to kraina do której wracam wspomnieniami, w której tkwią korzenie rodziny. Odwiedzam miasta historią bogate, zabytkowe kamieniczki, ruiny dawnej świetności owiane legendami, spotykam ludzi, których już nie ma, a którzy pozostali w pamięci i w sercu.
Historia, którą chcę opowiedzieć, dotyczy mojej rodziny zarówno ze strony ojca, jak i matki. Żałuję, że nie uczyniłam tego wcześniej, gdy żyli ci, którzy wiedzieli i pamiętali więcej. Ale widocznie tak już jest, że potrzeba pozostawienia wieści o przodkach tym, którzy przyjdą po nas, przychodzi z wiekiem. Do mnie przyszła zbyt późno, bo po 85 latach, gdy nie ma już nikogo, kto mógłby zweryfikować moje widzenie różnych spraw. Jest to zatem historia widziana oczyma dziecka i bardzo młodej dziewczyny, uzupełniona zachowanymi dokumentami i opowieściami zasłyszanymi w dzieciństwie. Pozostawiam ją dzieciom, wnukom, prawnukom, krewnym po mieczu i kądzieli, przyjaciołom, wszystkim bliskim, ciekawym niegdysiejszego życia ubranego w słowa.
Początki
W jednym z miast Podola, Czortkowie, rozpostartym wzdłuż rzeki Seret, płynącej przez miasto zakolami w głębokim jarze, mieście podzielonym na dwie dzielnice – Wygnankę Górną i Dolną, w roku 1900 przyszedł na świat chłopiec, któremu na chrzcie dano imiona Zygmunt, Albin. Jego rodzicami byli ojciec Ferdynand Bielanów i matka Bronisława z domu Kossowska. Z zachowanych dokumentów wynika, że jego dziadkami byli Bazyli i Ludwika z domu Chiżewska lub Chiżowska, a rodzicami chrzestnymi Albin Skąpski i Aniela Brydzińska.
W wieku 2 lat Zygmunt został sierotą. Bronisława zmarła przy porodzie drugiego dziecka, zmarło też nowonarodzone dziecko. Tak więc w jednej chwili Zygmunt został pozbawiony matki i brata. Po dwóch latach wdowieństwa ojciec Ferdynand ożenił się po raz drugi z matką chrzestną Zygmunta, Anielą Brydzińską ? kobietą, której imię oddawało jej charakter. Na świat przychodziły kolejne dzieci i tym sposobem Zygmunt stał się przyrodnim bratem czterech sióstr: Ireny, Zdzisławy, Aurelii zwanej Linką i Maryli. Aniela kochała jednakowo całą piątkę i Zygmunt wzrastał w przekonaniu, że ona jest jego matką. Aniela miała kilkoro rodzeństwa, między innymi siostrę Magdalenę która w dalszych latach stała się bliską osobą dla rodziny.
Gdy wybuchła I wojna światowa, Zygmunt miał 14 lat, a Maryla 2 latka. Ojciec Ferdynand idąc na niechcianą i nie swoją wojnę, pozostawił żonę z piątką dzieci, z których Zygmunt był najstarszy i to jego uczynił głową rodziny. Nastały ciężkie czasy. W czasie wojny spłonął ich dom i rodzina zamieszkała w ziemiance. Zygmunt, odpowiedzialny za rodzinę, dwoił się i troił, by mogli przetrwać. Najmował się do prac polowych u gospodarzy lub do pomocy domowej, jak rąbanie drewna, noszenie opału czy obrządek przy gospodarstwach. Zdarzało się, że zmuszony beznadziejną sytuacją kradł węgiel z wagonów kolejowych, czy wraz z matką ziemniaki z pól. Niezależnie od wszystkiego uczęszczał do szkoły.
W Czortkowie, w czerwcu 1918 roku Zygmunt ukończył 6 klasę gimnazjum, a w sierpniu skończył 18 lat. Nie wiadomo od kogo, a może sam z aktu urodzenia dowiedział się, że Aniela nie jest jego matką. Był to dla niego szok, poczuł się oszukany, odsunął się od rodziny, wyjechał do Lwowa i tam wstąpił do polskiego wojska, które przygotowywało się do obrony miasta przed zagrażającymi Ukraińcami. W nocy z 31 października na 1 listopada wojska ukraińskie opanowały Lwów. Wojna, w której Zygmunt uczestniczył zakończyła się odzyskaniem Lwowa w maju 1919 r. W czasie walk w obronie miasta został ranny, kula z karabinu ukraińskiego pozbawiła go 2 palców lewej ręki. Jeszcze w wojsku ukończył klasę 7 na kursie dokształcającym dla uczniów żołnierzy przy Państwowej Szkole Realnej we Lwowie. Na podstawie egzaminu dojrzałości z dnia 15 lutego 1922 r. uznano go do dojrzałym do studiów na Politechnice Lwowskiej.
Kończył 22 lata, ale żeby studiować, musiał zamieszkać we Lwowie. I wtedy z pomocą przyszła rodzina macochy, Anieli. We Lwowie mieszkał Roman Kirchner, brat Zdzisława męża Magdaleny, siostry Anieli. Roman z żoną Heleną mieli duży dom i siedmioro dzieci: pięciu synów i dwie córki. Helena stwierdziła, że jeśli gotuje dla dziewięciu osób, ta dziesiąta nie zrobi różnicy. Tak więc Zygmunt zamieszkał z rodziną macochy. Jeden z synów Romana, Feliks studiował na Akademii Weterynarii i za jego namową Zygmunt rozpoczął studia na tej uczelni. Ojciec Ferdynand zaakceptował wybór syna i łożył na jego studia oraz utrzymanie.
W tym czasie rodzina Zygmunta mieszkała w miejscowości Sielec Bieńków, odległej od Lwowa o ok. 46 km. Tam Ferdynand pracował w dużym tartaku austriackiej firmy, zarządzał transportem drewna z okolicznych lasów. Drewno dowożono wąskotorowymi kolejkami, których linie zakładano wzdłuż wyrębów.
Mieli też małą gospodarkę, krowę, kury, świnki, którymi opiekowała się Aniela, przy pomocy wynajętej gospodyni. Był też duży ogród, hobby Ferdynanda. Sprowadzał różne gatunki drzew, krzewów, mało znanych wtedy warzyw. Były tam krzewy porzeczek czerwonych i białych, pomidory czerwone i żółte, truskawki, kalafiory, kalarepy i inne w tamtych czasach ?egzoty?.
Zygmunt we Lwowie zaliczał drugi rok na Akademii Weterynarii, z zaangażowaniem uprawiał sport. Należał do sekcji lekkoatletycznej, pływackiej, narciarskiej, śpiewał w akademickim chórze, korzystając jednocześnie z wszystkich uciech i rozrywek jakie oferowało miasto cieszące się wolnością.
Jak grzyby po deszczu powstawały teatry, kawiarnie, lokale rozrywkowe. Wciągnęła Zygmunta atmosfera rozbawionego miasta, zwłaszcza że młodzież, z którą dzielił mieszkanie, była bardzo rozrywkowa. Pieniądze na utrzymanie i czesne na trzeci rok studiów zostały przehulane. W rezultacie Zygmunta relegowano ze studiów. Na wieść o tym Ferdynand wpadł w złość, przyjechał do Lwowa, dorosłemu synowi sprawił lanie, dając do wyboru powrót do domu i pracę w tartaku, albo pozostanie we Lwowie na własnym utrzymaniu. Powrotu do domu Zygmunt nie brał w ogóle pod uwagę, za bardzo wrósł w środowisko lwowskie; ostatecznie walczył w obronie miasta, przelał za nie krew, wprawdzie niewiele, ale jednak.
Pozostał więc we Lwowie, znalazł pracę w dyrekcji lwowskich kolei, kształcąc się równolegle na różnego rodzaju kursach. Po kilku latach pracy doszedł do stanowiska asesora, spoważniał i ustatkował się. Był najwyższy czas, by pomyśleć o założeniu rodziny.
Jeszcze w czasach studenckich i potem, gdy już pracował, jeździł często w wolnym czasie do Tarnopola, gdzie mieszkała siostra jego macochy Anieli, Magdalena z mężem Zdzisławem Kirchnerem. Zdzisław był tam dyrektorem szkoły powszechnej. Magdalena, choć nie była jego krewną, pozostała ciocią z dzieciństwa. Zdzisławowie mieli pięcioro dzieci – cztery córki i syna.
Najstarsza z sióstr, Kazimiera, urodziwa wysoka brunetka, zaraz po szkole wyszła za mąż za sędziego Stanisława von Pfisterera i wyjechała do Trembowli. Druga z kolei Janina, zaręczona ze studentem weterynarii, po ślubie zamieszkała w Buczaczu, gdzie mąż Piotr Pacześniowski dostał posadę weterynarza. Również syn Zbigniew założył własną rodzinę. W domu pozostała Stanisława, uczennica seminarium nauczycielskiego i najmłodsza Wanda, ucząca się w szkole powszechnej. Zygmunt zaprzyjaźnił się ze Stasią, mieli wiele wspólnych zainteresowań, zimą jeździli na nartach, latem pływali w rzece. Imponował jej starszy o 8 lat młodzieniec, lubiła jego towarzystwo.
Stanisława urodziła się w roku 1908 w Draganówce, wiosce oddalonej od Tarnopola o 6 km, gdzie wówczas mieszkała rodzina Kirchnerów. Ojciec Zdzisław był tam dyrektorem i nauczycielem w wiejskiej szkole, mama Magdalena uczyła młodsze dzieci. Dziećmi Kirchnerów opiekowała się niania. Gdy dzieci dorosły do wieku szkolnego, rodzina wraz z nianią przeniosła się do Tarnopola i tam zamieszkała w budynku szkolnym.
Po maturze zdanej w roku 1929 Stanisława podjęła pracę w żeńskim gimnazjum jako nauczycielka ?ćwiczeń cielesnych?. Wymagało to uzyskania specjalnego świadectwa lekarskiego.
Zygmunt oświadczył się i został przyjęty. Ślub odbył się w Tarnopolu 26 grudnia 1930 r. Niestety Zygmunt nie miał we Lwowie odpowiedniego mieszkania, by zabrać tam żonę, więc po ślubie on wyjechał do pracy do Lwowa, ona została u rodziców w Tarnopolu, kontynuując nauczanie w gimnazjum. Spotykali się w wolnym czasie. Młodym małżonkom z pomocą przyszedł Ferdynand, proponując synowi wspólne budowanie domu.
Na nową siedzibę wybrano miasteczko powiatowe nad Bugiem odległe o 40 km od Lwowa, a ok.6 km od Sielca, Kamionkę Strumiłową. Ferdynand planował po przejściu na emeryturę przenieść się do miasta. Za wyborem miejsca budowy przemawiało m. in. dogodne połączenie kolejowe ze Lwowem i Sielcem, a więc dobry dojazd do pracy dla Zygmunta, stosunkowo tania ziemia pod budowę, oraz istnienie gimnazjum, w którym Stanisława mogłaby uczyć.
W tarnopolskim szpitalu 15 stycznia 1932 r. Stanisława urodziła córkę, której na chrzcie nadano imiona Jadwiga Lidia.
To byłam ja.
Mateńka
W sukience z atłasu w kolorze ecru
wiotka elegancka
z wielkim spokojem w szarych oczach
siadała przy fortepianie
trącane lekką ręką klawisze śpiewały
usypiały dźwiękami kołysanki Brahmsa
mały człowieczy embrion
dojrzewał z muzyką
mateńka grała dla mnie
bezpiecznie pod jej sercem schowanej.
Kamionka Strumiłowa ? dzieciństwo
Latem 1932 r. zakończono budowę w Kamionce i rodzina zamieszkała we własnym wymarzonym domu. Miałam pół roku i dla mnie domem rodzinnym stał się dom w Kamionce, innego nie znałam. Był murowany, dwurodzinny, przedzielony na dwie jednakowe części korytarzem, do którego wchodziło się od strony podwórza przez drewniany ganek. Od strony frontowej były dwa wejścia z dużych tarasów, przez oszklone werandy. Z korytarza prowadziły schody do dwóch pokoi na górze. Dom stał poza miastem i okolica nie była zelektryfikowana. Mieszkanie oświetlały lampy naftowe. Ale mieliśmy łazienkę i ubikację, a w kuchni kran nad zlewem. Na strychu znajdowały się dwa duże zbiorniki na wodę, a w piwnicy ręczna pompa podająca wodę ze studni do zbiorników. Pompowanie było ciężką pracą i wykonywały to dwie osoby. Dom ogrzewały piece kaflowe opalane drewnianymi odpadami, dostarczanymi z tartaku w Sielcu.
Zarówno dziadek Ferdynand, jak i ojciec Zygmunt zadbali o zagospodarowanie dużej działki, powstał więc sad i ogród. W sadzie posadzono różne drzewa, było kilka odmian jabłoni, grusza ?bera? o dużych słodkich owocach, orzech włoski, wiśnie ?szklanki?, czereśnie o ogromnych owocach, krzewy agrestu i porzeczek. Drogę dojazdową obsadzono szpalerem morwy białej i fioletowej. Ferdynand zamierzał po przejściu na emeryturę zająć się hodowlą jedwabników. Za domem, ciągnął się pas ziemi ornej aż do Bugu. Do rzeki schodziło się z wysokiej skarpy, nieopodal mostu kolejowego. Bug w swoim górnym biegu płynął wartkim nurtem, omijając liczne piaszczyste łachy, tworząc niebezpieczne wiry. Wiosną rozlewał się szeroko, podtapiając łęgi po przeciwnej stronie, a zakola rzeki pokrywały się łanami pierwiosnków. Kwiaty te do dziś kojarzą mi się z dzieciństwem.
Pamięcią wciąż powracam w me dziecinne strony
marzeniami wędruję po kwiecistych łąkach,
rankiem, lekko jak motyl pośród kwiatów stąpam
i twarz zanurzam w żółtych płateczków korony.
W zakolach bystrej rzeki, na ciepłych płyciznach,
całe naręcza pierwiosnków rozrzuciła wiosna.
Ich woń gorzkawa, urok, i barwa radosna,
zieleń łąk, wody błękit ? to moja ojczyzna.
Był biały dom nad Bugiem, a w nim ukochana,
serce miłości pełne, najlepsza mateńka,
dla niej kwiatki zrywałam od wczesnego rana?
(Z wiersza ?Pierwiosnki dla Mamy?)
Początkowo mieszkaliśmy sami, druga połowa domu była do dyspozycji rodzin odwiedzających nas od czasu do czasu. Dziadkowie z Sielca przeprowadzili się dopiero gdy wybuchła wojna i tartak został zlikwidowany.
Kazan
Byłam jedynaczką, jako dziecko nie miałam się z kim bawić. Jedynym towarzyszem był pies Kazan. Kazan był od zawsze. Nie wiem, czy do naszego domu trafił razem z moimi narodzinami, czy nieco później, ale odkąd pamiętam, był z nami. Dorastaliśmy razem, z tym, że Kazan rósł o wiele szybciej i gdy ja niewiele odrosłam od ziemi, Kazan wyrósł na pięknego, wielkiego psa rasy bernardyn. Dla mnie, jedynaczki, był towarzyszem zabaw, przyjacielem i opiekunem. Łaził za mną krok w krok po rozległym ogrodzie, nieraz w czasie zabawy, jak opowiadała moja mama, usypiałam wtulona w jego miękkie kudły i wtedy żadna siła nie ruszyłaby go z miejsca. Zimą bywał psem pociągowym, ciągnącym moje sanki, a gdy dostałam pierwsze narty, holował narciarkę.
Niestety w czasie wojny zachorował na nosówkę i w wyniku powikłań został sparaliżowany. Nie było weterynarza, nie miał go kto uśpić. Mama zwróciła się do żołnierzy sowieckich pilnujących mostu na rzece z prośbą o zastrzelenie psa, ale usłyszała odpowiedź, że kule mają tylko dla ludzi. Pewnego dnia wyjechałam z rodzicami do Lwowa, a po naszym powrocie Kazan już nie żył. Do dziś nie wiem, czy odszedł sam, czy pomógł mu w tym dziadek Ferdynand, który nie był w stanie patrzeć na męczarnię psa. Moim przyjacielem pozostał do końca swoich psich dni, a w pamięci na zawsze.
Dzieciństwo do wybuchu wojny było pasmem beztroski. Dorastałam otoczona miłością mamy. Ojca widywałam rzadko; gdy wyjeżdżał do Lwowa do pracy, ja jeszcze spałam, gdy wracał, często późno, też byłam już w łóżeczku. Zwykle czekałam na niego, gdyż przywoził ze Lwowa różne smakołyki. Nie pamiętam, by kiedykolwiek przytulił mnie na powitanie, czy pocałował. Od przytulania była mama, tato od wychowywania. Był człowiekiem porywczym, często łajał mnie za drobne przewinienia, moim zdaniem przypadkowe, niezawinione. Bałam się ojca, budził respekt, nawet gdy byłam dorosła zwracałam się do niego bezosobowo ?proszę, niech tatuś powie, zrobi, poda? itp.
Podróże
Dzięki pokaźnej zniżce i dobrym połączeniom kolejowym często wyjeżdżaliśmy z Kamionki w odwiedziny do rodzin. Pamiętam swoją pierwszą jazdę do Tarnopola lukstorpedą i tę szybkość, tak różną od pociągów lokalnych.
Rodzice często wyjeżdżali, zimą na narty w nieodległe Karpaty, czasami do Zakopanego, latem w odwiedziny do znajomych. Jeśli na krótko, zostawałam pod opieką służącej Teklusi, jeśli na dłużej, zawozili mnie do dziadków do Sielca albo do wujostwa do Trembowli
W Trembowli
Trembowla, miasto powiatowe w woj. tarnopolskim, malowniczo położone nad rzeką Gniezną u jej ujścia do Seretu, pośród zalesionych wzgórz, z ruinami zamku, górującymi nad miastem, pełne tajemniczych i ciekawych dziejów, budziła dziecięcą wyobraźnię.
Jednak pobytu w Trembowli nie lubiłam, wujostwo nie mieli dzieci, więc nie miałam towarzystwa. Pod nieobecność wujka biegłam do pobliskiej ochronki i tam rozmawiałam z dziewczynkami, ale przez płot, gdyż siostry zakonne prowadzące obiekt nie wpuszczały nikogo na podwórze. Wujostwo prowadzili ożywione życie towarzyskie. Raz zabrali mnie na proszony obiad do któregoś z miejscowych notabli. Na drugie danie podano szparagi, a ja grzecznie podziękowałam – nie byłam głodna i nie chciałam jeść nieznanej mi potrawy. Ale wujek nie rezygnował przekonując, że szparagi to takie wspaniałe i wykwintne danie, podawane przy wyjątkowych okazjach i że w domu czegoś takiego nie dostanę. Moja ambicja rodzinna została urażona, więc odpaliłam:
– Phi! W naszym ogrodzie w Kamionce rośnie dużo fasoli szparagowej i latem często jadamy ją na obiad.
Rozbawiło to notabli, ale wujka niekoniecznie. Raz zabrał mnie swoim samochodem na wycieczkę, gdy jechał gdzieś w sprawach służbowych. Moja pierwsza jazda samochodem została uwieczniona na zdjęciu wysłanym rodzicom. Na odwrocie napisano: ?kochanym Tatomamom i Babci przesyła Lidka swą podobiznę z wycieczki samochodowej do Hawiłowa? i podpis wujka Stanisława.
Niekiedy w czasie wakacji do Trembowli przyjeżdżała ze Lwowa ciocia Wanda, najmłodsza siostra mamy, wtedy już uczennica gimnazjum Sióstr Urszulanek. Penetrowałyśmy razem ruiny zamku albo chodziłyśmy na basen położony u stóp góry zamkowej. Lubiłam wyprawy na górę zamkową, z zaciekawieniem słuchałam opowiadań o dzielnej kobiecie Zofii Chrzanowskiej, która bohatersko obroniła Trembowlę przed najazdem Turków, a której pomnik stał przy drodze do zamku.
W Sielcu
Najbardziej lubiłam zostawać w Sielcu u dziadków. Często spotykałam się tam z Krysią, którą rodzice też przywozili do Sielca. Krysia, starsza ode mnie zaledwie o 9 miesięcy, była moją cioteczno-stryjeczną siostrą. Jej mamą była Irena, przyrodnia siostra mego ojca, więc Ferdynand był naszym dziadkiem, moja babcia Magdalena i jej babcia Aniela Brydzińskie były siostrami, a dodatkowo jej tato Feliks Kirchner, syn Romana, brata Zdzisława, mego dziadka, był stryjecznym bratem mojej mamy. Nigdy nie mówiłam o niej – kuzynka, tylko siostra. Zabawy z pełną pomysłów Krysią nie zawsze podobały się opiekunom, ale były nietuzinkowe. W Sielcu skakałyśmy z wysokich stosów drewna tartacznego na zwały trocin. W domu babcia Aniela załamywała ręce przy wyczesywaniu trocin z długich warkoczy i zakamarków ubrań. Wiosną, wbrew zakazom, wymykałyśmy się do lasu przez dziurę w płocie. Wilgotny las liściasty wyścielony dywanem przylaszczek i zawilców, pełen tajemniczych wodnych oczek, budził ciekawość. Godzinami mogłyśmy przyglądać się traszkom, zaskrońcom i innym żyjątkom wodnym. Za ogrodem, pośród brzózek na łące, dziadek zawiesił dla nas huśtawkę. Drewniana ławeczka umocowana długimi sznurami na grubym konarze unosiła wysoko, aż nad korony drzew.
W letnie niedziele, gdy tartak nie pracował, dziadek pożyczał drezynę i całą rodziną jechaliśmy na poziomki, porastające stare wyręby. Z poziomek babcia Aniela sporządzała pyszne konfitury do zimowych herbatek albo jako dodatek do niedzielnych, kręconych w domu lodów. Poziomki smażyło się w ogrodzie w miedzianym kociołku, zawieszonym nad ogniskiem. Sielec był dla nas cudowną oazą spokoju i niewyczerpaną kuźnią zabaw. W święta Bożego Narodzenia zwykle spotykałyśmy się tam całymi rodzinami, było wspólne ubieranie choinki, w czasie wigilii przybywał Mikołaj z prezentami, a my objadałyśmy się pyszną kutią babci Anieli. W mroźne zimowe noce słychać było wycie wilków, watahy wilcze podchodziły aż do ogrodzenia.
Rozświetlona smugami pamięci ścieżka
wiedzie przez leśne przestrzenie
Dzieciństwo
to pierwsze biało-niebieskie wspomnienie,
kwietny kobierzec zawilców i przylaszczek,
to dziura w płocie między ogrodem i lasem,
przez którą czasem wymykałam się pieczy babcinej
i powroty szczęśliwe z bukietami wonnych barw,
letnie wyprawy na poręby poziomkową słodyczą pachnące
przeraźliwe wycie wilków w mroźne zimowe noce
i bezpieczeństwo ramion, kojących strach dziecka?..
(Z wiersza : ?Leśna biografia?)
Na Wielkanoc w salonie ustawiano duży stół. Na białym obrusie pośród różnego rodzaju wyrobów mięsnych, pisanek i kraszanek, królowały ogromne baby i inne wypieki. W sobotę wieczorem przyjeżdżał ksiądz i święcił potrawy. Stół przykryty drugim obrusem czekał do niedzieli wielkanocnej. Po podzieleniu się jajkiem i złożeniu życzeń można było zasiąść do śniadania. My z Krysią miałyśmy swój stolik, dodatkowo przystrojony rzeźbami z drewna wykonanymi przez ciocię Linkę.
Z ciocią Linką wiąże się wspomnienie tragiczne. Po jednym ze świąt Bożego Narodzenia zostałyśmy z Krysią u dziadków. Została też nasza najukochańsza ciocia Linka, studiująca w Wilnie, która przyjechała na święta do rodziców. Spałam w sypialni z babcią, ciocia obok w salonie na kanapie. W nocy obudziły mnie jęki dobiegające z pokoju cioci i nerwowa bieganina. Po dobrej chwili usłyszałam głośny krzyk: ?Nie ratujcie!?. I rozpaczliwy płacz babci. Linka popełniła samobójstwo przez zażycie strychniny. Została pochowana na cmentarzu w Kamionce. To było przeżycie traumatyczne, do dziś dźwięczy mi w uszach ten zdławiony krzyk – nie ratujcie! Linka zabrała do grobu tajemnicę przyczyny tego strasznego kroku.
Czasami spotykałyśmy się z Krysią w Brzeżanach, niewielkim miasteczku wśród wzgórz, nad rzeką Złota Lipa, gdzie mieszkała z rodzicami. W Brzeżanach, miasto zbudowało kąpielisko na jednym z licznych stawów. Latem wybraliśmy się z rodzicami na plażę. Krysia wtedy w wieku 6 lat – świetnie pływała i postanowiła powozić mnie po zalewie. Posadziła mnie na drewnianym kole, rodzaju tratwy i płynąc popychała koło. Nie wiem jak skończyłaby się ta przejażdżka dla mnie pięcioletniej, nie umiejącej pływać, gdyby nie ojciec Krysi, niegdyś mistrz akademicki Lwowa w pływaniu, który przyholował nas w porę do brzegu. Krysia niestety poniosła karę godzinnego klęczenia w kącie. Takie klęczenia lub stania w kącie Krysia zaliczała często, czasami w moim towarzystwie, gdy obie coś przeskrobałyśmy. Pewnego razu podczas pobytu Krysi w Kamionce, wsiadłyśmy do naszego kajaka zacumowanego przy brzegu rzeki i popłynęłyśmy z dość szybkim nurtem Bugu, nie mając pojęcia o wiosłowaniu. Wyciągnęli nas jacyś ludzie po ok. 3 km drogi. Wtedy kara była surowsza, bo zostałyśmy odseparowane na kilka dni, aż do wyjazdu Krysi z Kamionki.
Lwowskie wspomnienia
Najczęściej jeździłam z mamą do Lwowa, dokąd po przejściu na emeryturę dziadzia Zdzisława, przeprowadzili się z Tarnopola rodzice mamy. Jechałyśmy zwykle w sobotę i razem z ojcem, który kończył pracę, szliśmy na ulicę Stryjską, gdzie mieszkali dziadkowie, babcia Magdalena zwana Dusią i dziadzio Zdziś. Uwielbiałam dziadzia, był wspaniałym, kochającym, kochanym i mądrym człowiekiem. Lubił sprawiać dzieciom niespodzianki, zawsze czekałam na nie z niecierpliwością. Pobyty we Lwowie zapisały się w mojej pamięci w formie migawek-obrazków
***
Jadę z dziadziem tramwajem. Nie wiem dokąd, bo to niespodzianka, udajemy się do menażerii, bo we Lwowie nie chodziło się do ZOO, tylko do menażerii. Przed wejściem dziadzio kupuje wielką torbę bananów, będziemy karmić małpy. Jestem zachwycona. Już samo karmienie małp to coś niesamowitego, a ponadto banany to mój ulubiony owoc. Biedne małpy będą musiały podzielić się ze mną tym przysmakiem. Pełna wrażeń, opchana bananami wracam na Stryjską. Jeszcze przed wejściem do tramwaju dziadzio kupuje mi precla. Lwowskie precle nie mają sobie równych. Są ogromne, pokryte białymi zastygłymi kroplami soli. Po słodkich bananach są jak antidotum.
***
W niedzielne przedpołudnie idę z dziadziem i mamą na lody do zaprzyjaźnionej cukierni. Tato umówił się na towarzyskie spotkanie z kolegami z biura. Wracamy tramwajem. Już wiem, że powinniśmy wysiąść na przystanku u wylotu ulicy Stryjskiej. Ulicą Stryjską tramwaje nie jeżdżą, jest zbyt stroma i do domu trzeba iść kawałek pod górkę. Tym razem nie wysiadamy, zapowiada się więc niespodzianka. Jesteśmy w wesołym miasteczku. Zaliczam koniki, różne obrotowe wagoniki itp. drobiazgi dla małych dzieci. Ale mnie się marzy diabelskie koło, ogromne i wysokie. Niestety dziecku musi towarzyszyć osoba dorosła. Mama odmawia kategorycznie i jest w ogóle na nie. Ale dziadzio ma serce miękkie i ulega prośbom. Mimo pokaźnej tuszy gramoli się do wagonika. Siadam obok, otoczona ciepłym ramieniem czuję się bezpiecznie. Koło rusza, wagonik pnie się w górę, jest cudownie, patrzę na miasto z wysokości. A potem zjazd i już jest mniej cudownie i za każdym zjazdem coraz mniej cudownie. Już tylko marzę by koło stanęło. Z wagonika wysiadam zielono-szara i po chwili wszystkie smaki lodowe lądują na trawniku. Mama triumfuje:
– A nie mówiłam, nie ostrzegałam?
Ale dziadzio ma inne zdanie: człowiek, a zwłaszcza dziecko najlepiej uczy się na własnych błędach i porażkach. Jaki ten dziadziuś mądry. To była pierwsza i ostatnia moja jazda na diabelskim kole. Już nigdy w życiu!
***
W sobotnie popołudnie idę tym razem z mamą na bazar na zakupy. W powietrzu unosi się zapach cynamonu, goździków i wanilii. Ormianie, Turcy, Żydzi zachwalają swoje produkty, jest gwarno, słychać nawoływania w różnych językach, dialektach. Mama kupuje rozmaite przyprawy, a dla mnie moje ulubione makagigi i turecką chałwę, przysmak najlepszy na świecie.
***
Jest letni niedzielny poranek. Nad Lwowem rozszalała się burza z piorunami i ogromną ulewą Jestem niepocieszona, bo miałam obiecany spacer z dziadziem. Ale już koło południa chmury oddaliły się, wyjrzało słońce, zrobiło się ciepło. Jest decyzja – wychodzimy. Mama usiłuje ubrać mnie w przygotowaną na niedzielę błękitną sukienkę, białe pantofelki, ale dziadzio sprzeciwia się,
– Jest mokro, wszędzie kałuże i błoto, dziecko ubrudzi się i będziesz miała pretensje do niej i do mnie.
Zostaję przebrana w zwykłą sukienkę z perkalu i brązowe sandałki. Schodzimy w dół do przystanku tramwajowego. Celem jest Wysoki Zamek. W tramwaju dziadzio opowiada mi o bobrach, że ścinają drzewa, robią tamy, budują z gałęzi domy zwane żeremiami. Pokazuje mi obrazki z sympatycznymi zwierzakami i ich budowle. Jest przygotowany, był przecież nauczycielem. Drapiemy się powoli pod górę szeroką dróżką, ale w połowie góry dziadzio podwija nogawki spodni i prowadzi mnie przez zarośla, wysokie trawy, kamienisto- gliniasty stok. Zatrzymujemy się na zboczu. Z góry spływają strumyki wody po niedawnej ulewie.
– Teraz będziemy bawić się w bobry, oznajmia dziadzio. Będziemy budować tamy w poprzek strumyków, żeby utworzyć jezioro dla bobrów.
Zabawa jest przednia, znoszę gałązki, kamienie wyrywam trawę wygrzebuję glinę. Musimy się spieszyć, bo wody w jeziorku przybywa. Zaczyna wypływać z boków zbiornika. Poniżej budujemy nowe tamy, tworzymy nowe jeziorka. Jest cudnie. Zanim woda przerwie górne jezioro myjemy ręce upaprane gliną, z grubsza nogi, na tyle żeby nie budzić sensacji w tramwaju. Dokładniejsze mycie odbędzie się w łazience.
***
Mam już 6 lat i po raz pierwszy idę z rodzicami do prawdziwego teatru. To będzie spektakl dla dzieci, bajka o kwiecie paproci. Jest sobotni wieczór. Ubrana w strojną sukienkę z kokardą na upiętych warkoczach wchodzę po strasznie szerokich schodach, trzymając się kurczowo rąk rodziców. Przeraża mnie feeria świateł, kolorów złota i czerwieni, wysokość pomieszczeń. Sadowimy się w loży vis-?-vis sceny. Widzę przed sobą jakieś postacie w dziwnych pozach, nieruchome. Jestem zawiedziona, gdzie tu kwiat paproci? I nagle to całe towarzystwo zaczyna unosić się i ginie gdzieś wysoko pod sufitem. Rodzice tłumaczą mi, że pierwsza kurtyna to taki duży obraz namalowany przez sławnego malarza Siemiradzkiego, a prawdziwa kurtyna znajduje się za nim. I rzeczywiście, purpurowa zasłona rozsuwa się na boki, a na scenie wyrasta prawdziwy las, przez który wędruje chłopiec szukający kwiatu paproci. Bajka toczy się?
***
Dzisiaj czekamy na odwiedziny. Do dziadków ma przyjść brat stryjeczny mojej mamy Tadzio Faliszewski. Znam go tylko z opowiadania jako tego wujka. który śpiewa w radiu. Jestem ciekawa jak wygląda ktoś kogo słuchamy śpiewającego. Spodziewam się ujrzeć nobliwego pana, tymczasem wchodzi, a raczej wpada młodzieniec, wita się ze wszystkimi, a mnie chwyta pod ramiona i wyrzuca wysoko w górę aż pod sufit. Jestem przestraszona, bo nie wiem, czy złapie mnie, czy spadnę z tej wysokości Na szczęście wszystko kończy się bezpiecznie i kolejne spotkania z wujkiem już mnie nie przerażają, raczej cieszę się na nie.
Dziś gdy słyszę na starych nagraniach Tadeusza Faliszewskiego, widzę małą dziewczynkę z rozwianymi włosami, unoszącą się wysoko pod sufitem lwowskiego mieszkania.
***
Jak wspominałam, często jeździłam lwowskimi tramwajami. Do tramwaju wchodziło się zawsze tylnym pomostem. Po prawej stronie siedział konduktor i sprzedawał bilety. Na framudze drzwi była wymalowana czerwona kreska i dzieci wchodzące do tramwaju musiały stanąć pod tą kreską. Te, które nie dosięgały wzrostem do kreski nie płaciły za przejazd, a więc nie dostawały biletu. Moim marzeniem było posiadanie takiego biletu. To był dla mnie bilet w dorosłość. Pomimo że usiłowałam wyciągać szyję, nie doczekałam się wyjścia nad kreskę. Wybuchła wojna, skończyły się wyjazdy do Lwowa. Opustoszało mieszkanie przy ulicy Stryjskiej. Dziadzio Zdziś spoczął na cmentarzu Janowskim, jeszcze przed wybuchem wojny, Babcia Dusia z ciocią Wandą, która zdała maturę w 1939 roku, wyjechały na całe lato do Trembowli, do najstarszej córki babci i tam zastała je wojna. Po skomplikowanych przejściach wojennych cała rodzina z Trembowli wylądowała w Kanadzie. Babcia Dusia już nigdy do Lwowa nie powróciła, spoczywa na cmentarzu w Toronto. A ja w dorosłość weszłam bez upragnionego biletu z lwowskiego tramwaju, zachowując w pamięci perełki chwil szczęśliwych.
Spacerkiem po Lwowie
Wypędzonym
Spod kopca Unii Lubelskiej,
z Wysokiego Zamku
strugami wiosennej ulewy
spłynęła tęsknota
pobiegła alejkami Parku Stryjskiego
wonią bzów owiana
rozdzwoniła się wieżami kościołów
u stóp pomnika wieszcza Adama
przysiadła zadumana
szła ulicami starego miasta
milcząca podziwem
przystanęła wsłuchana w głos
radiowej Lwowskiej Fali
gdzie Tadzio Faliszewski śpiewał
a Szczepciu z Tońciem bałakali
o swoim Lwowi
Nie budząc
pogładziła kamienne grzbiety lwów
drzemiących przy ratuszu
nad Pohulanką zawisła
okna domu rodzinnego
uśmiechem dzieciństwa
rozświetliła
i pozostało w pamięci
miasto ?Semper Fidelis?
miasto nasze
jedyne
W Buczaczu
Czasami odwiedzaliśmy siostrę mamy, ciocię Jankę w Buczaczu, najstarszym mieście Podola pełnym zabytków, mieście otoczonym lasami bukowymi (stąd nazwa). Na górze, nad urwiskiem, sterczały ruiny zamku, z którym wiązała się legenda o jego właścicielce, Teresie Potockiej. Kiedy w roku 1676 armia turecka pod wodzą sułtana Mehmeda IV stanęła pod murami, zamku broniła Teresa Potocka. Gdy sułtan dowiedział się o dzielnej kobiecie, nie tylko odstąpił od oblężenia, ale odwiedził księżnę i obdarował prezentami. Krążyły też opowieści o tajnych, podziemnych przejściach, łączących zamek z innymi, sąsiednimi i klasztorem z ukrytymi skarbami.
Wujostwo mieli syna Władka w moim wieku, miałam więc z kim się bawić. Biegaliśmy nad rzekę Strypę by wykąpać spanielkę Cacę, wędrowaliśmy w okolice ruin mając nadzieję na znalezienie przejścia do klasztoru i jego skarbu. Mąż cioci, Piotr, swoje imieniny świętował hucznie. W czerwcu zjeżdżała się rodzina, przychodzili przyjaciele na wystawny obiad. Pewnego razu w dniu takich imienin, bawiąc się z Władkiem spostrzegliśmy na zapleczu kuchennym kosz wypełniony ciemną, ruszającą się masą – były to raki. Przykucnęliśmy przy koszu, zaciekawieni nieznanymi stworami, które groźnie poruszały dużymi odnóżami. Podawaliśmy im drobne patyczki, które one z łatwością przecinały szczypcami. Byłam przerażona, gdy na obiad podano zupę rakową. Żadna siła nie zmusiłaby mnie do zjedzenia czegoś takiego. Tak więc zaprzepaściłam jedyną w życiu okazję do skosztowania podobno najsmaczniejszej zupy. Niestety ciocia Janka zachorowała na gruźlicę. Pomimo leczenia w szpitalu i w sanatorium zmarła w wieku 38 lat. Po jej śmierci moje kontakty z Władkiem uległy zawieszeniu.
Szkolne lata
Gdy skończyłam 6 lat, posłano mnie do szkoły, oddalonej od domu o około 3 km. Musiałam przejść na drugi koniec miasta. Było ciężko, zwłaszcza zimą, czasami zabierali mnie gospodarze z pobliskich wiosek, jadący na targ do miasta. Początkowo odprowadzała mnie mama lub służąca Teklusia, latem, gdy skończyłam 7 lat chodziłam sama. Byłam najmniejsza w klasie i zapewne dlatego posadzono mnie obok dziewczynki o rok starszej, ale o podobnym wzroście. Siadłam więc w pierwszej ławce obok Cesi. Blondyneczka z warkoczykami upiętymi w ?gretkę? okazała się miłą koleżanką. Bardzo szybko zaprzyjaźniłyśmy się. Idąc do szkoły przechodziłam obok domu Cesi i już razem wędrowałyśmy do szkoły. Zaczęły się odwiedziny w domach, wspólne zabawy, wiosenne wyprawy nad rzekę po pierwiosnki na bukiety. Nareszcie, po raz pierwszy miałam przyjaciółkę, a czas pokazał, że była to przyjaźń na całe życie.
Na wakacje po raz pierwszy rodzice zabrali mnie w dalszą niż do rodziny podróż. Mama na tę okazję kupiła sobie piękną suknię, białą w duże kolorowe kwiaty, poszła do fryzjera i niestety do manikiurzystki, piszę niestety, bo czerwone paznokcie podziałały na ojca jak muleta na byka. Była awantura i ultimatum, albo paznokcie, albo wyjazd nad morze. Mnie podobały się czerwone paznokcie, ale mama skapitulowała.
W sierpniu 1939 roku pojechaliśmy do Gdyni. Mieliśmy dla siebie cały przedział, mogłam więc wygodnie spać na miękkich pluszowych kanapach. Do Warszawy przyjechaliśmy nocą, tam musieliśmy dostać się na inny dworzec kolejowy. Z zachwytem oglądałam rozświetloną neonami Warszawę. Gdy dojeżdżaliśmy do Gdańska wszedł do naszego przedziału konduktor, kazał zasłonić okna i odsunąć się od nich tłumacząc, że Niemcy mogą obrzucić pociąg kamieniami. Przez Gdańsk pociąg przejechał nie zatrzymując się na dworcu. Wtedy po raz pierwszy odczuliśmy wojenną atmosferę.
W Gdyni zatrzymaliśmy się w hotelu, w którym mama na wstępie odkryła za obrazkiem gniazdo z pluskwami, więc przenieśliśmy się do innego, już bez niespodzianek. Na zaplanowaną wycieczkę na Hel popłynęliśmy statkiem. Całą drogę leżałam na ławce w zamkniętym pomieszczeniu pod pokładem, z głową na maminych kolanach, przeżywając pierwszą w życiu chorobę morską. Na Helu atmosfera wojenna zagęściła się. Do portu nie wpuszczono nas, z daleka widziałam zacumowane przy brzegu okręty wojenne. Również pobyt na plaży źle zapisał się w mojej pamięci. Przerażał mnie bezmiar wody, bałam się wejść do morza, siedziałam więc na skraju plaży pozwalając tylko moczyć nogi podpływającym falom. Nagle usłyszeliśmy krzyk ludzi ? człowiek tonie! Mężczyźni przebywający na plaży, w tym mój ojciec, utworzyli łańcuch rąk i starali się wyłowić tonącego, którego fale rzucały to tu, to tam. Wydobytego ktoś próbował reanimować, bez skutku. Patrzyłam na bladego topielca, a morze wydało mi się jeszcze groźniejsze. Po tym wydarzeniu już nikt nie miał ochoty na kąpiel. Do Gdyni wróciliśmy pociągiem, gdyż myśl o ponownym rejsie statkiem wywoływała mdłości.
Coraz częściej i głośniej mówiono o wojnie, zapadła decyzja ? wracamy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Trembowli. Po śmierci dziadzia Zdzisia w roku 1938, babcia Magdalena zlikwidowała mieszkanie we Lwowie i z córką Wandą przeniosły się na pewien czas do Trembowli, do cioci Kazi, która oczekiwała narodzin pierwszego dziecka. Ponieważ do końca wakacji pozostało ok. 2 tygodni, obie ciocie i babcia chciały mnie zatrzymać, rodzice przychylali się do propozycji, ale ja płaczem wymogłam powrót do domu z mamą i tatą. Może była to intuicja, może zrządzenie losu, a najbliższe dni pokazały, jak zbawienne, bo wojna rozdzieliłaby mnie z rodzicami na długie lata. Rodzina, przebywająca w Trembowli, zagrożona wywiezieniem na Syberię w pierwszej kolejności, z racji pochodzenia i stanowiska wujka Staszka, uciekła do Niemiec zaraz po wkroczeniu Sowietów. Po wojnie znaleźli się w amerykańskiej strefie okupacyjnej i wyemigrowali do Kanady.
Czas wojny
1 września 1939 nie poszłam do szkoły, nie rozpoczęłam nauki w drugiej klasie. W Kamionce o wojnie słyszało się w radiu, nie było walk, nie spadały bomby, ale na szosie pojawiły się polskie wojska. Zmęczonych upałem i długą drogą, spragnionych żołnierzy częstowałam jabłkami malinówkami z naszego sadu, które w owym roku obrodziły jak nigdy. Pierwszym odgłosem wojny, który usłyszałam i który pozbawił nasz dom szyb w oknach był huk wysadzonego mostu na Bugu. Po kilku dniach na szosie pojawili się na motocyklach niemieccy żołnierze. Nie zatrzymując się przemknęli obok domu i to był wtedy jedyny nasz kontakt z Niemcami. 17 września pojawili się żołnierze sowieccy, nawet trudno nazwać ich żołnierzami, była to zbieranina dziwaków odzianych byle jak, z karabinami często na sznurkach, skośnookich, wygłodniałych, rabujących wszystko co nadawało się do jedzenia. Tuż za tą armią przyszła władza radziecka, opanowująca urzędy, wyrzucająca z domów polskich urzędników. Ojca zabrano do pracy na drogach, do tłuczenia kamieni.
Nastały ciężkie czasy, mama dwoiła się, by zdobyć pożywienie. Wędrowała po wsiach i tam dokonywała wymiany. Na pierwszy ogień poszła biżuteria, potem znikały z domu srebrne sztućce, obrusy, haftowane makatki, mamine futro ze źrebaków i inne rzeczy – wszystko, za co można było zdobyć żywność. Dzięki mamie przetrwałyśmy najgorszy czas. Gdy z Sielca przeprowadzili się dziadkowie, zajmując swoją połowę domu, sytuacja uległa poprawie. Na podwórzu pojawiły się kury, w chlewiku rosła świnka. Z przywiezionych z Sielca zapasów mąki piekło się chleb. Już nie byliśmy głodni.
W naszym domu, położonym na peryferiach miasta, w dwóch wolnych pokojach na górze zamieszkał wyrzucony z mieszkania zawiadowca stacji kolejowej, pan Pichler z żoną i córką Wisią. Wisia miała ok. 20 lat. Z lokami opadającymi na ramiona była dla mnie, chudzielca z mysimi warkoczykami, uosobieniem piękna.
Dom nad Bugiem zaludniał się powoli. Przygarnęliśmy uciekinierów ze Lwowa mamy ciocię Zosię i jej męża – Kasztelewiczów. Mieszkali u nas jakiś czas, potem znaleźli mieszkanie w mieście. Ciocio-babcia Zosia udzielała gry na fortepianie i tak zarabiała na życie.
W roku 1940 rozpoczęły się wywózki na Sybir. W kątach naszego domu czaił się strach. Kiedy przyjdą po nas? Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i moja mama, jak wszystkie matki, już martwiła się o wigilię, a właściwie o stół wigilijny. Buraki i kapusta z ogrodu są w piwnicy, suszone grzyby też znajdą się w spiżarni, ale jaka to wigilia bez ryby? A skąd wziąć rybę, gdy dookoła mróz, zaspy na drodze i wszechobecna bieda? Nadszedł dzień wigilii. W południe mój tato wziął worek, siekierę i powiedział do mnie:
– Ubierz się dziecko ciepło, idziemy na ryby.
Na ryby z siekierą? Wiedziałam, że na ryby chodziło się latem z wędką, ale żeby z siekierą? Zaciekawiona podreptałam za ojcem, brnąc w głębokim śniegu. Zeszliśmy z wysokiego brzegu na środek rzeki pokrytej lodem i ojciec wziął się do roboty. Siekierą wyrąbywał przerębel, a pracował długo i ciężko, bo lód tej zimy był bardzo gruby. Nareszcie w otworze pokazała się woda i wtedy zobaczyłam coś niesamowitego. Woda w przerębli zakotłowała się, ze wszystkich stron rzeki podpływały ryby. Łapiąc powietrze otwartymi pyszczkami, przepychały się do otworu; były jak w transie. Ojciec, klęcząc, wyjmował je rękoma i wyrzucał na lód, gdzie po chwili nieruchomiały, a ja ładowałam je do worka. Wróciliśmy do domu zmarznięci i zmęczeni, ale bardzo dumni ze zdobyczy.
I była wigilia jak dawniej, barszcz z uszkami i kapusta z grzybami, ale na stole królowały ryby. Ryby przyrządzone na różne sposoby, pieczone, smażone, po polsku i po żydowsku. Na białym obrusie bielił się opłatek, a na choince rozjaśnionej świeczkami rozłożył skrzydła anioł z białej bibuły. Nie tylko on rozpostarł swe skrzydła nad nami, bo ani w te święta, ani tej zimy nie załomotały kolby karabinów do drzwi naszego domu. Może sprawił to anioł, a może to dlatego, że gdy Bóg się rodzi, moc truchleje?
Uruchomiono szkołę, na szczęście polską, miałam iść do klasy drugiej, ale władza radziecka postanowiła zacząć edukację od początku, więc znowu znalazłam się w klasie pierwszej. Szkoła, teraz już koedukacyjna została przeniesiona z dwóch budynków przedwojennych do małej kamienicy w mieście. Klasy były zbyt ciasne, ale uczyli polscy nauczyciele w języku polskim. Zabrakło mojej przyjaciółki Cesi, która jeszcze w czasie wakacji wyjechała z Kamionki.
Strach towarzyszył nam każdej nocy, oni zwykle przychodzili nocą i ?pukali? kolbami od karabinów. Tak na wszelki wypadek mieliśmy spakowane najpotrzebniejsze rzeczy. Z naszej rodziny został najpierw aresztowany i torturowany w sowieckim więzieniu, a potem wywieziony za Ural brat mamy Zbigniew, mieszkający w Tarnopolu. Zostawił młodą żonę, która, gdy długo po wojnie nie wracał do kraju, uznała go za nieżyjącego i ułożyła sobie życie z innym mężczyzną. Wujek wrócił dopiero w kilka lat po wojnie, idąc piechotą lub jadąc furmanką, gdy jakiś litościwy chłop zabrał go z drogi, częściowo pociągiem w bydlęcych wagonach. Po powrocie do kraju odszukał żonę, ale ona żyła już w szczęśliwym związku z nowym mężem i dzieckiem.
W naszym domu znalazła też schronienie, niestety nie na długo, znajoma rodziców z synkiem Andrzejkiem. Była to żona majora, mieszkająca przed wojną we Lwowie. Gdy do Lwowa wkroczyły wojska radzieckie, major został aresztowany i wywieziony w nieznane. Zapewne podzielił los polskich oficerów. Jego żona, obawiając się wywózki na Syberię opuściła lwowskie lokum i zamieszkała w naszym dość dużym domu, położonym na peryferiach miasteczka.
Andrzejek był w moim wieku, ale początkowo omijałam go z daleka, bo chłopiec to nie kolega. Chodziłam do żeńskiej szkoły, miałam tylko koleżanki i przyjaciółki, więc nie umiałam bawić się z chłopcem. Ale do czasu. Okazało się, że Andrzejek ma misia i to takiego z moich marzeń – dużego, złocisto-żółtego, z figlarnie patrzącymi szklanymi oczkami. I ten miś sprawił, że zaprzyjaźniłam się z Andrzejkiem, który okazał się całkiem miłym towarzyszem zabaw, pod warunkiem, że zabawom towarzyszył miś. Sielanka nie trwała długo. Sowieckie służby działały bezbłędnie. Pewnej nocy do naszego domu wtargnęli uzbrojeni żołdacy i dali pani majorowej pół godziny na spakowanie dobytku. Mama pomagała w pakowaniu, wybierając rzeczy najpotrzebniejsze do życia na wygnaniu, gdyż roztrzęsiona kobieta nie była w stanie myśleć realnie. Dla dużego misia zabrakło miejsca w walizach, ale Andrzejek nie chciał rozstawać się z ulubionym, wiernym towarzyszem zabaw. Jakiś wyjątkowo litościwy żołnierz pozwolił dziecku zatrzymać zabawkę i Andrzejek z misiem w ramionach i mamą dźwigającą dwie walizy, prowadzeni pod lufami karabinów poszli w ciemną noc, na nieznany los. Delikatna, nigdy nie pracująca fizycznie kobieta i ośmioletnie dziecko nie mieli zbyt wiele szans na przeżycie w syberyjskich warunkach. Nigdy nie usłyszałam o nich, a miś zapewne pozostał już na zawsze w syberyjskiej tajdze lub na stepach Kazachstanu, o ile tam dotarł.
My uniknęliśmy wywózki dzięki Niemcom, którzy wkroczyli do Kamionki w czerwcu 1941 r. Wtedy dowiedzieliśmy się, że byliśmy już na liście zesłańców.
Latem 1941 r. w nocy obudził nas huk i ponownie wyleciały szyby w oknach, tym razem Rosjanie, wycofując się, wysadzili odbudowany most na Bugu. W dzień zastaliśmy puste miasto, opuszczone urzędy i zakłady przemysłowe i po ?ruskich? ani śladu. Jak we wrześniu 1939 r. nagle się pojawili, tak teraz, w czerwcu, nagle znikli. Niemcy wkroczyli bez walki i objęli we władanie Kamionkę, wprowadzając nowy ład. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka, ale dla nas było to wybawienie od strachu. Ojciec po raz pierwszy od wojny dostał pracę, która polegała na umieszczaniu listów przewozowych na wagonach towarowych, Nie była to praca satysfakcjonująca, ale otrzymywał wynagrodzenie, które z małym gospodarstwem dziadków pozwoliło na egzystencję.
Choroba
We wrześniu poszłam do szkoły do klasy trzeciej i ku mojej radości znowu siedziałam w jednej ławce z Cesią. Poznałam też innych kolegów i nowe koleżanki. Nauka w trzeciej klasie nie trwała długo, w listopadzie zachorowałam. Ponieważ często łapałam różnego rodzaju przeziębienia i anginy, zaczynające się bólem gardła i temperaturą, tym razem także dostałam aspirynę, herbatkę z malin i kwiatu lipowego. Gorączka jednak zamiast opaść rosła i gdy przekroczyła 40 stopni, ojciec sprowadził lekarza. Tego już nie pamiętam, bo majaczyłam, podobno chciałam gdzieś uciekać. Diagnoza nie pozostawiała złudzeń, to dyfteryt. W owym czasie, przy braku antybiotyków, była to choroba raczej nieuleczalna. Ale młody lekarz nie rezygnował, dostałam jakiś zastrzyk, następnie kazał namoczyć w zimnej wodzie prześcieradła i owijać nimi mnie nagą, zmieniając okłady. Nad ranem temperatura zaczęła opadać. Lekarz, który czuwał przy mnie razem z rodzicami stwierdził, że najgorsze minęło i wprowadził ścisłe rygory. Przede wszystkim obowiązywała tajemnica po to, by uchronić mnie przed szpitalem. Dostęp do pokoju, w którym leżałam mieli wyłącznie rodzice, którzy po każdorazowym wyjściu ode mnie musieli umyć ręce w lizolu. Zalecił pędzlowanie zaropiałych migdałków jakąś żrącą miksturą. Gorączka opadła, migdałki goiły się powoli, wszystko wskazywało na to, że choroba minęła. Pewnego dnia chciałam sięgnąć po zabawkę, ale ? niestety – ręka nie posłuchała; lekarz stwierdził paraliż, jako powikłanie po chorobie. Potem było coraz gorzej, zaczęłam tracić wzrok, widziałam tylko zarysy większych przedmiotów, gdy usiłowałam wstać z łóżka, okazało się, że nogi też mam sparaliżowane. Pozostało tylko czekanie i modlitwa. Lekarza nadzieja nie opuszczała, przychodził co kilka dni, pobierał krew i mocz do analizy. Gdy wykrył białko w moczu wprowadził dietę bezsolną i bezmięsną.
To był trudny czas, koleżanki nie mogły mnie odwiedzać, nie mogłam chodzić, nie mogłam czytać, nie chciałam jeść, bo nic mi nie smakowało. Na Boże Narodzenie nie było choinki, ani mama, ani tato nie mieli chęci na świętowanie. Nasze sąsiadki na górze miały choinkę i zaprosiły nas do siebie. Tato wziął mnie na ręce i zaniósł na górę. Choinkę widziałam jak przez mgłę, ale wiedziałam, że jest przepiękna, widziałam blask płonących świec, byłam szczęśliwa. W długie zimowe wieczory tato na zmianę z mamą czytali mi książki, to była moja jedyna rozrywka, pamiętam, że przeczytali mi całą Trylogię. Nasz, jak już wtedy nazywaliśmy młodego lekarza, podtrzymywał ich na duchu, on jeden wierzył w ozdrowienie. I nie pomylił się, powoli dolegliwości zaczęły ustępować. Powróciło czucie w ręce, zaczynałam widzieć coraz lepiej. Pamiętam dzień, gdy lekarz stanął w odległym kącie pokoju, trzymając w ręku małe nożyczki i ja te nożyczki zobaczyłam, a on cieszył się jak dziecko, chyba bardziej niż ja. Zaczynałam odzyskiwać władzę w nogach, mogłam już wstać z łóżka, ale nie umiałam chodzić. Przez cztery miesiące bezwładnego leżenia zapomniałam, jak to się robi. Rodzice prowadzali mnie na ręczniku umieszczonym pod pachami i tak krok po kroku posuwałam się do przodu. W kwietniu wyszłam po raz pierwszy do ogrodu. Było ciepło, drzewa owocowe w pełnym rozkwicie, trawa nigdy nie była tak zielona, jak wtedy. Byłam zdrowa!
Światełko
W ciemnościach, pomiędzy byciem a nie-byciem
z niepewnością
z przeciwka
ujrzałam życie.
Rzadko zdarza się coś
wbrew wszelkim prawidłowościom,
o mnie zdecydował KTOŚ,
bo moje nadzieje
na dalej, na później, na jeszcze
rozmyły się w zwątpienia powietrzu.
I weszłam w środek nocy
pełna obaw, niewiary, rezygnacji wreszcie,
a gdy środkiem nocy szłam
anioły w bieli zawiodły mnie do świtu bram.
I jestem
Do trzeciej klasy chodziłam jesienią zaledwie dwa miesiące, zimę przeleżałam, na wiosnę byłam zbyt słaba, by kontynuować naukę w szkole, więc groziło mi powtarzanie klasy. Trudno było pogodzić się z tym, nie chciałam repetować, nie chciałam tracić przyjaciół. Postanowiłam uczyć się w domu i zdać egzamin eksternistycznie. Rodzice zaakceptowali moją wolę i obiecali pomóc. Od koleżanek pożyczałam zeszyty z przerabianym materiałem. W matematyce pomagał mi starszy brat mojej koleżanki Resi, od czasu wojny mieszkającej w sąsiedztwie. W niedziele przychodziła do nas wychowawczyni klasy i przerabiała ze mną pozostałe lekcje. Pod koniec czerwca zdałam egzamin i otrzymałam świadectwo. Po wakacjach mogłam rozpocząć naukę w klasie czwartej.
Nowi przyjaciele
W czasie wakacji poznałam nowych przyjaciół. W pobliżu naszego domu zamieszkali państwo Szwajgerowie z dwójką dzieci. Kazik chodził ze mną do jednej klasy, siostra Halinka była młodsza o 2 lata. Ich ojciec pracował również na kolei i rodziny zaprzyjaźniły się. Po lekcjach bawiłam się z rodzeństwem Halinką i Kazikiem. Razem postanowiliśmy hodować króliki. Dziadek zbudował klatki w naszym budynku gospodarczym, a my zobowiązaliśmy się do karmienia zwierząt. Zaczęliśmy od zdobycia od znajomych jednej pary ?srebrniaków?. Początkowo zajmowanie się nimi nie było trudne. Przy drogach i w ogrodach było dużo chwastów, jak mlecz, koniczynka, trawa, były też odpadki roślinne z kuchni naszych mam. Czasami była to dorodna koniczyna z rolniczych upraw, niestety nie naszych. Nasza trzódka powiększała się jednak błyskawicznie i nie mogliśmy nadążyć z ich karmieniem. Króliczki były oswojone, dawały się brać na ręce, głaskać i przytulać. Nie pozwalaliśmy na zabijanie przyjaciół, ale zbliżała się zima, zapasy suszonych roślin nie były imponujące, tymczasem miłość królicza kwitła. Już nie tylko brakowało pożywienia, ale dziadkowi zabrakło materiału na klatki. Początkowo króliki zaczęły znikać w czasie naszych nieobecności w domu, za to pojawiały się na stole w postaci smacznej pieczeni, czy pasztetów, z czasem pogodziliśmy się z koniecznością, ale kilka par, tych najukochańszych, uratowaliśmy przed śmiercią.
Z wypadami na gospodarską koniczynę wiąże się pewna historia. Łan pięknej czerwono kwitnącej koniczyny ciągnął się aż do rzeki. Wybraliśmy się we trójkę, z workiem po kradzioną zdobycz, wychodząc z założenia, że tak mały ubytek koniczyny nie zostanie nawet zauważony przez właściciela. Rwanie rozpoczęliśmy od miejsca najdalej położonego od domów. Stojąc na wysokiej skarpie zobaczyliśmy poniżej, nad rzeką, leżącą i całującą się parę. On – Niemiec w mundurze, ale bez marynarki, ona – młoda kobieta. Położyliśmy się nad skarpą nieprzyzwoicie ciekawi dalszego ciągu. W pewnym momencie, a momenty zaczynały być ciekawe, Kazik zbyt głośno prychnął śmiechem. Niemiec usłyszał, spojrzał w górę i zobaczył trzy głowy. Zaklął po niemiecku, chwycił pas z rewolwerem i zaczął wspinać się po skarpie, groźnie wykrzykując. Poderwaliśmy się i w nogi. Obok koniczyny rósł zagon żyta, więc wpadliśmy w to żyto. Kazik z Halinką trafili chyba na środek łanu i dobiegli do końca zagonu blisko domu. Ja zaczęłam się potykać, chyba strach plątał mi nogi, bo Niemiec szedł skrajem i przeklinał. Nie namyślając się wpadłam w środek koniczyny, przylgnęłam do ziemi modląc się, by mnie tam nie zobaczył. Modlitwa została wysłuchana, bo tylko słyszałam oddalające się niebezpieczeństwo. Jeszcze długo nie mogłam podnieść się, przyrzekając sobie w duchu, że już nigdy? Potraktowałam ten wypadek jako ostrzeżenie przed kradzieżą i niezdrową ciekawością.
Był rok 1942, jesienią rozpoczęłam naukę w klasie czwartej. Po przebytej ciężkiej chorobie, słaba i wychudzona nadrabiałam zaległości Początkowo szło mi ciężko, zwłaszcza z matematyką miałam problemy, pojawiły się ułamki, a mnie brakowało podstaw. Powoli wychodziłam na prostą.
Śmierć dziadka
Jeszcze wiosną zachorował dziadek Ferdynand, cierpiał na bóle żołądka. Problemy z żołądkiem miał od dawna, przed wojną leczył się nawet w sanatorium w Iwoniczu, skąd słał pozdrowienia w formie swego zdjęcia jako pocztówki.
Teraz nastąpił nawrót choroby. Widywałam go w ogrodzie, gdzie pielił grządki, leżąc w bruździe. Cierpiał, ale praca w ulubionym ogrodzie pozwalała zapomnieć o bólu. Zięć dziadka, mąż córki Ireny z Brzeżan Feliks weterynarz, miał znajomych lekarzy we Lwowie i tam umieścił dziadka w szpitalu. Zdiagnozowano raka żołądka i przeprowadzono operację. Po zabiegu rodzina zabrała dziadka do Brzeżan, niestety wystąpił zator płuc i dziadek Ferdynand pożegnał się z życiem. Spoczął na cmentarzu brzeżańskim, byłam z rodzicami na jego pogrzebie.
Znowu mieliśmy lokatorów, tym razem dokwaterowano nam rodzinę z okolic Poznania wysiedloną przez Niemców. Były to trzy osoby: matka i dwie dorosłe panny. Przybyły latem w letnich ubraniach, nie myśląc o dłuższym pobycie. Tymczasem zastała je zima i to zima kresowa. Nie wiem, jak zrobiła to moja mama, ale ubrała wszystkie trzy panie w odzież zimową.
Życie w strachu
W roku 1942 zaczęły dochodzić do nas słuchy o mordowaniu Polaków na Wołyniu. Świadkowie opowiadali okropne rzeczy o zarzynaniu i gwałceniu kobiet, o rozdzieraniu na pół niemowląt, przybijaniu dzieci gwoździami do drzwi stodoły. Słuchałam tych opowiadań z przerażeniem, ale i niedowierzaniem. Miałam 10 lat, nigdy dotąd nie spotkałam się z przemocą, a takich zbrodni nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić Gdy dowiedziałam się, że tych zbrodni dopuszczają się Ukraińcy, byłam bardziej przerażona, przecież miałam koleżanki Ukrainki. Po przeciwnej stronie ulicy mieszkała Irka, parę domów dalej Janka. Chodziłam z nimi do szkoły, bawiłam się, odwiedzałyśmy się w naszych domach, kupowaliśmy u ich rodziców nabiał, jajka, ich mamy nieraz szukały różnych porad u mojej mamy. Ich rodziny szanowały nas, byliśmy dobrymi sąsiadami.
Z czasem strach zmalał, gdy dowiedziałam się, że zło czynią nie Ukraińcy, tylko jakaś ich organizacja zwana ?banderowcami?. Ale nie na długo, bandy zaczęły grasować też na Podolu, na razie ograniczając się do rzezi we wsiach polskich. Na Kresach żyło wiele małżeństw mieszanych polsko-ukraińskich. Nienawiść rozlała się po ziemi kresowej, wdarła się do rodzin, mąż Ukrainiec mordował żonę Polkę i katolickie dzieci. Banderowcy, wspierani przez Niemców, poczynali sobie coraz odważniej, zaczynali podchodzić bliżej miast. Nocami słyszeliśmy strzały, krzyki dobiegające z pobliskich wsi, widzieliśmy łuny pożarów. Bandy rosły w siłę, młodzi chłopcy uciekali z domów i przystawali do przestępczej organizacji, żądni łupów z rabowanych majątków. Tę wrogość poczułam raz na swojej skórze. Dawnym zwyczajem poprosiłam woźnicę mijających mnie sań o podwiezienie do szkoły. W odpowiedzi usłyszałam świst bata i poczułam ból na twarzy. Przez łzy zobaczyłam pełną nienawiści twarz młodego Ukraińca i oddalające się sanie.
Lalka
Pewnego razu Janka zjawiła się u mnie z pięknym wózkiem dla lalek, w którym spoczywała lalka – marzenie. Duża, z zamkniętymi oczkami, gdy leżała, a które otwierały się, gdy siadała. Miała na sobie strojną sukienkę, w wózku atłasową poduszkę i taką samą kołderkę. Byłam zachwycona zabawką, gdyż takiej lalki nigdy nie widziałam, nawet nie było takich w sklepach naszego miasteczka. Koleżanka była dumna, obiecywała, że na drugi dzień przyniesie jeszcze inne piękne zabawki. Bawiłyśmy się beztrosko do momentu powrotu z pracy mego ojca. Zaintrygowany drogą zabawką zapytał Jankę, skąd ją ma. Usłyszał odpowiedź, że dostała w prezencie od brata. Bardzo zły i zdenerwowany kazał dziewczynie zabrać natychmiast zabawkę i zabronił przynoszenia do naszego domu jakichkolwiek jej zabawek. Byłam rozgoryczona i rozżalona, nie wiedząc, co tak rozgniewało ojca. Dopiero gdy się uspokoiłam, opowiedział mi tę straszną historię:
Poprzedniej nocy ?banderowcy? napadli na dwór w sąsiedniej miejscowości. Dwór został ograbiony, spalony a mieszkańcy zamordowani. W szczególnie bestialski sposób zamordowano dziecko, kilkuletnią dziewczynkę. Wszyscy wiedzieliśmy, że brat Janki 18-letni chłopak uciekł z domu i przystał do ?banderowców?. Mój tato skojarzył te fakty, dochodząc do wniosku, że lalka , którą tak chwaliła się Janka, była własnością zamordowanej dziewczynki. Tej nocy długo nie mogłam zasnąć, przed oczyma pojawiały się koszmarne obrazy, których świadkiem była tamta lalka. Nigdy więcej jej nie widziałam. Powiadano, że została spalona, gdy Janka dowiedziała się o jej pochodzeniu. Sama Janka szybko wyrosła z zabawek, trochę zdziwaczała, ubierała się jak chłopak. Czasami widywałam ją, gdy galopowała po polu, siedząc na oklep na swoim koniu. Może prześladowały ją oczy lalki, w których zobaczyła to wszystko, co one widziały?
Sytuacja stawała się coraz groźniejsza, mieszkaliśmy na peryferiach, byliśmy ?polskie pany?. Pewnego razu nasi ukraińscy sąsiedzi ostrzegli nas przed nocowaniem w domu, uciekliśmy do lasu, do znajomego leśniczego, tam nocowaliśmy. Ale tamtej nocy nie przyszli do nas. Następne dni były koszmarem, na noc przesuwaliśmy szafy, by zasłonić okna, Ojciec spał z siekiera pod poduszką, zdeterminowany by walczyć w obronie rodziny.
?Mroczny czas wojny –
to ucieczki do leśnych przystani – azylu
przed morderczymi bandami UPA i bombami,
posiwiałe przedwcześnie włosy mamy
i bezsilność ojca.
Dom lat dziecięcych łzami pożegnany
pozostał daleko?
(Z wiersza ?Leśna biografia?)
Tułaczka
Nie dało się żyć w warunkach ciągłego strachu i niepewności. Wiosną 1943 r. rodzice podjęli decyzję: wyjeżdżamy! Na wyjazd zdecydowali się również Szwajgerowie. Docelowym miejscem ucieczki był Rymanów. Mój tato miał w Rymanowie przyjaciół, jeszcze sprzed wojny i oni zgodzili się przyjąć uciekinierów. Szwajgerowie mieli tam jakąś rodzinę. Gorycz rozstania z domem rodzinnym łagodziła obecność przyjaciół, Kazika i Halinki. Nasi ojcowie, pracujący na kolei załatwili wagon towarowy tylko dla nas. Przewieźliśmy do podstawionego na bocznicy wagonu większość mebli, mieliśmy urządzone spanie na materacach z łóżek, jedną część wagonu zajęliśmy my, drugą nasi przyjaciele. Na środku ustawiono piecyk – kozę, bo nie wiadomo było jak długo potrwa podróż. Nasz wagon był doczepiany do różnych składów kolejowych. Po kilku dniach dojechaliśmy do Rymanowa. Stacja kolejowa była oddalona od miasta o 5 km, ale nasi znajomi zorganizowali przewóz mebli furmankami. Zamieszkaliśmy na osiedlu Posada Dolna u państwa Lorenców, którzy oddali do naszej dyspozycji letnią kuchnię i pokój.
W Rymanowie
Była wczesna wiosna, Rymanów tonął w śniegu, z okna widziałam wysoką górę, a gdy śniegi stopniały, łąki pokryły się kwiatami pełnika europejskiego, tam zwanego wole oczka, rowy pełne wody zapełnił żabi skrzek, który po kilku dniach zamienił się w rój kijanek. Nocami grały żabie koncerty.
W Rymanowie poszłam do szkoły, by dokończyć piątą klasę. Początkowo nie miałam przyjaciół, byłam obca wśród tamtejszej szkolnej społeczności, ale stopniowo zaakceptowano moją obecność. W czasie wakacji miałam już kilka przyjaciółek, które starały się pokazać mi miasto i piękne okolice. Były więc wyprawy na górę zwaną Kalwarią, kąpiele w rzece, piesze wycieczki do Rymanowa-Zdroju, oddalonego o kilka kilometrów od miasta. Nasi dość zamożni gospodarze traktowali nas jak rodzinę, a my czuliśmy się jej członkami. Mama nauczyła się doić krowę, ja kozy, wszyscy pracowaliśmy w polu przy sadzeniu i zbiorze ziemniaków, sianiu zboża i żniwach. Tato wrócił do pracy w Kamionce, zamieszkał w budynku dworcowym, często przyjeżdżał do nas do Rymanowa. Wrócił ostatnim pociągiem wyjeżdżającym z Kamionki, gdy Rosjanie zatrzymali się na Bugu, był świadkiem kolejnego wysadzenia mostu, tym razem przez uciekających Niemców.
Z synem gospodarzy, Waldkiem, 18-letnim chłopcem, wyprowadzałam konia na pastwisko, on wsadzał mnie na konia na oklep i tak szliśmy na łąkę. Waldek uczył się w technikum w mieście Miejsce Piastowe, dokąd jeździł rowerem. Na tym męskim dużym rowerze nauczyłam się jeździć. Poznawałam tamtejsze zwyczaje, na Wielkanoc młodzież szła na górę Kalwarię i po trawiastym stoku toczyła pisanki, wygrywał ten, którego pisanka stoczyła się najniżej. W lany poniedziałek w ruch szły wiadra z lodowatą wodą, czerpaną z rzeki. Na Sylwestra dorośli przebierali się w różne wymyślne stroje i odwiedzali wszystkich znajomych. Pamiętam mamę przebraną za Cygankę. Tam po raz pierwszy jadłam rosół z ziemniakami i baraninę. Owce trzymano na wełnę, z której gospodyni przędła włóczkę na swetry, więc owce zabijano, gdy już były stare. Do dziś baranina kojarzy mi się z obrzydliwym smakiem łoju na ustach i języku. W majowe wieczory osiedle rozbrzmiewało śpiewami. Przy licznych kapliczkach przydrożnych zbierała się młodzież i dzieci, śpiewano litanię i różne pieśni maryjne. Żyliśmy spokojnie, mając nadzieję na powrót do domu po skończonej wojnie. Historia pokazała, jak bardzo myliliśmy się.
Na początku września 1944 wojska rosyjskie wkroczyły w okolice Rymanowa. Niemcy umocnili się na górze Kalwarii, prowadząc ostrzał i nie pozwalając wojskom rosyjskim na wejście do miasta. Domy na naszym osiedlu płonęły. Początkowo ukrywaliśmy się w wykopanym w ogrodzie bunkrze. Miasto, leżące na wzgórzu, bombardowane paliło się, z oddali widzieliśmy płonący kościół i spadający z wieży rozgrzany do czerwoności krzyż. Gdy Rosjanie wkroczyli na Posadę Dolną, wyrzucili nas z domu i z bunkra. Schronienia udzieliła nam rodzina naszych gospodarzy, mieszkająca w dużej willi. Willa murowana jednopiętrowa, z obszernymi piwnicami, była dobrym schronieniem. Nawet gdy pocisk uszkodził jedną ze ścian na piętrze, my w piwnicach byliśmy bezpieczni. Niemcy strzelali pociskami zapalającymi, zaczął płonąć budynek gospodarczy, dorośli rzucili się do wyprowadzania zwierząt, a ja do ratowania naszego całego dobytku umieszczonego w dużym kufrze. Kufer z metalowymi okuciami ważył chyba ze 100 kilo, nie wiem, jak tego dokonałam, ale wyciągnęłam go z płonącego budynku i zaciągnęłam do sadu, gdzie był bezpieczny.
Walki trwały długo, Rymanów raz zdobywali Rosjanie, raz odbijali Niemcy. W piwnicy zainstalował się sztab rosyjski, dowodzący walką, a my schowani w innym pomieszczeniu modliliśmy się o przetrwanie. 20 września Niemcy oddali ostatecznie Rymanów i walki przeniosły się na zachód. Wróciliśmy do opuszczonego domu na Posadzie, na szczęście nie spalonego.
Mogłam zacząć naukę w ocalałej z pożarów szkole, już w szóstej klasie. Gdy w maju 1945 skończyła się wojna, odżyła nadzieja powrotu do Kamionki, niestety nie trwała długo. Zaczęły się wysiedlania Polaków z ich pieleszy. Rymanów był naszym tymczasowym schronieniem, należało poszukać innego miejsca do dalszego życia. W czerwcu dołączyliśmy do transportu jadącego z Kamionki na zachód, zabierając tylko majątek zamknięty w uratowanym kufrze i kilka walizek. Meble zostały u gospodarzy w Rymanowie.
Podróż w nieznane
Transport mijał miasta, miasteczka, wioski, czasami zatrzymywał się, nikt nie wiedział, dokąd jedziemy. Mówiono że wiozą nas na zachód, na tereny dawnych Niemiec. Tam mamy się osiedlić, tam czekają na nas opuszczone domy, gospodarstwa, tam czeka praca. Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy transport zatrzymał się przed Toruniem. Ponieważ postój miał być dłuższy, obie z mamą wysiadłyśmy, by poszukać wody. Byliśmy głodni i spragnieni, czerwiec był upalny. Z naczyniem na wodę weszłyśmy do budynku dworcowego, powiedziano nam, że na piętrze mieszka zawiadowca stacji i tam dostaniemy wodę. Drzwi otworzyła nam gospodyni domu i – o dziwo – była to kobieta, którą z córkami dokwaterowali nam Niemcy w 1943 r. Ucieszyłyśmy się, widząc ją zdrową, poprosiłyśmy o wodę, tłumacząc nasze położenie. W duchu miałyśmy nadzieję na może jakąś kanapkę. Przyjęła nas w kuchni, wyrażając współczucie. Podała nam wodę w szklankach. Stałyśmy pijąc i czekając na napełnienie naczynia wodą. Podziękowałyśmy i wyszłyśmy, nie wierząc w to, jak nas potraktowała. Przecież poznała nas, czyżby zdążyła już zapomnieć o naszej bezinteresownej pomocy, gdy ona i córki jej potrzebowały?
Po dłuższym postoju ruszyliśmy w dalszą podróż, aż dojechaliśmy do Ciechocinka. Tu nas wyładowano i dowieziono do miejsca zamieszkania. Cały transport rozmieszczono w willach nieczynnego uzdrowiska. Dostaliśmy jeden pokój jako tako umeblowany. Było na czym spać i siedzieć, ubikacja wspólna na kilka rodzin, zajmujących piętro. Kuchnia jedna na całą willę, w naszym przypadku na kilkanaście rodzin.
W Ciechocinku
Było lato, pogoda słoneczna, w willi zamieszkały, między innymi dwie dziewczyny z Kamionki, Misia i Kazia; trochę starsze ode mnie, znane mi z widzenia. Wieczorami siadałyśmy w ogrodzie przy willi i śpiewałyśmy. Uczyły mnie piosenek przeze mnie czasem nie rozumianych, jak o ?Hance ulicznicy, co gdzieś na rogu sprzedaje ciało swe?. Pytałam jak można sprzedawać ciało, czy po kawałku, czy w całości i w ogóle po co to robić. Patrzyły na mnie z politowaniem, z pobłażliwym uśmiechem. Odkryłyśmy z mamą, że w Ciechocinku jest basen solankowy, dostępny dla wszystkich. Całymi godzinami przesiadywałyśmy na basenie, pływałyśmy, opalałyśmy się, zjeżdżałyśmy z wodnej zjeżdżalni. Tam spotkałyśmy znajomych, przybyłych tym samym transportem. Państwo Kokodyńscy, mieli w Kamionce sklep rzeźniczy, w którym mama zaopatrywała się w mięsiwo i wędliny oraz karmę dla Kazana. Mnie kojarzyli się oni z parówkami cielęcymi, jedyną wędliną, którą tolerowałam. Ponieważ jechali bezpośrednio z Kamionki, mogli zabrać swoje mienie, byli dość zamożni i oni nie pozwolili nam zginąć z głodu. Któregoś wieczoru zaprosili nas na kolację na prawdziwe gołąbki, podkreślając, że będą z prawdziwego mięsa z prawdziwym pieprzem. Gospodyni bardzo starała się nam dogodzić i pomimo że gołąbki przepieprzyła, smakowały jak przedwojenne.
W muszli koncertowej w parku zdrojowym odbywały się w niedziele koncerty, ale za opłaconym wstępem, na który nas nie było stać. Cały park był ogrodzony, ciągnął się daleko w stronę Wisły. Odkryłyśmy z mamą, że blisko końca ogrodzenia w siatce jest dziura. Szłyśmy ulicą około dwa kilometry i przez dziurę wchodziłyśmy do parku, by wracając już parkiem, zasiąść nielegalnie przed muszlą i wysłuchać koncertu.
Ojciec w tym czasie czynił starania o jakąkolwiek pracę, co okazało się rzeczą nie do wykonania w tamtych okolicach. Zaczął wyjeżdżać na zachód, mając nadzieję na spotkanie kogoś z rodziny, czy na pracę i możliwość wyjazdu z Ciechocinka. Dotarł do Szczecina i tam odkrył nowy sposób zarobkowania. Przecież w Ciechocinku miał żonę i dziecko, które rosło i było stale głodne. Był to czas przed repatriacją Niemców, w Szczecinie panował głód. Niemcy wyzbywali się majątku i za każdą żywność oddawali swoje mienie. Tato wrócił do Ciechocinka, tu i w okolicy zdobył na kredyt słoninę, chleb, jajka i pojechał ponownie do Szczecina, by wymienić wiktuały na przedmioty, które mogły znaleźć nabywców na miejscu. Interes okazał się na tyle dochodowy, że już nie byliśmy głodni. Jeszcze kilkakrotnie wyjeżdżał w celach zarobkowych. Pewnego razu przywiózł jakiś przedmiot zaszyty w worku, prezent dla mnie. Powiedział, że kupił kota w worku, że nie wie co w nim jest, ale Niemiec zapewnił, że nie będzie żałował. W worku był rozłożony na części rower damski, nowiutkie cudo, nawet z siatką na tylnym kole. Byłam w siódmym niebie, takiego roweru nie miała żadna miejscowa dziewczyna. Zadawałam więc szyku, paradując po Ciechocinku na moim skarbie. Już nie byłam tą biedną dziewczyną ?zza Buga?, ubraną w pracowicie przerabiane prze mamę stare ciuszki. Miałam rower!
Pewnego razu ojciec zabrał mnie ze sobą do Szczecina, gdyż dowiedział się, że Niemcy wyjeżdżają, zostawiając swoje domy. Miał nadzieję na osiedlenie się tam i chciał, pokazać mi miasto, może nasz nowy dom. W drodze do Szczecina pociąg zatrzymali żołnierze sowieccy. Chodząc od przedziału do przedziału rabowali, co im się podobało. Tato kazał mi wejść pod ławkę i siedzieć cicho, swoje kolana przykrył długim płaszczem, tak że nie było mnie widać; znając ich poczynania bał się o mnie. Na szczęście do naszego przedziału nie dotarli i pociąg ruszył w dalszą drogę.
W Szczecinie udaliśmy się do urzędu repatriacyjnego, tam otrzymaliśmy posiłek i wskazówki, gdzie mamy szukać mieszkania. Chodziliśmy od domu do domu, od mieszkania do mieszkania, ale wszędzie wisiały już kartki z napisem ?zajęte przez Polaka?. Wróciliśmy na dworzec. Na pociąg do Torunia musieliśmy czekać do rana. Nie pamiętam, czy w poczekalni nie było miejsca, czy poczekalnia w ogóle była, ale pamiętam noc spędzoną w tunelu, w przejściu podziemnym pod torami. Tato podścielił mi swój płaszcz, ułożył moją głowę na swoich kolanach, objął ramionami i przytulił. Wiedziałam, że jestem dla niego ważna, dbał i troszczył się o rodzinę, ale wtedy po raz pierwszy poczułam, że mnie kocha.
Nauka w gimnazjum
Kończyły się wakacje, trzeba było pomyśleć o szkole. Miałam świadectwo ukończenia 6 klasy z Rymanowa, mogłam więc rozpocząć naukę w szkole średniej. Najbliżej Ciechocinka, w Aleksandrowie Kujawskim, znajdowało się gimnazjum księży salezjanów i do tej szkoły postanowiłam pójść. Pojechałam razem z mamą, żeby przedłożyć świadectwo i zapisać się. Na miejscu okazało się, że muszę mieć akceptację księdza dyrektora. Udałyśmy się razem do jego gabinetu na rozmowę. Rozmawiał raczej z moją mamą, wielowątkowe pytania zadawał w sposób kulturalny. Dostałam akceptację i 1 września uczestniczyłam w uroczystym rozpoczęciu roku szkolnego.
Rozpoczęłam naukę w gimnazjum o odległych korzeniach. Założone przez salezjanów w 1919 r. było szkołą elitarną, do tej pory wyłącznie dla młodzieży męskiej. Rok 1945 był pierwszym rokiem dopuszczającym do szkoły dziewczęta. Gimnazjum szczyciło się wysokim poziomem nauczania i przestrzeganiem różnorakich tradycji. Wykładowcami byli w większości księża, nas uczyło też dwoje nauczycieli świeckich. Do szkoły dojeżdżaliśmy z Ciechocinka pociągiem, w którym jeden wagon przeznaczony był dla młodzieży.
Nie czułam się dobrze w tym środowisku, byłam obca, pełna kompleksów z racji lwowskiego akcentu i wyglądu. Podczas gdy moje koleżanki nabierały kobiecych kształtów, ja byłam przeraźliwie chuda, mając 14 lat ważyłam zaledwie 36 kg. Przezywano mnie ?suchonóżką zza Buga?. Na szczęście znalazłam przyjaciółkę, taką pokrewną duszę. Maryla mieszkała również w Ciechocinku blisko mnie, spotykałyśmy się też po lekcjach, jej nie przeszkadzał mój akcent ni wygląd. Przyjaźń trwa do dziś. W Ciechocinku spotkałam również kolegę z klasy z Kamionki ? Leszka. On był, tak jak ja, długi i chudy, ale był świetnym matematykiem, więc miał mir wśród kolegów. Ja również nieraz korzystałam z jego matematycznej pomocy.
Nauka w tym gimnazjum, na szczęście, nie trwała długo. Podczas jednego z wyjazdów ojciec spotkał znajomego, który znał adres pobytu jego przyrodniej siostry Ireny. Wujostwo Kirchnerowie z Brzeżan znaleźli się po wojnie w Żorach (dziś Żary). Zamieszkali w dużym domu przy lecznicy dla zwierząt. Wujek Feliks został zatrudniony na stanowisku powiatowego weterynarza. Postanowiliśmy wyjechać do Żor, zwłaszcza, że tam były realne widoki na pracę dla ojca. Na początku czerwca, po uzyskaniu przeze mnie świadectwa ukończenia 1 klasy gimnazjum, wsiedliśmy do osobowego pociągu z dobytkiem zamkniętym w kilku walizkach i przybyliśmy na nową ziemię, dziś Ziemię Lubuską, która z czasem stała się naszą nowa ojczyzną.
Zielona Góra – miasto z niewyboru
Nie wybierałam ciebie na swe miejsce.
Młode drzewo wyrwane z korzeniami
z czarnej nadbużańskiej ziemi,
skazane na poniewierkę
wyrzucone na piaski
ukorzeniało powoli.
Wbrew naturze wyrosło.
Tęsknotę za bezkresem łąk
koiła zieleń pagórków,
powoli cichł szum bystrej rzeki,
wokół szumiały lasy.
Zakorzeniona mocno w lubuskich piaskach
pokochałam miasto otoczone wzgórzami,
jego ulice w szpalerach drzew,
miasto zatopione wiosennie
w bzach, magnoliach,
lipowym kwieciem owiane,
złotem malowane jesienne kobierce
Piastowskiego Parku.
Tu znalazłam przyjaciół,
zaczęłam nowe życie
i zostałam na dłużej,
na zawsze
Epilog
Teraz, gdy wiele lat mam już za sobą, myślę, że jesteśmy jak drzewa. Nasze pnie, konary, gałęzie, owoce są tu i teraz, ale korzenie, którymi są wspomnienia, czasami tęsknota za odległym dzieciństwem, tkwią gdzieś daleko. I nieważne, jaką nazwę na mapie świata mają kraje – te opuszczone i te obecne. Dla nas jest to nasza ojczyzna ?to Polska właśnie?.
Nostalgia
Spoglądam w mojej dorosłości okna
deszcz bębni o parapet
po szybie spływa smętna zimowa kropla
w świetle latarni lśni mokry asfalt ulicy
szaro i smutno
gdzie jesteś zimo śnieżna
mroźna zimo kresowa
zimo mego dzieciństwa?
tam mróz na szybach cudowne kwiaty malował
białe pola skrzyły w słońcu milionami diamentów
dźwięczały dzwonki u sań sunących po bieli śniegu
patrzę w deszczowe okna mojej dorosłości
i tęsknię za kwiatami na szybach
za białym bezkresem pól
za dźwiękiem dzwonków
za brylantami młodości
Jadwiga Lidia Engel z domu Bielanów, córka Zygmunta i Stanisławy, urodzona w Tarnopolu w 1932 roku, po wojnie przesiedlona na tereny Ziemi Lubuskiej, obecnie mieszka w Zielonej Górze. Po studiach na Wydziale Leśnym warszawskiej SGGW pracowała aż do emerytury w lubuskich lasach. Tworzyć zaczęła na emeryturze. Pisze opowiadania i wiersze. Jej utwory są drukowane w ?Inspiracjach? czasopiśmie Zielonogórskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku, również w biuletynie łowieckim ?Z Zielonogórskiej Kniei?. W roku 2013 ukazał się jej tomik poezji ?Zachwycam się Istnieniem?, a w roku 2015 tomik ?U schyłku?, który jest zadumą nad przemijaniem.
Kolekcja rodzinna dokumentów i fotografii Jadwigi Lidii Engel (kliknij w obraz by powiększyć):
Opisy dokumentów i fotografii z rodzinnej kolekcji Jadwigi Lidii Engel:
1902, Tarnopol, Zakład Artystyczno Fotograficzny Brunon Kaliszewski, Zygmunt Albin Bielanów, syn Ferdynanda i Bronisławy z domu Kossowskiej. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1922, 15 luty, Lwów, Bielanów Zygmunt Albin ur. 1900 Wygnanka Dolna, Komisja Egzaminacyjna dla Uczniów Żołnierzy we Lwowie. Świadectwo dojrzałości. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1922, 28 wrzesień, Lwów, Karta Legitymacyjna, Akademia Weterynarii, Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1924, 4 lipiec, Draganówka, Dekanat Złoczów, Świadectwo chrztu, Stanisława Wilhelmina Kirchner ur. 1908, adnotacja o ślubie 26.12.1930 roku w Tarnopolu. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1925, około, Magdalena z Brydzińskich Kitchner. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1925, 31 marzec, Lwów, Legitymacja, Lwowski Chór Akademicki, Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1925, 4 październik, Lwów, Bratnia Pomoc, Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1928, 22 maj, Lwów, Akademicki Związek Sportowy, Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1929, Tarnopol, Stanisława Kirchner jako maturzystka. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1929, 5 czerwiec, Tarnopol, Stanisława Kirchnerówna, Świadectwo lekarskie o uzdolnieniu fizycznem i umysłowem do? Dr. Janina Czarkowska. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1930, Tarnopol, Stanisława Kirchner i Zygmunt Bielanów jako narzeczeni. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1930, Tarnopol, Stanisława Kirchner i Zygmunt Bielanów jako narzeczeni. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1930, 6 listopad, Kuratorium we Lwowie, Stanisława Kirchner, nauczycielka prywatnego gimnazjum w Tarnopolu. Kurator Pytlakowski. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1931, Tarnopol, małżeństwo: Stanisława i Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1931. Tarnopol, 1. Stanisława Bielanów 2. Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1932, Tarnopol, Stanisława Bielanów z córką Jadwigą Lidią. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1933, Sielec Bieńków, 1. Aniela Bielanów z córkami 2. Ireną 3. Zdzisławą 4. Aurelią 5. Marią oraz synową 6. Stanisławą. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1935, Lwów, Rodzina Kirchnerów 1. Zygmunt Bielanów, mąż Stanisławy z domu Kirchner 2. Kazimiera Kirchner po mężu Pfisterer 3. Stanisław Pfisterer -mąż Kazimiery 4. Janina Kirchner po mężu Pacześniowska 5. Piotr Pacześniowski – mąż Janiny, 6. Zbigniew Kirchner syn Zdzisława 7. Stanisława Kirchner po mężu Bielanów 8. Jadwiga Lidia – córka Stanisławy i Zygmunta Bielanów 9. Magdalena Kirchner, 10. Władysław ? syn Janiny i Piotra Pacześniowskich 11. Zdzisław Kirchner 12. Wanda Kirchner. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1935, około, Ferdynand Bielanów z żoną Anielą z Brydzińskich. Na odwrocie stempel: Zakład Fotograficzny Menkesa Kamionka Strumiłowa. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1935, Kamionka Strumiłowa, 2. Krystyna Kirchner 3. Jadwiga Lidia Bielanów 4. Stanisława Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1935, około, Zakopane, 1. Stanisława Bielanów. Na odwrocie stempel JUR-A FILM Zakopane Krupówki 40. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1935, Zakopane, Zygmunt Bielanów na Hali Goryczkowej, Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1936, Kamionka Strumiłowa, Jadwiga Lidia Bielanów na psie Kazanie. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1936, około, Kamionka Strumiłowa, Otto Franke – przyjaciel rodziny z psem Kazanem. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1936, Iwonicz Zdrój, Ferdynand Bielanów na kuracji. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1936, Iwonicz Zdrój, 1. Ferdynand Bielanów z kolegą. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1936, Kamionka Strumiłowa, nad Bugiem 2. Jadwiga Lidia Bielanów 3. Stanisława Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1936, Sielec Bieńków, Jadwiga Lidia Bielanów z kuzynką Krystyną Kirchner. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1937, około, Sielec Bieńków, 6. Ferdynand Bielanów z kolegami z tartaku. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1937, Buczacz. 1. Jadwiga Lidia Bielanów 2. Stanisława Bielanów 3. Władysław Pacześniowski. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1937. Brzeżany. Feliks Kirchner z córką Krystyną. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, Sportowy Klub Okręgowy K.P.W. Lwów, Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, Jadwiga Lidia Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, Lwów, 1. Zbigniew Kirchner 2. Stanisława Bielanów 3. Zygmunt Bielanów 4. Maria Kirchner (żona Zbigniewa). Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, około, widokówka Trembowla monastyr nad Seretem. Na odwrocie stempel: Fot. B. Schneelicht, Trembowla. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, Trembowla, Zygmunt Bielanów z córką Jadwigą Lidią w ruinach zamku. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, Trembowla pod pomnikiem Zofii Chrzanowskiej 2. Otto Franke 1. jego żona 3. Jadwiga Lidia Bielanów 5. Stanisława Bielanów 6.Wanda Kirchner 7. Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, Buczacz, 1.Władysław Pacześniowski 2.Jadwiga Lidia Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, Buczacz, 1. Jadwiga Lidia Engel 2. Władysław Pacześniowski. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, 2 marzec, Lwów, klepsydra, Julian Zdzisław Kirchner, emerytowany dyrektor szkoły powszechnej w Tarnopolu, pochowany na Cmentarzu Janowskim. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, 30 grudzień, Lwów, Sekcja Narciarska i Turystyczna Kolejowego Przysposobienia Wojskowego we Lwowie, Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1938, 30 grudzień, Lwów, Sekcja Narciarska i Turystyczna Kolejowego Przysposobienia Wojskowego we Lwowie, Stanisława Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1939, 18 czerwiec, Lwów, Jadwiga Bielanów, Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowej. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1941, Kamionka Strumiłowa przed kościołem parafialnym po I Komunii Św. 29. katecheta ks. Baćmaga, 69. Irena Adamowicz 70. Jadwiga Lidia Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1941, Kamionka Strumiłowa, 1. Irena Adamowicz 2. Jadwiga Lidia Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1942, Kamionka Strumiłowa, 1. Stanisława Bielanów 2. Jadwiga Lidia Bielanów 3. Zygmunt Bielanów. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1942, Kamiomka Strumiłowa, 1. Jadwiga Lidia Bielanów 2. Halinka Szwajger. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
1942, Kamiomka Strumiłowa, Czesława Póżniak z psem Miką. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
2000, maj, Kamionka Strumiłowa, dom rodziny Stanisławy i Zygmunta Bielanów, przed domem ich córka Jadwiga Lidia z mężem Zdzisławem Engelem. Zbiory Jadwigi Lidii Engel z Zielonej Góry.
2017, Zielona Góra, Okładka książki: Jadwiga Lidia Engel, Z Podola na Ziemię Lubuską, Zielona Góra 2017, ISBN 978-83-946407-0-5