Pewnego dnia zauważyłam, że moi rodzice są czymś zaniepokojeni. Na ich twarzach widać było przygnębienie i smutek.
Wieczorami przychodzili do nas sąsiedzi i mój stryjek, Jan Zacierka (ur. 28.12.1890 Zabojki) i długo o czymś rozmawiali. Słyszałam tylko słowo ,,wojna, wojna”. Nie wiedziałam co to słowo oznacza, przecież było lato, piękna pogoda, żniwa, dorośli zbierali plony z pola, ale wydawało się jakby wszystko w większym pośpiechu.
Wieczorem zamiast odpoczywać po ciężkiej pracy, oni schodzili się do domów i dyskutowali. Zbliżał się wrzesień, rozpoczęcie roku szkolnego. Pomimo pięknej pogody, zachowanie ludzi było niepokojące. Coraz częściej słyszałam ,,wojna coraz bliżej, wojna, wojna”.
I przyszedł ten dzień, pierwszy wrzesień. Ludzie na drodze dyskutowali, że to już wojna a inni zaprzeczali. Nagle w powietrzu słychać było warkot samolotu, który był coraz wyraźniejszy. Ja i wiele innych dzieci staliśmy przy swoich rodzicach. Podniosłam głowę i zobaczyłam nisko lecący samolot z opuszczoną biało-czerwoną flagą, przy której powiewała czarna szarfa. Wszyscy zrozumieli, że był to zwiastun wojny i zwiastun pierwszych którzy zginęli.
Na zachodzie Polski trwała walka, a u nas rozpoczął się rok szkolny. Moje starsze koleżanki poszły do szkoły, nie wszystkie jednak, gdyż rodzice bali się o ich życie. Ludzie schodzili się do domów. Opowiadali o dzielnym oporze polskich żołnierzy, o ich zaciekłych walkach w obronie kraju i ginących w naszej obronie. Jednak wojska hitlerowskie szły naprzód, co niosło strach i niepewność każdego dnia.
Siedemnastego września na tereny wschodnie Polski wkroczyli Sowieci. Z gospodarstw zabierali wszystko, co było do spożycia. Ludzie wszelkimi sposobami starali się cokolwiek ukryć. Wszyscy byli głodni, walczący żołnierze i ludność cywilna. Szkoła wkrótce została zamknięta, gdyż tam stacjonowało rosyjskie wojsko. Było wielkie zamieszanie. Sowieci byli jakby naszymi obrońcami przed wrogiem, który do nas jeszcze nie dotarł. Objęli wszystkie urzędy, wywozili na Sybir wszystkich, jak się wyrażali ,,burżujów” – tych trochę bogatszych i wszystkich którzy pracowali na jakichkolwiek stanowiskach.
Wywieziony został również mojego ojca brat, Mikołaj Zacierka (ur. 6.12.1896 Zabojki), który był Komendantem Komisariatu Policji we wsi Pieniaki – województwo tarnopolskie. Po wielu latach dowiedzieliśmy się, że został zamordowany przez sowietów w maju w 1940 w Ostaszkowie.
Tak w niepokoju upływały miesiące. Przyszedł grudzień, pierwsze święta Bożego Narodzenia. To były bardzo smutne i skromne święta. Pozostała tylko tradycja i co ważne dla nas, dach nad głową, czego już tysiące ludzi było pozbawione. W wigilię jak zawsze, Tata przyniósł snop owsa i od strony wschodniej postawił go na krześle. Na nim położył opłatki. Później przyniósł dużą wiązkę słomy i rozścielił ją na podłodze. Na stole położył siano, które Mama przykryła białym obrusem i postawiła na nim ubogą wieczerzę. Po odmówionej modlitwie, Tata podzielił nas opłatkiem, składając nam życzenia ,,abyśmy dożyli następnych Świąt i aby nie były gorsze”. Mama płakała i ojcu po policzkach płynęły łzy. To były bardzo smutne święta.
Kiedy już byliśmy po wieczerzy, Mama powiedziała do mnie, ,,poszukaj w słomie może coś znajdziesz”?. Faktycznie znalazłam parę orzechów i troszkę cukierków, co sprawiło mi wielka radość, a na twarzy rodziców pojawił się lekki uśmiech. Długo bawiłam się w tej słomie, która tak naprawdę nazywała się ,,dziaduch”. Później poszłam z Tatem do obory, aby podzielić się opłatkiem ze zwierzętami. Dla nich były specjalne opłatki, koloru różowego i zielonego. Kiedy wracaliśmy z obory, było słychać śpiew kolęd, to był znak, że trzeba się ubierać i iść głosić wesołą nowinę.
Zazwyczaj był siarczysty mróz i jasna noc. Wszędzie było słychać śpiew kolędujących dzieci i my też szliśmy od domu do domu i pod oknem śpiewaliśmy kolędy. Gospodynie dziękowały nam ze łzami w oczach i obdarowywały nas tym co miały. Po powrocie do domu, wyjmowałam z kieszeni to co nam dawano za kolędę, kromkę chleba, bułkę z kapustą i ciasteczka.
Tak w niepokoju upływały dnie i tygodnie, a wieści niepokojące z frontu dochodziły do nas coraz bliżej. Wojna zbliżała się do nas wielkimi krokami. Przez naszą wioskę jechali uzbrojeni Sowieci, czołgi i działa. Jechały młode dziewczyny, starzy dziadkowie i młodzi chłopcy. Wszyscy jechali i szli by stawić opór wrogim wojskom, ale uzbrojony po zęby wróg, parł naprzód.
I przyszedł ten straszny dzień. Gdzieś w powietrzu usłyszeliśmy warkot samolotów, warkot było słychać coraz bliżej i coraz głośniej. Nagle potężny szum, gwizd i straszny huk rozrywających się bomb. Nasz dom zaczął drżeć, zaczęły wypadać szyby. Tato mój chwycił mamę i mnie i wypchnął nas na korytarz. Tłumaczył nam później, że wydawało mu się że nasz dom się rozpada. Gdy zrobiło się trochę ciszej, zobaczyłam że w naszym domu brakuje szyb i bardzo się rozpłakałam, ale rodzice mnie uspakajali i tłumaczyli, że szyby to nic ważnego, ważne że my żyjemy.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, okazało się, że po drugiej stronie ulicy u Czerników, jest rozbity dom i zginęła pani Czernik, a syn Michał został ranny. Później dowiedzieliśmy się, że jest więcej uszkodzonych domów i więcej zabitych i rannych. Samoloty przelatywały coraz częściej nad naszą i sąsiednią wioską i coraz więcej przybywało zabitych i zbombardowanych domów. Do dziś pamiętam ten gwizd, huk i ten potworny strach. Każdy pragnął gdzieś się ukryć, chociażby pod ziemię, bo czuł nad sobą śmierć. Za każdym razem gdy zbliżał się samolot, serce łomotało ze strachu i wydawało się, że to już koniec, że tym razem to ja będę następna.
Front był już bardzo blisko. Zacięte walki toczyły się w Tarnopolu, 12 km od Zabojek. W jednym dniu byli Niemcy, a w drugim dniu Sowieci .Wszyscy mieszkańcy miasta uciekali do wiosek. U nas mieszkała sześcioosobowa rodzina. Uciekli tak jak stali, mieli tylko to, co na sobie. Mama gotowała to co mogła i dzieliła nas wszystkich. Tato wynosił trochę jedzenia na strych, gdzie ukrywał się pewien Pan, któremu Sowieci wywieźli rodzinę na Sybir, za to, że mieli trochę większe gospodarstwo, a takich Sowieci uważali za wyzyskiwaczy.
Z dnia na dzień było coraz bardziej niebezpiecznie. Ludzie opuszczali swoje domy i uciekali jak najdalej od frontu, a ich domy zajmowali Sowieci. Moi rodzice, sąsiedzi i stryjek zostaliśmy w domu, a właściwie w piwnicy mojego Stryjka. Siedzieliśmy tam parę dni.
Pewnego dnia usłyszeliśmy natarczywe strzały oraz krzyki w języku sowieckim i niemieckim. Siedzieliśmy wystraszeni, a wokoło naszych zabudowań toczyła się walka. W naszym domu i na naszym podwórku byli Sowieci, a po przeciwnej stronie w domach byli Niemcy. Nagle usłyszeliśmy potworny ryk bydła. Zobaczyliśmy, że pali się dom i obory w których ukryli się Niemcy. Jeśli ktoś próbował wyjść, to został od razu rozstrzelany. Zobaczyliśmy, że dwóm Niemcom udało się uciec do sterty słomy i tam się ukryli. Reszta Niemców, która została w palącym się domu, zaczęła wychodzić z podniesionymi rekami i zostali zabrani, a może rozstrzelani. Nikt nie widział co się z nimi stało.
Starsi orzekli, że szkoda bydła które było w płonących oborach, wiec mój Tato postanowił wyjść i wypędzić bydło na dwór. Kule gwizdały na wszystkie strony. Tata wychylił głowę z piwnicy, a już go zobaczył sowiecki żołnierz. Bez namysłu postawił Tatę pod ścianę, był pewny, że to Niemiec. Ja z mamą wybiegłyśmy za Tatą, chwyciłam go za rękę i bardzo zaczęłam płakać, mama zasłoniła go sobą i obie płakaliśmy. W końcu mówi żołnierz, że go puści, ale tata musi iść i rozgrzebać tą stertę słomy gdzie ukryli się Niemcy. Wiedzieliśmy, że jeśli tata tam pójdzie, to albo zginie od Niemca, albo od Sowieta, więc nadal go trzymałyśmy i płakałyśmy. Po chwili wybiegła z piwnicy moja kuzynka, objęła tatę za nogi i również z nami płakała. W końcu żołnierz opuścił karabin i kazał nie wychodzić więcej z piwnicy. Zrobiło się trochę ciszej, ale Sowieci nadal byli na naszym podwórku a Niemcy siedzieli w stercie słomy.
Nagle w pobliżu zobaczyliśmy małego chłopca. Jak się później okazało, uciekł on z sąsiedniej wioski, gdzie toczyły się walki i jego rodzina zginęła. Żołnierz go przywołał i kazał mu rozgrzebać tę stertę słomy. Gdy zaczął rozgrzebywać słomę, wyszło z niej z podniesionymi rękami dwóch młodych niemieckich chłopców. Sowieci od razu postawili ich pod ścianę, wyciągnęli karabiny, a oni zaczęli płakać i wołać po niemiecku „mein Gott meine Mutter, mein Gott meine Mutter”, serce pękało od ich płaczu. Moja mama nie wytrzymała i wyskoczyła z piwnicy. Zaczęła szarpać rosyjskiego żołnierza i krzyczeć do niego po rusku „co ty zdurniał, będziesz do dzieci strzelał” ale żołnierz pchnął mamę, a tata zabrał ją do piwnicy i nakrzyczał żeby przestała, bo ją też rozstrzelają. Rozstrzelali tych młodych chłopców i zostawili pod naszym domem. Swoich rannych i zabitych zabrali.
My nadal siedzieliśmy w piwnicy, bo było niespokojnie, a z zewnątrz z powiewem wiatru dochodził do nas nieprzyjemny zapach rozkładających się zabitych Niemców. Po paru dniach ruskie wojsko przyprowadziło pod karabinem paru młodych polskich chłopców i kazali im wykopać doły i wrzucić tych zabitych Niemców. Było lato, słońce bardzo grzało, rozkładające ciała Niemców bardzo śmierdziały, chłopcy wciągając je do dołu, zaczęli zwracać i płakać, ale Ruskie stali z karabinem więc nakaz musieli wykonać. Żal było patrzeć na tych zabitych i na tych biednych polskich chłopców.
Po paru dniach w naszej wiosce zapanował spokój. Z Tarnopola słychać było bombardowanie i kanonadę dział, a w nocy na niebie widać było ogromną łunę. Na froncie ciągle ginęli żołnierze, więc trzeba było uzupełniać szeregi wojska. W naszej wiosce zostali powołani wszyscy mężczyźni w sile wieku. We wsi był straszny płacz, żony żegnały mężów i synów a dzieci ojców i braci. Mój Tata też się z nami żegnał, był chory ale rozkaz był rozkazem i poszedł. Zanim otrzymał mundur i broń, zbadał go sowiecki lekarz, który stwierdził, że z jego astmą daleko nie zajdzie i odesłał go do domu. Wśród tylu ludzkich łez, w naszym domu były łzy radości. Mój Tata wrócił i byliśmy znowu razem.
Pomimo oporu i walk żołnierzy polskich i rosyjskich, Niemcy parli na przód. Polacy bronili każdego kawałka ziemi, ale przy tak uzbrojonej armii niemieckiej nie było siły. Ginęli ludzie, niszczał kraj, nastał głód, to wszystko co pozostawało po walkach. Znowu nawałnica wojenna zbliżała się do Zabojek. Wojska niemieckie zajęły całą naszą wieś. Przeszukali budynki i zabrali co było jeszcze do jedzenia.
My znowu siedzieliśmy wszyscy w piwnicy. Byłam bardzo głodna i ukradkiem kiedy rodzice nie zauważyli, poszłam do naszego domu. Tam niemieccy żołnierze jedli chleb i konserwy, gdy tak patrzyłam na nich moim wygłodzonym wzrokiem, po chwili zobaczył mnie Niemiec i dał znak, że mam do niego podejść. Dał mi pół bochenka chleba i parę kostek cukru. Byłam bardzo szczęśliwa.
W wiosce zapanował trochę spokój, nie było bombardowania, bo wciąż przemieszczało się wojsko niemieckie. Siedzieliśmy w piwnicy przez parę dni. Nie spaliśmy i nie myliśmy się, mama dzieliła nas resztkami jedzenia. Chociaż u nas było trochę spokojniej, wojna jednak nadal trwała. Nadal ginęła ludność cywilna i żołnierze. Trzeba było uzupełniać braki w armii sowieckiej i niemieckiej. Niemcy robili pobory na front i coraz mniej mieli rąk do pracy. Był wrzesień 1941 rok. Niemcy zaczęli zabierać młode dziewczęta i chłopców na przymusowe roboty do Niemiec i znowu były pożegnania, rozpacz i łzy. Zabrali wtedy moją kuzynkę Władysławę Zacierkę i dwóch kuzynów, Tadeusza i Stanisława Zacierków (Tadeusz ur. 1.07.1920 Zabojki, zm. 28.05.2012 Zielona Góra).
Ciąg dalszy wspomnień jutro…
Opracowała Halina Dzik, e-mail: halinad40@wp.pl