Zabojki koło Tarnopola. Tam gdzie pięknie biły dzwony. W Trzemesznie Lubuskim. (8/10)

Podróż nasza w deszczu, chłodzie i głodzie trwała miesiąc.

Dojechaliśmy do małego miasta Sulęcin. Tu nam kazano rozpakować swój dobytek i z przewodnikiem w wojskowym mundurze, wyruszyło paru mężczyzn szukać zakwaterowania. Niektórzy osiedlili się w mieście a niektórzy na wsi.

Dwóch kuzynów mojego ojca, po zwiedzeniu Trzemeszna, zdecydowało się tam zamieszkać. Mama z ich pomocą załadowała na wóz trochę naszych rzeczy i pojechaliśmy za nimi szukać domu. Mojej Mamie było bardzo ciężko, przyjechała na obce ziemie z jedenastoletnią córką i ciężko chorym mężem, ale ona nigdy się nie poddawała, walczyła zawsze o nasze przetrwanie, była bardzo pracowita i odważna.

Z dala od wioski pod laskiem, stał mały domek. Był bardzo ładny, a co najważniejsze, miał całe okna i drzwi. Ściany domu połączone były z małą stajenką, gdzie mógł zamieszkać nasz koń i krowa. Za domkiem było pole, więc mama postanowiła, że tu osiądziemy. Byliśmy bardzo zmęczeni i bardzo smutni. Było to dla nas obce miejsce i obcy dom, który w niczym nam nie przypominał naszego przytulnego z dużym piecem domu rodzinnego.

W nocy, gdy już spaliśmy, obudził nas hałas, który dochodził zza ściany. Bardzo się baliśmy, nie wiedzieliśmy co tam się dzieje. Przychodziły nam różne myśli, może jakiś Niemiec się ukrył, a może Ruskie wrócili i czegoś szukają. Mój Tato był tak bardzo chory, że już nie mógł podnieść się z łóżka. A ja z Mamą bałyśmy się iść i sprawdzić kto tam tak głośno stuka i czego w stajni szuka. Nie spaliśmy całą noc i tak razem czuwaliśmy do rana. Na stacji paliło się światło, było widać, że przyjechał następny transport, byli to mieszkańcy z Buczacza.

Rankiem gdy zrobiło się trochę jaśniej, mama poszła do obory. Okazało się, że był to nasz koń, który zerwanym łańcuchem uderzał w koryto. Przenocowaliśmy w tym domu jeszcze jedną noc. Nie mieliśmy nic prawie do jedzenia, nasz prowiant się kończył. Poszłam z mamą na pole i znalazłyśmy jeszcze troszkę ziemniaków. Część z nich była już zmarznięta, ale część była jeszcze do spożycia. Miałyśmy więc jeszcze ziemniaki i mleko. Zdrowie Taty coraz bardziej się pogarszało. Nerki przestały funkcjonować i dokuczała mu astma. Miał dopiero czterdzieści jeden lat i bardzo chciał żyć, ale z dnia na dzień było widać, że jego życie dobiega końca. Nie chciałam się z tym pogodzić. Wmawiałam sobie, że choroba jeszcze ustąpi, że to tylko po tej ciężkiej tułaczce, a jak wypocznie i wygrzeje swoje obolałe nerki, to będzie znowu zdrowy. Spoglądałam na Tatę, na Mamę, ale w ich oczach był tylko smutek i łzy. W tym domu zostaliśmy jeszcze jedną noc. Następnego dnia przyszedł Kuzyn mojego Tata i zaproponował, abyśmy przeprowadzili się do niego. Dał nam jeden pokój i pomógł przewieść resztę rzeczy z Sulęcina.

Nazajutrz Tata poprosił o księdza, bo czuł, że jest coraz słabszy. Przyszedł ksiądz Sygnatowicz, który przyjechał transportem z Buczacza. Tata wyspowiadał się, ale Komunii wtedy jeszcze nie mógł przyjąć, bo kościół był zamknięty. Po pojednaniu się z Bogiem, Tata czuł się jakby lepiej. Następnego dnia wstał i powiedział do mamy, że chciałby marmolady, cukierków i ciemnego piwa. Mama bardzo się ucieszyła, że tacie się polepszyło. Na drugi dzień razem z kuzynem, pojechali do Sulęcina aby kupić to, o co ją poprosił. Ja zostałam w domu aby się tatem opiekować. Gdy siedziałam tak przy jego łóżku, zauważyłam, że tata patrzy na mnie, a po policzkach płyną mu łzy. Czułam, że dzieje się coś niedobrego i bardzo się bałam. W tym samym czasie, przyszły moje kuzynki, Anna i Katarzyna. Powiedziały, że nasze krowy oddaliły się i trzeba je przypędzić. Nie chciałam odejść od łóżka, ale tata powiedział, abym poszła, bo gdzie będę ich później szukać.

Gdy po chwili wróciłam, mój tata już nie żył. Miał szeroko otwarte oczy, a na jego policzkach pozostały zastygnięte łzy. Zaczęłam głośno wołać i płakać, ale z jego ust nic już nie usłyszałam. Po chwili przybiegły moje kuzynki i zostały ze mną do powrotu mojej mamy. Mama kupiła wszystko to, o co Tata prosił, ale nie było już potrzebne. Nastała wielka rozpacz i smutek. Minęło dwa tygodnie jak tu przyjechaliśmy i zostałyśmy z mamą same. Trumnę zrobiono z desek. Razem z księdzem i rodziną, złożyliśmy ciało taty na cmentarzu niemieckim, bo wtedy jeszcze polskiego nie było.

Ks. Władysław Sygnatowicz ur. 15.12.1913 r. Krowince, pow. Trembowla. Syn Adama i Julii z Zabirków. W 1938 r. otrzymał święcenia kapłańskie w Katedrze Lwowskiej. Od 7 lutego 1942 r. pełnił funkcję wikariusza w Buczaczu. W 1945 razem z wiernymi z Buczacza, wyjechał na ziemie wschodnie, gdzie przyjął funkcję proboszcza w Trzemesznie Lubuskim.

Obrazy z Buczacza.

Z tyłu obraz Matki Bożej Skaplerznej, który został umieszczony na głównym ołtarzu w Buczaczu.

Ksiądz Ludwik Rutyna w kościele w Buczaczu. Fot. udostępnione przez Marię z d. Tymczyj.

Kościół w Buczaczu. W 1945 w kościele pw. Matki Bożej Szkaplerznej w Buczaczu zrobiono magazyn towarów przemysłowych i rozdzielnie gazu. Świątynia krok po kroku była niszczona. Wiernym z Buczacza udało się ocalić figurę Matki Boskiej, Krzyż, ornaty, obrazy, Drogę Krzyżową i wiele innych cennych zabytków. W maju 1991 roku, ks. Ludwig Rutyna powrócił w swoje rodzinne strony, gdzie rozpoczął odbudowę zniszczonego kościoła w Buczaczu. Dzięki Pani Genowefie Tymczyj i innym osobom, część obrazów wróciła ponownie do Buczacza.

Minął miesiąc, przyszedł czas Bożego Narodzenia. Dla niektórych był to dzień radości i świętowania, ale nie dla mnie i nie dla mojej mamy. Dla nas to były najsmutniejsze Święta w życiu. Obie przeżyłyśmy strach, głód, mrozy w wagonie i śmierć najukochańszej osoby. Tego bólu nie da się opisać. Tak w smutku i tęsknocie za moim ukochanym tatem i naszym domem mijały dni i miesiące.

Nastała wiosna. Drzewa zaczęły kwitnąć, natura budziła się ze snu. Kuzyn taty, szykował właśnie wesele. Poprosił mamę, abyśmy się wyprowadziły, bo potrzebował pokój w którym my mieszkałyśmy. Wiele domów było już zajętych, wiele bardzo zniszczonych i nie nadawały się do zamieszkania. Przed wojną Trzemeszno należało do Niemiec i nosiło nazwę Schermeisel. W sierpniu 1945 roku Schermeisel został przekazany pod administracje polską i przyjął nazwę Trzemeszno, a w 1960 r. przemianowano go na Trzemeszno Lubuskie.

Na gospodarstwie w Schermeisel, Niemcy mieli polskich robotników przymusowych, którzy po wojnie osiedlili się w Trzemesznie. Z ich opowiadań wynikało, że Trzemeszno nie ucierpiało mocno w czasie wojny. Jednak gdy wkroczyło wojsko radzieckie, wiele domów, sklepów i gospody które należały wcześniej do Niemców, zostały rozkradzione i zdewastowane. Podobnie jak i w sąsiedniej wiosce, brali co mogli, a resztę co pozostało, niszczyli. W kościele zrobili stajnię dla koni. W czasie wojny w Schermeisel, było parę sklepów spożywczych, ze szkłem, piekarnia, młyn, mięsny, ubojnia i gospody. Po wojnie, po niektórych zostały tylko nazwy. W parku była szklarnia, którą przez krótki czas po wojnie, zajmował się Pan Kaczmarek, a po jego wyjeździe, przejął to Pan Baryga.

W dalszej części parku, stał na filarach taras spalonego pałacu, na którym podczas zabawy po wojnie, grała orkiestra. W późniejszym czasie został rozebrany, a cegły zostały wywiezione na budowę Warszawy. Na plebani zamieszkał ks. Sygnatowicz. Kościół był jeszcze w dobrym stanie, były w nim też piękne dywany, które jedna z mieszkanek chciała sobie przywłaszczyć, ale została na kradzieży przyłapana.

Nawiedzenie Matki Bożej Częstochowskiej w Trzemesznie Lubuskim, Fot. Maria G. z d. Tymczyj.

W szkole mieszkała nauczycielka, Pani Staufer, która przyjechała z Zabłotowa, a przy szkole stały ruiny spalonego domu, przy którym rosły dwa ciemno-różowo kwitnące drzewa. Schermeisel przed wojną był dość rozwiniętą miejscowością, ale po wojnie bardzo ucierpiał.

Pierwsza Komunia Święta mojej kuzynki Anny Zacierki. W drugim rzędzie nauczycielka, Woźniak Walentyna, Staufer Józefa, Ks. Władysław Sygnatowicz, Krzyżanowska Justyna. Zdjęcie udostępnione przez Marzenę Joannę Sz.

Józefa Staufer – Szkoła Podstawowa Trzemeszno Lubuskie. Fot. udostępnione przez Marię z d. Tymczyj.

Maria Staufer, siostra Józefy i Ks. Ludwika Staufera. Fot. udostępnione przez Marię z d. Tymczyj.

W październiku 1945 roku razem z mieszkańcami Buczacza, zostali przesiedleni na ziemie odzyskane. Maria Staufer zamieszkała w Krakowie, Józefa Staufer w Trzemesznie Lubuskim i Ks. Ludwig Staufer – Toporów, Wrocław. Pani Maria często odwiedzała swoją siostrę w Trzemesznie. Przechadzając się po Trzemesznie, zawsze z serdecznym uśmiechem pozdrawiały napotkane osoby, a zwłaszcza dzieci.

(Zob. wpis: Zabłotów, woj. stanisławowskie)

W jednym z domów zamieszkały siostry zakonne, które przyjechały transportem z Buczacza. W domu gdzie zamieszkały, otworzyły ochronkę, do której chodziły dzieci z Trzemeszna. Codziennie rano siostra Paulina, szła przez wioskę i zbierała dzieci, które trzymając się za rączkę, szły za nią do ochronki. Tam bawiły się i razem z siostrami organizowały przedstawienia i jasełka. Siostry przygotowywały dla dzieci również posiłki, pomocą służyły im Pani Gąsecka i Pani Stanisława Urzędowska.

Pani Stanisława Urzędowska.

Fot. Maria z d. Tymczyj.

(Zob. wpis: Może to legenda a może i prawda. Buczacz, Podzameczek, Trzemeszno Lubuskie i rodzina Urzędowskich w gawędach Michała Urzędowskiego)

Parę budynków dalej z dużym oknem wystawowym, była piekarnia, w której jeszcze po wojnie wiele lat wypiekano chleb. Po drugiej stronie drogi, przed wojną, była bożnica żydowska, a po wojnie, w sali organizowano spotkania koło gospodyń wiejskich, zebrania i zabawy. Pamiętam jedno zdarzenie, jakie miało miejsce w tej sali. Na zabawę z Sulęcina przyjechał pewien Pan pochodzenia żydowskiego. W czasie wojny i po wojnie był on właścicielem jednego ze sklepów w Sulęcinie. Sklep miał bardzo dobrze zaopatrzony, co bardzo wszystkich w tym czasie dziwiło. Każdy wiedział, że Żydzi w czasie wojny byli bardzo prześladowani i mordowani przez Niemców, a jemu udało się przeżyć i nadal prowadzić sklep. Gdy przyjechał na zabawę, mężczyźni którzy kiedyś pracowali u Niemców, rozpoznali go i napadli na niego, za to że w czasie wojny współpracował z Niemcami i donosił na Żydów i Polaków. W czasie tej bójki udało mu się im wyrwać, wstał i powiedział ,,tu jesteście bohaterami i bezbronnego człowieka bijecie, było być bohaterem pod Lenino i Berlinem i tam wykazać swoje bohaterstwo”. Zostawili go, bo i tak nikomu by życia to nie przywróciło.

Po przeciwnej stronie bożnicy, stał mały domek. Pewnej nocy, Ruskie przywieźli wiele niemieckich kobiet. Odchodziły stamtąd ponoć nieludzkie odgłosy, nikt nie wie co się z tymi kobietami stało, ale też nikt nie widział, aby je odwożono. Pijani żołnierze dopuszczali się na nich barbarzyńskich czynów, zniknięcie tych kobiet pozostało tajemnicą. Również niedaleko cmentarza w jednym z domów, znaleziono powieszoną kobietę, była to Niemka. Nikt nie wie, czy powiesiła się sama, czy ktoś do jej śmierci się przyczynił. Chociaż wojna dobiegła końca, jednak tak jak my na wschodzie, tak i tu Polacy żyli w wielkim strachu. Teraz już nie przed Niemcami, ale przed wojskiem rosyjskim, które dopuszczało się kradzieży i gwałtów, nie tylko na kobietach niemieckich ale i na polskich.

Tuż po wojnie w Trzemesznie mieszkało parę rodzin i trzech kolejarzy, którzy na początku osiedlili się bez swoich rodzin, słyszeli o napadach i gwałtach, których dopuszczało się wojsko radzieckie, więc przyjechali sami. Mieszkańcy w ciągu dnia przebywali w swoich domach, a na noc gromadzili się u sąsiadów, tak aby nikt nie był w nocy sam. Jedna z rodzin, miała cztery kozy. Gdy wrócili rano do domu, w szafie były prawie pustki. Dwie kozy zostały zarżnięte i porzucone, a dwie zostawili. We wrześniu w 1945 r. ruskie wojsko opuściło Trzemeszno. Chociaż nie stacjonowało długo, to jednak ich barbarzyństwo można było odczuć jeszcze przez wiele miesięcy.

Idąc tak drogą, szukaliśmy nadal domu, ale ciężko było coś znaleźć. Wszystkie domy które nadawały się do zamieszkania, były już zajęte, a inne bardzo zniszczone. Weszłyśmy na podwórko, obok domu gdzie mieszkały siostry zakonne. Tam stała mała chatka, wyglądała na bardzo starą. Był tam jeden pokój i kuchnia. W chatce oprócz kaflowego pieca i kuchenki, nic więcej nie było. Pomimo, że w chatce nie było szyb, mama jednak postanowiła tu zamieszkać. Widząc starą zniszczoną chatkę, powróciła tęsknota za naszym ukochanym domem i tatem, a w mamy oczach, było widać znowu smutek i zmartwienie. Zostałyśmy same i wszystkie obowiązki spadły na jej ręce. Ja starałam się jej pomóc w czym mogłam, ale większość prac musiała wykonać sama. W sąsiednim domu mieszkała Pani Tymczyj z dziećmi, która przyjechała z Podzameczka. Jej syn Józef, był bardzo uczynny i służył pomocą. Pomógł mamie powstawiać szyby, a pozostałe okna pozabijał deskami.

Józef Tymczyj ur. 10.10.1925 Podzameczek, syn Jana Tymczyj i Marii z domu Tabisz.

Fot. z 6.06.1948. Przysięga wojskowa Józefa Tymczyja. Fot. udostępniona przez Marię z d. Tymczyj.

Genowefa Tyrpa, żona Józefa, ur. 28.01.1929 Podzameczek, córka Józefa i Marii.

Maria Tyrpa razem z dziećmi przyjechała transportem z Buczacza i osiedliła się w Mieroszowie. Jej mąż w czasie wojny został zesłany na Sybir a po wojnie uznany za zmarłego. Dopiero pod koniec 1955 r. Maria dostała wiadomość, że jej mąż żyje.

Genowefa Tymczyj z matką Marią Tyrpą. Fot. udostępnione przez Marię z d. Tymczyj.

Józef Tyrpa, ojciec Genowefy. Fot. udostępnione przez Marię z d. Tymczyj.

Świadectwo szkolne Genowefy Tyrpy. Fot. udostępnione przez Marię z d. Tymczyj.

Genowefa i Józef Tymczyj. Fot. udostępnione przez Marię z d. Tymczyj.

Mijały tygodnie, miesiące, rozpoczął się wrzesień, rozpoczęcie roku szkolnego. Ja jak wiele innych dzieci poszliśmy do szkoły. Nie mieliśmy nic do pisania i na czym pisać. Chodziliśmy po opuszczonych domach i zbieraliśmy wszystko, co mogło być nam przydatne do pisania. Niektóre dzieci przynosiły kartki, kwity, a niektóre resztki gazet i połamane ołówki. Wszystko co ocalało podczas wojny i po zniszczeniu radzieckiego wojska.

Ciąg dalszy wspomnień jutro…


Opracowała Halina Dzik, e-mail: halinad40@wp.pl