W wiejskich gospodarstwach, szczególną troską otaczany był koń – sprzymierzeniec człowieka tak w czasie pokoju, jak i wojny. Pracował w polu, był podstawowym środkiem komunikacji, a gdy trzeba – szedł w ogień bitwy, unosząc na swym grzbiecie kawalerzystę…
Nie bez powodu to właśnie z koniem wiąże się tak wiele powiedzeń i przysłów oddających w gruncie rzeczy naturę człowieka, nie konia: Darowanemu koniowi nie zaglądaj w zęby, Pańskie oko konia tuczy, Baba z wozu, koniom lżej, Łaska pańska na pstrym koniu jeździ i wiele, wiele innych. Strugane z drewna małe koniki i konie na biegunach wspominali hnilczanie jako swoje ulubione zabawki. To małego konika, kuca, kupił synowi Zbyszkowi Marian Chrzan, gdy posłał go na naukę do Brzeżan, a uparty chłopak nie chciał mieszkać na stancji i specjalnie wymyślał sposoby, jak drażnić właścicielkę. Widok młodzika jadącego do szkoły na koniu wzbudzał podziw, a u niektórych zazdrość. No ale Chrzan zawsze lubił pokazać się „z fasonem”!
Hnileckie „obrazki” – widoki wsi malowane moją wyobraźnią… Błądzi ona po opłotkach, zatrzymuje się na pobielanych chatach, znad których snują się wieczorne dymy, na drewnianych płotach, na których suszą się gliniane garnki po mleku, wygrzewa leniwy kot, a sroka natarczywie skrzeczy, zapowiadając gości. Między chatami, na gliniastych podwórkach, błotnistych drogach, na pachnących ziołami sianożętach i wyzłoconych zbożem polach – konie. Tu chłopaki bosymi piętami obijają końskie boki i ścigają się w drodze na pastwisko, tam lekką bryczką gospodarz Antoni Spławski wiezie księdza Kowalczyka do sąsiednich Panowic, dalej ciężkim krokiem człapie stary siwek „myśląc” tylko o worku pełnym obroku…
Koń był prawie w każdym gospodarstwie, a w tych bogatszych – po dwa albo i więcej. Jeśli gospodarzom do prac polowych potrzeba było końskiej siły większej niż byli w stanie sami zapewnić, sprzęgali się, jak mówiono, po dwóch. I tak konie pracowały w zespole: raz u jednego, raz u drugiego. Ciągnęły pługi w czasie wiosennej orki, zwoziły zboże do stodół, a potem chodziły w kieracie, by je zmielić na mąkę. Wałachy zaprzęgnięte do wozów drabiniastych wyładowanych sianem, parskające w jesiennej mgle na polu, czekające, aż wozy wypełnią się wykopanymi ziemniakami, klaczki ciągnące lekkie półkoszki i bryczki, wiozące włościan do miasta czy na stację kolejową, ciężko stąpające konie w drodze na targ i lekko kłusujące do domu – to typowe wiejskie pejzaże z końskim sztafażem. Nic dziwnego, że fach kowala był na wsi pożądany i poważany.
Władysław Sługocki, Hnilcze, lata 30. XX wieku. Zbiory prywatne autorki.
Kowalem był też mój dziadek, Władysław Sługocki, urodzony w Hnilczu w 1909 roku, a jego uprawnienia do wykonywania tego zawodu potwierdza świadectwo Izby Rzemieślniczej w Tarnopolu, wystawione 22 marca 1931 r. w Podhajcach z pieczęcią Cechu kowalskiego, mosiężnickiego, stolarskiego, stelmarskiego i blacharskiego, podpisane przez kowala Wnorowskiego. W dokumencie czytamy, że Władysław Sługocki w czasie nauki zachowywał się wiernie, obyczajnie, pilnie i w tym czasie wyuczył się przemysłu kowalskiego.
Świadectwo Władysława Sługockiego, uprawniające do wykonywania zawodu kowala. Zbiory prywatne Heleny Sługockiej.
Przed II wojną światową Władysław Sługocki był jednym z kilku kowali w swej wiosce (we wspomnieniach pojawia się liczba sześciu, choć nie udało mi się potwierdzić tylu konkretnych nazwisk). Wiadomo na pewno, że kowalem był jeszcze Żminkowski, wspomniany Wnorowski i Zwoliński, u których terminował Władysław. Z czasem dorobił się własnej kuźni: w Hnilczu, na rozdrożu, jak mówił: żeby przejeżdżało koło niej dużo koni. Potem miał kolejną, po przesiedleniu za zachód, w Mieszkowicach (dziś woj. zachodniopomorskie), znów w dobrym miejscu – przy ulicy Księcia Józefa Poniatowskiego, jednej z głównych w niewielkim, rolniczym miasteczku. Pomiędzy tymi kuźniami – symbolami dwóch różnych rzeczywistości, ale jednej miłości: do koni – była jeszcze wojna, wysiedlenie, służba w wojsku.
Mój dziadek Władysław był kowalem z wyboru i z natury. Jak ten z wiersza L. Staffa: ciskał na twarde stalowe kowadło to, co zalegało mu w duszy i wykuwał dla siebie serce hartowne, mężne, serce dumne, silne. Gdy umierał w szpitalu, mając 76 lat, lekarze z podziwem mówili: „Ma serce jak dzwon!”. Silnego kowala o dumnym sercu pokonał rak. Zanim jednak to się stało, dziadek grzmotem młota walił i wykuwał swoje życie, a ono go nie rozpieszczało. Może dlatego był surowy i bardzo powściągliwy w okazywaniu uczuć. Ale zacznijmy od Hnilcza …
Metryka chrztu Władysława Sługockiego, syna Piotra i Franciszki z Czajkowskich. Zbiory prywatne Heleny Sługockiej.
Władysław urodził się 1 lutego 1909 roku jako syn Piotra Sługockiego (syna Aleksandra i Julii Sługockich) oraz Franciszki Czajkowskiej (córki Antoniego i Pauliny z Zajączkowskich). Ochrzczony, jak to było w zwyczaju kilka dni po narodzinach, 5 lutego w hnileckim kościele rzymskokatolickim przez księdza Rymarczyka, a do chrztu trzymali go Teofil Sługocki i Agnieszka Kaczorowska. Gdy Franciszka po śmierci pierwszego męża (też Sługockiego, ale z innej linii) wychodziła drugi raz za mąż za Piotra Sługockiego, z pierwszego małżeństwa miała już dwoje dzieci: Karola i Marię. Władek nie pamiętał ojca, bo ten wyjechał za ocean „za chlebem”, gdy syn był małym dzieckiem. Najpierw próbował szczęścia w Stanach Zjednoczonych, potem w Kanadzie, w Ontario. I tam, na obczyźnie, zmarł w samotności 9 marca 1937 roku na raka. Wkrótce po wyjeździe męża, zmarła też Franciszka i osierociła dzieci, gdy najmłodszy Władzio był kilkulatkiem. Zajęła się nim starsza siostra Marysia.
Akt zgonu Piotra Sługockiego, ojca Władysława. Skan udostępniony autorce przez Marcina Ochockiego.
Dorastający Władek nie chciał pozostawać na łasce rodziny, zwłaszcza, że Maria wyszła w międzyczasie za mąż za Michała Wilczyńskiego, miała własne dzieci i własne problemy. Władysław postanowił jak najszybciej się usamodzielnić i wyuczyć zawodu.
Mniej więcej w tym samym czasie jako poborowy stanął w maju 1930 roku przed komisją lekarską w Brzeżanach, otrzymał kategorię A i został wcielony do 51. pułku Kompanii Strzeleckiej. We wrześniu następnego roku został przeniesiony do rezerwy.
Władysław Sługocki – żołnierz Kompanii Strzeleckiej, sam i (zdjęcie poniżej) z kolegami (pierwszy z prawej), lata 1931-1932. Zdjęcia ze zbiorów prywatnych Heleny Sługockiej.
Tuż przed przeniesieniem do rezerwy otrzymał świadectwo uprawniające go do wykonywania zawodu kowala. Choć, jak wspominał dziadek, najpierw miał być „szewczykiem”, ale ta praca go nudziła, nie odpowiadała jego temperamentowi. Młódź hnilecka, idąc na zabawę, do karczmy, czy szykując się do bójki, zwykła była wołać: „Władek, ty z nami!”. A on brał wtedy czereśniówkę i nie odpuszczał. Słuchając o czereśniówce, myślałam w swej naiwności, że chodziło o nalewkę, tymczasem była to mocna, twarda laska z drewna czereśniowego (W Hnilczu czereśnie były bardzo popularnym drzewem owocowym. Twarde i chrupkie owoce nazywano chrustawkami, od chrustawka– chrząstka). Wiadomo, że w ręku Władka – kowala (tak bowiem o nim mówiono częściej niż Władek Sługocki) ta laska nie służyła do podpierania. Wywijał nią równie dziarsko, jak młotem kowalskim. We wrześniu 1939 roku znów został zmobilizowany i brał udział w wojnie obronnej jako strzelec w 51. pp.
Sługocki był poważany wśród hnilczan. Nosił się dumnie: wysoki, postawny, surowe rysy twarzy podkreślał wydatny orli nos. Na głowie nieodłączny kaszkiet, długie nogi obute w wysokie buty z cholewami. Upodobał sobie ten styl. Nosił się tak przez całe życie, a galeria kaszkietów na różne okazje wypełniała jego garderobę.
Władysław Sługocki w typowym dla niego stroju: wysokie buty i kaszkiet. Zdjęcie wykonane w latach 60. XX wieku na podwórku jego domu przy ulicy Poniatowskiego 19 w Mieszkowicach.
Władek otworzył własną kuźnię i nie narzekał na brak zajęć. Zarobił sobie nawet na rower. No właśnie, rower – to obok kaszkietu druga rzecz, która przypisana była do niego na stałe. Od Hnilcza, po Mieszkowice. Nawet na zdjęciach z wojska widzimy go z rowerem. W Hnilczu od wybuchu wojny było coraz niespokojniej. Ukraińcy jawnie demonstrowali niechęć do Polaków. Władek miał doświadczyć wrogości ukraińskich nacjonalistów na własnej skórze już niedługo. Nie dowiedziałam się tego od dziadka. O doświadczeniu, które na zawsze już miało pozostać raną w jego kresowej duszy i pamięci, opowiedział mi wiele lat po śmierci dziadka hnilecki kolega – Józef Szcząbrowski. W owym czasie był jednym z czterech szczęśliwych posiadaczy rowerów we wsi. To był prawdziwy majątek i nobilitacja. On na swój zapracował w Stanisławowie. Gdy przywiózł do wioski, babka mówiła: Jakaś siła nieczysta!
Nietrudno się domyślić, że właśnie rowery stały się obiektem pożądania nowej władzy. Nie tyle chodziło o ich używanie, co pokazanie Polakom, kto tu rządzi. Był letni dzień, gdy na podwórko Józefa weszło trzech Ukraińców z opaskami na ręku. Znał ich – razem chodzili do szkoły, ale teraz udawali wielkich gierojów. U was je rower? – padło urzędowym tonem pytanie. Gdy potwierdził, usłyszał, że ma oddać go na komisariat do godziny 12.00. Nie interesowało ich tłumaczenie, że rower nie jest zdobyczą wojenną, tylko został kupiony już dawno za własne pieniądze. Oddać i nie ma gadania! Wtedy nieoczekiwanie pojawił się na podwórku drugi posiadacz roweru – Władek Sługocki. Do niego skierowali to samo polecenie. Postawny i dumny kowal nie spuszczając nogi z pedału, popatrzył na nich wyniośle. Nie mam czasu z wami gadać – odpowiedział i jakby nigdy nic, odjechał.
W tym momencie wydał na siebie wyrok. Rozwścieczeni Ukraińcy warknęli między sobą: Czekaj, skurwysynu, będziesz ty miał czas z nami gadać! Po paru dniach spełnili groźbę. Bity za niesubordynację, za dumę, za podniesioną głowę… Bity do krwi, do utraty zębów. Wiązany jak wieprzek wieziony na targ, upodlony i poniżony. Przeżył. Stwardniał jeszcze bardziej. A rowerem jeździł wszędzie i zawsze: w Hnilczu, w wojsku i potem, gdy zamieszkał na zachodzie, w Mieszkowicach. Jeździł do sklepu po papierosy, do Kółka Rolniczego „załatwiać sprawy”, do lasu na grzyby, nawet do kuźni, którą miał przez drogę. Gdy posunął się w latach, rower zastępował laskę – prowadził go po to, by się na nim oprzeć.
Władysław Sługocki (pierwszy z prawej) przed koszarami w Podhajcach. Jako jedyny nie przystroił fantazyjnie roweru kwiatami. Przypadek? A może wyraz jego surowej natury i twardego stąpania po ziemi? Cóż bowiem poetyckiego jest w tym przedmiocie, za posiadanie którego omal nie stracił życia… Fot. ze zbiorów prywatnych Heleny Sługockiej.
Młody Władysław podkochiwał się to w tej, to w innej dziewczynie. Wiem, bo niektóre same mi to powiedziały, gdy dziadka już na tym świecie nie było, a one nie przypominały urodziwych hnileckich panienek. Czas pomarszczył twarze i przygiął do ziemi plecy, ale w głosie pozostały figlarne nuty, a w pamięci krotochwilne żarty. Ot, jak choćby wtedy, gdy wstydliwą nastolatkę dziadek chciał poczęstować gruszką. Tyle tylko, że dziewczyna miała ją sama wyciągnąć z kieszeni, a ta była dziurawa. Dziewczę spłonęło rumieńcem łapiąc za coś, co w żadnym razie gruszką nie było, a Władek zanosił się śmiechem. Lubił żarty – czasem siermiężne i twarde, bez finezji i kokieterii. Dziadek podobał się kobietom. Męską urodę zachował nawet w podeszłym wieku. Do tego ostry dowcip, pracowitość – czego chcieć więcej. A jednak wciąż był sam. I wtedy zwrócił uwagę na śliczną, delikatną, wręcz dziecinną Stasię Pielichowską, o 15 lat młodszą od niego. On – dojrzały mężczyzna, ona – nastolatka o młodzieńczych marzeniach, niespełnionym pragnieniu kontynuowania nauki. Nie w głowie jej było małżeństwo. Ona – chciała smakować życie, chodzić na zabawy, poznawać świat, on – pragnął stabilizacji, domu, w którym żona czeka z obiadem. Rodzice Stasi mówili:
– Pójdź za Władka! Będziesz z nim miała dobrze. Ustatkowany i pracę ma dobrą. Głodu cierpieć nie będziesz. A że starszy, że nadto porywczy i surowy? Zrozum, detyno, on sam jak palec na tej ziemi. Idzie przez życie wyboistą drogą, to i serce mu stwardniało.
Stasia słuchała, nie chciała przeciwstawiać się rodzicom, tym bardziej, że czasy były niepewne. W głębi serca czaił się jednak strach. Czy pokocha Władka? Wtedy nawet nie wiedziała, czym jest miłość. Był obowiązek, posłuszeństwo, praktyczne myślenie o życiu. I tak oto Władek przyszedł w swaty ze starostą, pogadali, uradzili, Stasię za Władka wydali. Małżeństwo zostało zawarte w hnileckim kościele 12 lutego 1942 roku w obecności świadków: Marii Sobas i Heleny Pielichowskiej (matki panny młodej).
Stanisława Sługocka (z domu Pielichowska), żona Władysława. Mieszkowice, koniec lat 40. XX wieku. Fot. zbiory prywatne Marii Gac.
A potem wydarzenia potoczyły się szybko. O wiele za szybko, jak na młode małżeństwo. Pod koniec 1942 roku na świat przyszło ich pierwsze dziecko. Córeczka Wandzia zmarła tuż po chrzcie, przeziębiona, niedoleczona. Młoda matka przeżyła dramat. Twardy mąż kowal przerobił tragedię po swojemu. Nie dał zbolałej Stasi takiego wsparcia, jakiego wtedy potrzebowała. Cierpiał, ale na swój „kowalski” sposób: milcząc i pracując więcej. Wkrótce okazało się, że Stasia spodziewa się drugiego dziecka. W październiku 1943 r. urodziła się Marysia. Rok później, w sierpniu 1944 roku, uciekali już ze swej wioski, spalonej przez bandy nacjonalistów ukraińskich, do Podhajec. Z małą córeczką, z dokumentami, poświadczającymi kowalski fach Władysława. Tyle wiedział: musi zabrać dokument cechowy, bo na czymś trzeba będzie budować przyszłość w tej nieznanej Polsce. A konie pewnie tam będą, bo jakżeby nie? To i dla kowala roboty nie zabraknie. Zanim jednak rodzina po roku spędzonym w pożydowskim mieszkaniu na ulicy Brzeżańskiej w Podhajcach załadowała się w lipcu 1945 roku do wagonu wiozącego ekspatriantów w nieznane, Władysław Sługocki został wcielony 26 października 1944 roku do 9. zapasowego pułku piechoty, a 15 listopada przeniesiony do pułku aprowizacji.
Władysław Sługocki, Podhajce 1944 r. Fot. ze zbiorów prywatnych Heleny Sługockiej.
Od lewej: Władysław Sługocki, Stanisław Wilczyński, N.N., Michał Wilczyński przed koszarami w Podhajcach, 1944 r. Fot. ze zbiorów prywatnych Jana Wilczyńskiego.
Władysław Sługocki (z prawej) i Stanisław Wilczyński przed koszarami w Podhajcach, 1944 r. Fot. ze zbiorów prywatnych Jana Wilczyńskiego.
Niewiele wiadomo o życiu mojego dziadka jako żołnierza. Ot kilka pozowanych zdjęć, na których Władysław dobrze prezentuje się w mundurze. Powagi dodaje zapuszczony wąsik, a mina, jak zawsze zadziorna, świadczy o niepokornej naturze kowala. Jednak po latach, po jego śmierci, powróciło echem pewne wspomnienie. Coś ważniejszego niż medale, choć i te pozostały po dziadku – żołnierzu, samotne w przykurzonych pudełkach. Nigdy się z nimi nie obnosił. Nie traktował żołnierskiego życiorysu jako fasady, za którą kryje się męskie ego. Miał w życiu proste zasady: obowiązek jest po to, by go wypełnić, ojczyzna – by ją bronić, pracę – solidnie wykonać i uczciwie żyć, honoru – nie stracić. No i jeszcze koleżeństwo. I odwaga… Nie tylko ta, gdy idzie się z bronią w ręku, by pokonać wroga w walce. Jest też inny jej rodzaj: gdy własne bezpieczeństwo kładzie się na szali, by ratować innych. Czy można zmierzyć odwagę? Która jest bardziej? I czy w ogóle trzeba to rozstrzygać? Ważne, że po wielu latach ktoś wciąż mówił o dziadku Władysławie jako swoim wybawicielu.
Jego kolega, Mieczysław Sobotkiewicz, trafił do Podhajec ze Złoczowa z papierami wyrobionym przez AK, w której działał też jego brat Józef. Szukał matki, wysiedlonej z rodzinnej wioski po napadzie UPA. Matkę odnalazł bezpieczną, ale został aresztowany z zarzutem przynależności do tajnej organizacji i nielegalnej działalności. Skazanego na wywózkę w głąb Związku Radzieckiego przewieziono do Czortkowa. Tam prowadzono wraz z innymi więźniami w licznej grupie, otoczonej przez uzbrojonych NKWD-zistów. Szli w pobliżu koszar, gdzie stacjonowało polskie wojsko. Zrobiło się zamieszanie, bo chłopcy myśleli, że Rosjanie przyprowadzili nowy transport żołnierzy. Wybiegli, ciekawi „swoich”. Władek w tłumie wypatrzył Mietka. Zorientował się, że prowadzony pod lufami karabinów kolega jest w niebezpieczeństwie. Szybkim ruchem wyciągnął go z szeregu więźniów, ryzykując własne życie. Mietek wskoczył na chodnik i wmieszał się w tłum. Pomógł fakt, że zarówno więźniowie, jak i wielu żołnierzy w koszarach byli w podobnych, cywilnych ubraniach. Przez kilka dni ukrywał się w koszarach. Potem, gdy przybył kolejny transport poborowych, wciągnięto Mieczysława na oficjalną listę wojskowych. Los tych dwóch Kresowiaków z sąsiednich wiosek miał być od tej pory wspólnym losem.
Wiersz o Kresach z odręczną dedykacją Mieczysława Sobotkiewicza: Patryjotyczne wiersze Zbigniewa Maurycego Kowalskiego i Mariana Zemana, dawnych mieszkańców Malopolski Wschodniej z Podola dedykuję Patryjotkom Paniom Sługockim Halinie i Marii Gac. Córkom Kolegi Kombatanta, Władysława Sługockiego, dawnego mieszkańca miejscowości Hnilcze. Pan Władysław w okresie lat 1939-1945 za to, że był dobrym Polakiem, doświadczył wielu cierpień i prześladowań od OUN-UPA, a jesienią 1944 roku stał się moim wybawicielem od wywózki na Sybir. Kombatant M. Sobotkiewicz. Zbiory prywatne autorki.
Rodziny Sługockich i Sobotkiewiczów przyjechały transportem z Kresów Wschodnich do Mieszkowic (wówczas Bärwalde). Był sierpień 1945 roku. Dziesięć kilometrów od ich nowego miejsca zamieszkania w lutym tego samego roku polscy żołnierze w drodze na Berlin wkopali nad Odrą pierwszy słup graniczny. Z Polski, którą znali, przyjechali do Polski, którą właśnie im organizowano. Władek dołączył później, bo służył w wojsku do 8 października 1945 roku w 92 Pułku piechoty II Armii Wojska Polskiego.
Książeczka wojskowa Władysława Sługockiego. Zbiory prywatne autorki.
Po demobilizacji kowal z Hnilcza musiał szybko odnaleźć się w nowej rzeczywistości. W powojennym chaosie, w niepewności, walce o dzień powszedni pociechą był fakt, że wraz z jego rodziną do Mieszkowic przybyło z Hnilcza wielu innych, znajomych Kresowiaków. Czuli się razem bezpieczniej, raźniej, bardziej swojsko na tej obcej ziemi. Mieli wspólne tematy, wspomnienia, tęsknoty.
Władek dość szybko zorganizował dom i pracę. Początkowo żona Stasia wraz z córeczką Marysią zamieszkała ze swoimi rodzicami na ulicy nazwanej przez nowych mieszkańców miasteczka Willową. Gdy wrócił z wojska Władek, zajęli poniemiecki piętrowy dom przy jednej z głównych i ładniejszych ulic – Poniatowskiego. Kuźnię miał najpierw przy domu, a potem po przeciwnej stronie drogi. Do Sługockiego zjeżdżali gospodarze. Konie czekały na podkucie, a chłopy gawędzili, czasem zakrapiając gorzałką na zapleczu warsztatu.
Kuźnia w Mieszkowicach, a przed nią Władysław Sługocki podczas pracy (stoi bokiem w kraciastej koszuli
Dla mnie – dziecka, w dodatku dziewczynki, dziadkowa kuźnia była w zasadzie miejscem niedostępnym. Ale czasem chodziłam tam z tatą, który pomagał dziadkowi. Na mojej „taśmie pamięci” mam taki obrazek: Plac przed kuźnią, na placu wóz. Poparskuje koń, od którego paruje zmęczenie. Wrócił z pola. Zgubił podkowę. Trzeba szybko reagować, by nie uszkodził kopyta i nie nadwerężył ścięgien, stąpając asymetrycznie. Wokół wozu i konia stoi kilku gospodarzy: rozmawiają, oglądają końską nogę. Ktoś gładzi zmęczone zwierzę po pysku z chłopską, szorstką czułością. Koń potrząsa grzywą. Wokół unosi się zapach: mieszanina potu konia, potu mężczyzn i końskich odchodów. Szybko mijam tę strefę, bo mój nos nie przywykł do tak ostrych, drażniących woni. A poza tym czuję się dość niepewnie: ja – mała dziewczynka i to męsko-końskie towarzystwo.
Wchodzimy z tatą do kuźni. Tu też uderza w nozdrza charakterystyczny zapach: tym razem to woń wszechobecnej sadzy, pyłu węglowego zmieszana z zapachem metalu: kutych podków, lemieszy i podstępnych, kłujących opiłków. Nawet teraz widzę te ostre drobiny, poskręcane w dziwne kształty, łatwo wbijające się w skórę. Te opiłki były dosłownie wszędzie: na ziemi, na sprzętach, w specjalnych pojemnikach. Na środku pierwszego pomieszczenia króluje wielkie kowadło, obok drugie – mniejsze. W palenisku buzuje ogień. I teraz zaczyna się spektakl jak w teatrze, któremu patronuje Hefajstos: dziadek wkłada podkowę (a może to był lemiesz od pługa?) do ognia. Metal powoli rozgrzewa się, zaczyna się żarzyć, potem wręcz świecić. Wielkie kleszcze w silnych dłoniach dziadka wyjmują go z ognia jak ujarzmioną kometę. Kładą na kowadło. Metal jest teraz elastyczny, podatny na formowanie. Trzeba kuć żelazo, póki gorące!
Tato chwyta wielki młot, dziadek mniejszy. Zaczynają rytmicznie wybijać melodię na perkusji kowadła. Gra mi dziś w uszach wyraźnie ta charakterystyczna kompozycja dźwięków. Dudni i dzwoni jednocześnie. Odbija się od ścian kuźni. Jeden młot – większy, cięższy, wydobywa tony niższe, głuche, drugi – mniejszy, wydaje dźwięki wyższe, ostrzejsze, przenikające na wskroś. Dogadują się: dziadek z tatą i młoty w ich dłoniach. Uderzają w określone miejsca, bezbłędnie, z precyzją. Kowadło i młoty splotły się w tańcu, którego choreografem jest dziadek. A między nimi – podkowa na szczęście. „Muzyka” kuźni to także szum dziwnych taśm – wyciągów (dziś wiem, że były to szlifierki), to chrzęst tysięcy gwoździ różnej wielkości, poskładanych w drewnianych skrzynkach, to chrobot śrubek. Nad tym wszystkim zawisł, dolatujący z zewnątrz, odgłos parskających niecierpliwie koni.
Czy kuźnia mnie urzekła? Nie, to nie była moja kraina. Czułam, że tam nie pasuję, przeszkadzam, „pętam się pod nogami”, jak mawiał dziadek. Mogę coś zwalić, poparzyć się, narobić biedy (też jego określenie). Nie urzekła mnie kuźnia jako miejsce, ale dziś, po latach urzeka mnie kowalska determinacja, siła i pracowitość dziadka. Myślę, czy użyć słowa „niezłomność”? Czy nie zabrzmi zbyt patetycznie, bo dziadek był przecież prostym człowiekiem. Ale tak, był niezłomny w tym, co robił. W podporządkowywaniu sobie opornego metalu i opornego losu. W chłodnej powierzchowności krył sporo „ognia”, ale kontrolował go tak, jak pilnował paleniska w kuźni. Chyba uznał, że okazywanie uczuć nie jest męskie. I tego się trzymał. Młoda żona zdążyła się zestarzeć, nie zaznawszy mężowskiej czułości. Starsza córka – moja mama, do dziś wspomina, jak surowym był ojcem. Tak samo było w stosunku do wnuczek. Nasz dziadek nie był dziadkiem z bajek, tylko z wiersza Leopolda Staffa. Nie przytulał, rzadko brał na kolana, a zamiast pluszowych misiów i drewnianych pajacyków wnuczki dostały… huśtawkę zespawaną w kuźni z metalowych rur. To był podarek w jego stylu: solidny i trwały.
Dziadek Władysław z najstarszą wnuczką Beatą przed mieszkowickim domem. Koniec lat 60. XX wieku. Fot. ze zbiorów prywatnych autorki.
Dziadek Władysław z wnuczkami na wykonanej przez siebie huśtawce. Na kolanach siedzą Agnieszka i Edyta, z prawej stoi Beata, z lewej jej koleżanka Marzena. Mieszkowice, połowa lat 70. XX wieku. Fot. ze zbiorów prywatnych autorki.
Nadszedł jednak i taki moment, w którym nie kto inny, a właśnie ten surowy, szorstki dziadek okazał się tratwą ratunkową, gdy wylewałam morze łez i myślałam, że pęknie mi serce. Do dziś zaskakuje mnie jego reakcja na mój żal: żal do bliskiej osoby, do świata, do siebie samej… Był taki moment, gdy moją radość i spontaniczne jej wyrażenie zabiło czyjeś niezrozumienie. Cisza. Lód. Samotność w radości. Weszłam „ze świata” do domu, a po przekroczeniu progu po mojej radości nie było już śladu. Nie poszłam „do siebie” – na piętro. Zostałam na dole – u dziadków. Siadłam w pokoju i szlochałam. W drugim pomieszczeniu odpoczywał na tapczanie dziadzio. Zaskoczył mnie. Dziś, gdy to wspominam, mam oczy pełne łez. W jego ustach zwykłe: Nie płacz, dziecko było najtkliwszym zdaniem, jakie mogłam usłyszeć. Powiedzianym tak miękko, z taką troską i zrozumieniem, jakiego nigdy bym się po nim nie spodziewała. On, który, wydawało się, żył obok moich młodzieńczych problemów, nie obnosił się z empatią, o czułości nie wspominając, tym jednym „Nie płacz, dziecko” uleczył moją duszę. To wspomnienie spisałam dawno temu na kartce, a łzy kapały i kapały. Mokre plamy wzruszenia zamazały tekst, ale dobrze pamiętam, co wtedy czułam i co zapisałam. To były dobre łzy …
Gdy dziadek umarł w listopadzie 1987 roku najpierw miałam suche oczy i jakąś wewnętrzną blokadę. Dziwny ból niezrozumienia. To już? On, który był zawsze silny, tak szybko zesłabł i zniknął? Gdy zabierało go pogotowie, zatrzymał się zegarek w jego pokoju. Mały budzik w złotym kolorze. Czemu tak dokładnie pamiętam banalny zegarek, skoro umierał dziadek? Bo czułam, że on już nie wróci, że skończył się czas, choć ponoć jest nieskończony… Cierpiał. Ale przez okno szpitalne machał z uśmiechem i przykładał do szyby obrazki, które narysowały mu moje młodsze siostry. On – silny kowal – był jak dziecko. Takie to było jego pożegnanie… Ale jeszcze nie moje. Ja żegnałam się z nim dopiero po pogrzebie. Poszłam sama do piwnicy, w której zawsze wieszał kurtkę i nieodłączny kaszkiet. Wsadziłam nos w jego ubranie. Zapach wciąż był bardzo wyraźny. Zapach dziadka – kowala, który kiedyś ocalił moją młodzieńczą radość i wiarę, że kogoś ona obchodzi. Z głową w jego ubraniach, wdychając nieobecną obecność, znów mogłam płakać… Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się tak namacalnie i dojrzale ze śmiercią. A właściwie z życiem: z jego surowością i nieuchronnością przemijania, ale też pięknem tkwiącym w niezłomności bliskich ludzi. To chyba wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że jeśli nie zadamy sobie trudu poznania człowieka, odejdzie, pozostając tajemnicą. O tak wiele chciałabym dziś zapytać mego dziadka…
Jan Twardowski pisał, że po ludziach zostają buty i telefon głuchy. Po dziadziu Władysławie zostało coś jeszcze: elementy wyposażenia kuźni. Kawałek jego świata, w którym dzień po dniu wykuwał swoją historię. Spisanie wspomnienia o nim – o twardym kowalu z kresową duszą i „hartownym sercem”, w którym było dla mnie miejsce, to grawerowanie pamięci…
Elementy wyposażenia zabrane z dziadkowej kuźni: tzw. „babka”. Fot. Beata Woźniak.
Imadło. Fot. Beata Woźniak.
Władysław Sługocki, początek lat 80. XX wieku. Fot. ze zbiorów prywatnych autorki.
Beata Woźniak, kontakt: beata.wozniak.mce@gmail.com
Inne opowieści tej autorki znajdą Państwo tu:
Ślady pamięci. Cykl kresowych gawęd Beaty Woźniak
oraz tu: