Pozostał list i wspomnienia… Opowieść Franciszki Harhali (z domu Przybyszewskiej) o dzieciństwie w Czerwieni (przysiółku Hnilcza w pow. podhajeckim na tarnopolszczyźnie), przedwczesnej dojrzałości na zesłaniu i o rodzicach: Władysławie i Stanisławie Przybyszewskich.

Wśród wspomnień o dzieciństwie na Kresach, których wysłuchałam, było jedno szczególne: Franciszki Harhali, z domu Przybyszewskiej (ur. 28 sierpnia 1933 roku w Czerwieni koło Hnilcza, powiat Podhajce, woj. tarnopolskie). Właściwie było wspomnieniem o ojcu – to on był głównym bohaterem, niezależnie, o czym opowiadała. Spinał wątki, był wspólnym mianownikiem we wszystkich rozdziałach tej historii.

Zapowiedź filmowa materiału, który można przeczytać niżej.

Franciszka opowiadała mi o swoim dzieciństwie bardzo emocjonalnie, a uczucia falowały: O mamie mówiła z miłością, ale bez ckliwości, podkreślała pracowitość i zapobiegliwość matki. Gdy mówiła o babce ze strony mamy, Katarzynie, pojawiał się sarkazm. Gdy wspominała kuzynostwo, były figlarne chochliki w oczach. O jednym z wujów mówiła ze złością. Ale gdy mówiła o ojcu… No właśnie – gdy mówiła o ojcu, twarz tej 90-letniej kobiety nagle się wygładzała i rozjaśniała, a głos stawał się dziwnie miękki. I choć nie było łez w jej oczach, bo ponoć prawie nigdy nie płacze, to wyczuwało się wzruszenie, które nadawało im innego blasku. O ojcu mówiła, powtarzając wielokrotnie tę samą frazę: Oj, dobry to był tato! Oj dobry… A punktem wyjścia do tej opowieści o dzieciństwie przerwanym zbyt wcześnie stał się list. Jeszcze do niedawna leżał w małej, czarnej torebce Franciszki. List – relikwia. Nie wiedzieli o nim nawet najbliżsi: córka , wnuki. To była jej pamiątka i jej pamięć: o czasach, które minęły, o ukochanym ojcu, który zginął i o miłości, która przetrwała. Nie umiała i nie chciała o tym mówić: ona – spracowana, twarda Sybiraczka, która musiała za szybko wydorośleć, walczyć o swoje, rozpychać się łokciami, w której życiu było zdecydowanie za dużo strat… Los bywa złośliwy, a „wielka” historia jeszcze bardziej. Potrafi dzieje rodzin wikłać, a indywidualne życiorysy niszczyć. Tak też stało się i tym razem. Ten ostatni list dotarł za późno: najpierw nie tam, gdzie powinien i odebrał go nie ten, do kogo był adresowany. Gdy trafił wreszcie do Franciszki, ta ukryła go przed światem, a wraz z nim swój ból, rozczarowanie, gorycz i samotność. List schowała w torebce, a uczucia pod maską hardości i bezpardonowej walki o swoje.

Franciszka Harhala w wieku 90 lat. Sieniawa Lubuska, wrzesień 2023 roku. Zdjęcie ze zbiorów Beaty Woźniak.

Jednak ta kobieta o silnych, spracowanych dłoniach palacza w kopalni odkrywkowej, o szorstkim, ciętym języku, którego bali się nawet koledzy górnicy, o oczach, które, jak mówi, rzadko wypełniały się łzami, gdy zaczyna mówić o przedwojennym dzieciństwie i rodzinnym domu w Czerwieni koło Hnilcza, przenosząc się w czasie i przestrzeni, znów przez chwilę staje się dzieckiem, małą Niusią, która biegała boso po swojej wiosce albo spacerowała za rękę z ojcem.

Czerwień to przysiółek Hnilcza. Typowa kolonia osadników wojskowych, którzy, tak jak ojciec Niusi, Władysław Przybyszewski (ur. 1907 r.), syn Grzegorza (ur. 1881 r.) i Katarzyny (ur. 1883 r.) Przybyszewskich, otrzymali nadania ziemskie za udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Władysław wybudował dom typowy dla tej kresowej okolicy: z gliny, kryty strzechą. Zamieszkał w nim z żoną Stanisławą z domu Pielichowską (ur. 1909 r.) i córką Franciszką, pieszczotliwie zwaną Niusią.

Od lewej stoją: Władysław Przybyszewski – ojciec Niusi, Michalina Czyżewska (z domu Pielichowska) – siostra Stanisławy, Stanisława Przybyszewska (z domu Pielichowska) –­ matka Niusi, ?, ?, Helena Krypner (z domu Pielichowska) – siostra Stanisławy, Marian Chrzan, Maria Chrzan (z domu Pielichowska) – siostra Stanisławy, Jan Pielichowski – brat Stanisławy. Siedzą od lewej: Katarzyna Pielichowska – matka Stanisławy, Helena Pielichowska – żona Jana. Na kolanach trzyma córkę Wandę. Dzieci z przodu: chłopcy Bolek i Zbyszek Chrzan – synowie Marii i Mariana, w środku Janka Krypner – córka Heleny. Hnilcze, lata 30. XX wieku. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Franciszki Harhali.

Dom był jednoizbowy: duży pokój i kuchnia razem. Obora osobno. Krowę trzymali u dziadka, bo było mało miejsca, wszędzie leżały kamienie na nowy dom. Władysław jeździł po nie do Brzeżan – tam były kamieniołomy. Białych, charakterystycznych dla Podola głazów nawiózł całą stertę, ale domu nie zbudował. Wiosną 1940 roku miał lać fundamenty, jednak nie zdążył, bo… w lutym rodzina Przybyszewskich i inni mieszkańcy Czerwieni zostali wywiezieni na Syberię.

Większość izby zajmowały przedmioty związane z zajęciami ojca. Władysław w wojsku służył w ułanach, ale z zawodu był szewcem i ten zawód kontynuował po wojnie. Warsztat szewski wypełniał dużą część izby, a jeszcze większą warsztat tkacki, bo ojciec Niusi tkał dywany, aby dorobić. Wełniane albo tańsze – z lnianej przędzy. Tkał dla znajomych i rodziny. Niusia wspomina, że także na ich podłodze leżał taki dywan. Złościł ją, bo trzeba było go trzepać. Ale już kapy na łóżku – piękne, bordowe, tkane w róże – były przedmiotem jej fascynacji. Te kapy powędrowały z nimi na daleką Syberię. Przydały się. Można je było sprzedać, a za zarobione ruble kupić… kozę, aby dzieci miały mleko. Obok warsztatu tkackiego stało motowidło. Ludzie przynosili przędzę na dywany, ale najpierw trzeba ją było skręcić na motowidle w motki. Był jeszcze piec, na który właziła mała Niusia, bo lubiła się tam wygrzewać, i szerokie łóżko, a na nim pierzyna i pięć poduszek. Spali we trójkę: rodzice i dziecko. No i jeszcze jeden element tego nietypowego umeblowania: w jednej skromnej izbie zajętej głównie przez sprzęty do pracy, był kącik Niusi, a w nim duże skrzynki z zabawkami. Tato za każdym razem, gdy jechał do miasta (Podhajec, Brzeżan), przywoził: a to lalkę, a to pajaca czy inny drobiazg ku uciesze córki. Dziadek Grzegorz, który mieszkał po przeciwnej stronie drogi, zawsze mówił do syna: Czyś ty zwariował, tyle kupować dziecku zabawek? A Władysław tylko się uśmiechał i z rynku w Horożance przynosił długi sznur fig. Dziewczynka wieszała go na szyi i dumnie nosiła cały dzień jak wyjątkowe korale, powoli zjadając kolejne słodkie „ogniwa” łańcucha. Dziadek znów prorokował: Zobaczysz, ona własną śmiercią nie umrze, tylko zginie kiedyś tragicznie. A mówił tak dlatego, że ojciec na wszystko córce pozwalał. Właziła na dach, właziła na drzewo, a jak drzewo było za wysokie i ojciec bał się o córkę, to ścinał czubek.

Pamięta dokładnie hnilecko-czerwieński krajobraz pełen zieloności i kolorowych kwiatów. Swoje zabawy i przekorne droczenie się ojca. Blisko ich domu płyneła struga, była łąka, pole i dużo charakterystycznych kładek – mostków. Żeby się dostać do Hnilcza, trzeba było przejść mostek. Szła tam i z gliny „piekła bułki”. A gdy tato jechał koniem z pola, specjalnie te „bułki” rozjeżdżał. Ukrywała je więc na belkach pod mostkiem. Pamięta że było 6 słupków. Takie szczegóły – okruchy dziecięcego szczęścia i beztroski, która wkrótce miała się zakończyć bezpowrotnie, zakotwiczyły się w pamięci. Czasem, gdy o tym wspomina, pada pytanie: Ale po co pamiętać że było 6 słupków? Jak to po co? – dziwi się wtedy. To jakby zapytać: Po co pamiętasz swoje imię? Przecież te słupki, mostki, drzewa i łąki to część jej jestestwa. To dzięki pamięci takich obrazów, takich „nieważnych” sześciu słupków mogła przetrwać najtrudniejsze chwile, których życie przyniosło jej w nadmiarze. Tak więc wraca do dzieciństwa, do domu, koło którego był duży ogród. Ojciec przegrodził go na pół. Na jednej połowie nasadził drzewka owocowe: jabłka, grusze, śliwy, a na drugiej kwiaty, bo mama bardzo je kochała. Rosły też obowiązkowo przed domem: wielkie pompony georginii, różnokolorowe malwy, na których siadały pszczoły i bąki, jakieś niziutkie kwiaty, których nazwy nie pamięta. Jak w bajce! Był też ogródek warzywny, a w nim, jak mówi, „co Bóg dał”.

Wspomnienie dzieciństwa w Czerwieni to chwile bliskości, gdy jako mała dziewczynka siadała z ojcem przy warsztacie, a on robił oficerki. Dobrze pamięta ten warsztat, zydel szewski. Wdrapywała się ojcu na kolana i podawała krótkie, drewniane kołki z puszki, która stała na stole. Szewc robił dziurkę w podeszwie i wbijał kołek. Stąd później charakterystyczny odgłos butów wojskowych. Tato śmiał się, że jak weźmie kołki od Niusi, to buty będą dobre do śmierci. A ona czuła się wtedy ważna i potrzebna.

„Przez płot” mieli sąsiadów, których córka Marynka była w wieku Niusi. Przychodziła do Przybyszewskich rano i wychodziła wieczorem. Jadła u nich śniadanie, obiad, kolację. Tato nikomu o tym nie rozpowiadał. Wiedział, że ojciec Marynki lubił wypić i beztrosko wydawał pieniądze na alkohol. Dwa domy dalej był sklep. Przynosili mu z tego sklepu alkohol. On miał wygodę, a rodzina biedę. Niusia pytała czasem ojca: Tato, a jak przyjdzie zima, to co Marynka będzie jadła?. Szczerze martwiła się o koleżankę. Martwili się też jej rodzice, bo Marynka była bardzo chudziutka i zabiedzona. Mama oprócz jedzenia czasem dała jej jakąś sukienkę. Niusia miała dużo ubranek. Z rozmarzeniem wspomina czarne, błyszczące pantofelki z zapinanymi paseczkami. Biedniejsze kobiety i dzieci szły do kościoła boso, a buty wieszały na ramieniu albo trzymały w ręce i dopiero przed kościołem ubierały. Ona szła w eleganckich pantofelkach. Pamięta swoje stroje: miała różne sukienki, układane spódniczki. Lubiła zwłaszcza niebieską sukienkę w fałdki, bo gdy się w niej kręciła, to wychodził parasol. Któregoś razu mama kupiła cieniutki, biały materiał w czerwone gwiazdki i uszyła kolejną, baśniową sukienkę. O, jak dumnie w niej paradowała! Mama Niusi potrafiła dobrze szyć, miała nawet maszynę. Szyła nie tylko dla rodziny, ale też dla ludzi, na zarobek, haftowała serwety i obrusy. Rodzice starali się jak mogli, by dorobić i postawić wymarzony dom.

Pewnego wieczoru Niusia jak zwykle kołkowała z tatem, a przy okazji obmyślała plan, jak pomóc koleżance. Gdy rodzice poszli spać, wyszła z domu i przerzuciła przez płot na stronę sąsiadów całą stertę wykopanych w ich ogrodzie karpli, czyli brukwi. Gdy po powrocie tato spytał, gdzie była, nie kryła się w ogóle z tym, co zrobiła. „No a Marynka co będzie jadła?” – odpowiedziała pytaniem, usłyszawszy od zdziwionych rodziców, że przecież brukiew miała być dla ich krów. Tato nie krzyczał, tylko pokiwał głową i powiedział do mamy: „Ciężko z nią będzie”, zaś do Niusi: „Dziecko, na drugi raz powiedz, gdzie idziesz, to ja bym ci pomógł trochę tej brukwi przerzucić. Ale wszystkiego nie możesz dawać”. Pamięta ojcowską cierpliwość i zrozumienie: dla biedy sąsiadów, którzy z brukwi dla krów gotowali zupę i dla jej samowoli, bo przecież kierowało nią współczucie, a to ojciec docenił i nie skarcił.

Obraz gospodarstwa, który zatrzymała w pamięci jak na kliszy fotograficznej, z detalami, to także obejście domu i gospodarskie zwierzęta. Przed wejściem na podwórko stał bróg do składania siana: cztery kołki a na nich daszek, który unosił się w górę w miarę dokładania siana. U dziadka z kolei zapamiętała kierat, w którym chodziły konie. Oni mieli dwa: jeden był starszy, drugi młody. Na młodym nie mogła jeździć wierzchem, bo był wysoki. Kasztanek, z charakterystyczną gwiazdką na czole. Mówiła do niego czule: „Mój konisiu kochany! Kasztanku, tyś ubrał skarpety”, miał bowiem białe nogi. Łapała konika za szyję, a on posłusznie schylał głowę. Woził ją cierpliwie, mimo niewygody, bo ją lubił. A tato nie zabraniał. Mieli też biało-czerwoną krowę. Zła była, agresywna, niebezpiecznie bodła. Kiedyś mało nie zabiła babci. Tato przebrał się wtedy w kobiece ubranie i wziął kołek do ręki. Krowa dała się oszukać. Najwyraźniej myśląc, że to idzie babka, ruszyła do ataku. Wtedy Władysław zdzielił bydle kijem. Niusia zanosiła się płaczem i wykrzykiwała do taty, że jest bez serca. A ten znów ze spokojem tłumaczył, że krowa chciała babcię zabić. Niusi trudno to było zrozumieć. Jej krowa nie atakowała – miała względy i u konia, i u krowy. Mieli jeszcze w gospodarstwie byka. Kiedyś przydusił tatę do żłobu. Niusia przerażona krzyczała, aż ktoś przybiegł na ratunek. Potem tato zabił niebezpieczne zwierzę, a ona znów miała do niego pretensje. Zawsze kochała zwierzęta, a one ją. Pamięta, że tato nigdy nie uderzył konia. Może zostało mu to z czasów, gdy służył w ułanach i bardzo konie szanował. Mama hodowała kury i gęsi: na jajka, na pierze – pełno tego ptactwa chodziło po podwórzu. Za podwórzem rozpościerała się łąka, dalej biegła droga, przez którą płynął strumyk. Oczy starej kobiety nie patrzą już na mnie… Odbija się w nich błękit kresowego nieba, blask wody szemrzącej w pobliżu domu. Te oczy widzą właśnie ukochanego ojca, który wywija cepem podczas młocki i matkę przygotowującą jak zwykle posiłek. A Stanisława gotowała bardzo smacznie. Często robiła naleśniki, pierogi, zapiekane kasze. Na porządku dziennym były jajka. Niusia pamięta zieloną zupę, a w niej drobne kuleczki, jakby jakieś nasionka. Nie wie, co to było, ale było dobre. Makaron zawsze drobniutko pokrojony. No i na porządku dziennym mleko. Nie tylko do zupy, czasem na mleku gotowała kluski. Jedzenie było „z tego miejsca”: wykorzystane to, co urosło w polu i ogrodzie, co udało się wyhodować w gospodarstwie. Niusia pamięta ciepło kuchennego pieca, na którym lubiła spać, a w którym mama piekła chleb na liściu kapusty albo babkę ziemniaczaną. Obiad czasem był z dwóch dań, czasem jednodaniowy. Lepszy, świąteczny posiłek to obowiązkowo rosół. Bywało, że na stole pojawiał się pieczony kurczak, ale częściej tańsze choć bardziej pracochłonne gołąbki z ryżem. Zupy codzienne to np. botwinka, żurek. Ale Niusia i tak lubiła pobiec na zupę do dziadków, bo tam smakowała jej bardziej. Pamięta te smaki dzieciństwa, a były urozmaicone. Nie to co u sąsiadów – tam gotowano kapuśniak na cały tydzień. Czasem mama Niusi robiła słodkości: piekła pachnące pierniki, drożdżowce zawijane z makiem lub z jabłkami, jakieś bułeczki. No i oczywiście chleb, który dziwnie długo utrzymywał świeżość. Nie to, co dziś chleb kupiony w sklepie. Dzieża na chleb była duża, a na pierniki mała. Zapach chleba, puszystych drożdżowych ciast wypełniał izbę. To był zapach domu. Mięso jadali, jak większość ludzi na wsi, rzadko. Gdy zabili świniaka, dzielili między sąsiadami. Mieli nawet swoją wędzarnię. Za dziadkiem mieszkał kolega Niusi – Mundek. gdy miał coś dobrego w domu na obiad, zabierał Niusię i częstował. Jego mama mówiła na nią: synowa. Muńdzio umarł na Syberii. Siedziała przy nim godzinami, gdy leżał chory. Przypominała wtedy ich beztroski czas w Czerwieni…

Ten czas skończył się wraz z wybuchem wojny. Któregoś jesiennego wieczoru 1939 roku mama ubrała ją w ciepły płaszcz, chustkę, posadziła na przyzbie i kazała patrzeć na las. Powiedziała, że jak będzie się czerwienił, to ma dać znać. Wtedy zrozumiała, że świat może być groźny. Ojca wtedy już z nimi nie było. Poszedł do wojska, a po kampanii wrześniowej, klęsce i rozproszeniu polskich oddziałów, znalazł się w Rumunii. Przed Bożym Narodzeniem wrócił. Zlecieli się zaciekawieni sąsiedzi. Chcieli posłuchać opowieści ze świata. Niusia wlazła ojcu na kolana, przytuliła się mocno i siedziała tak do północy, choć niewiele rozumiała z jego opowieści. Zapamiętała jedną, bo zrobiła na niej wrażenie. Ojciec opowiadał, że pewnego razu ugościła ich, chyba z 10 zabiedzonych polskich żołnierzy, jakaś Rumunka. Szczerze i z radością, bo rozumiała, że są głodni. Byli głodni, nawet bardzo. Kobieta położyła bochen chleba, nóż, przyniosła widelce. I postawiła galaretę. Jedli tę galaretę ze smakiem, aż któryś z nich trafił na pazurek. Myśleli, że to galareta z jakichś ptaków, bo wojna i trzeba wszystko wykorzystać do jedzenia, co tylko się da. Próbowali dopytać gospodynię, ale ta nie znała języka polskiego. Przed domem leżała sterta słomy. Rumunka pokazała, że zwierzątka, z których jedli galaretę, chodzą po tej słomie. Zrozumieli wtedy, że jedli galaretę z… myszy. Niusia, choć jej oczy kleiła senność, gdy słuchała ojcowskiej opowieści, na te słowa się rozbudziła. Ze wstrętem usłyszała jeszcze, że polscy wojacy, którzy z niejednego pieca chleb jedli, po informacji, czym zostali ugoszczeni, wszystko zwymiotowali.

Ojcowskie opowieści, wtulenie w jego ramiona dawały bezgraniczne poczucie bezpieczeństwa, że kiedy jest tato, nie może zdarzyć się nic złego. Przyszedł jednak moment, gdy w przeciągu kilkudziesięciu minut skończyło się dzieciństwo Niusi i rodzine życie w podhnileckiej Czerwieni. Datą końca świata – jej świata, arkadii dzieciństwa w kresowej wiosce – był dzień 10 lutego 1940 roku. Wtedy to prawie wszyscy mieszkańcy Czerwieni znaleźli się wśród 140 tysięcy Polaków wywiezionych przez NKWD na Sybir pierwszym transportem. Także do rodziny Przybyszewskich zastukał nad ranem wysłannik złej nowiny ubrany w mundur radzieckiego żołnierza. Mieli o tyle więcej szczęścia (choć słowo „szczęście” brzmi dziwnie w kontekście tego, co musieli później wycierpieć), że żołnierz ich nie poganiał. Pozwolił matce nakarmić Niusię, ojcu pomógł zrobić poranny obrządek, doradził, co spakować na drogę. Gdy dziecko jadło wczesny posiłek, siedział i patrzył – może Niusia przypominała mu jego córeczkę zostawioną w dalekim kraju, a może widział ogrom nieszczęścia, które ma spotkać tę nieświadomą niczego rodzinę i to właśnie jemu przyszło otworzyć puszkę Pandory. Gdy sędziwa Franciszka wspomina ten poranek i radzieckiego żołnierza, mówi, że miała szczęście spotykać w życiu dobrych ludzi. Tak, mówiła o nim „dobry człowiek”, choć ostatecznie wykonał rozkaz, wsadził ich na sanie, które powiozły rodzinę na dworzec, a tam już czekał pociąg do piekła. Zanim jednak woźnica zaciął batem, zanim w mroźny poranek koński oddech osiadł szronem na chrapach, sołdat zawinął małą dziewczynkę w pierzynę, a potem sprawdzał dłonią jej czoło, czy nie zmarzła. Do dziś Franciszka czuje chłodny dotyk jego palców. Z domu przyniósł jej ukochaną figurkę Maryi, bo płakała za „swoją Bozią”, którą zawsze przystrajała świeżymi kwiatami. Mamie kazał wziąć worek mąki, a w drugim worku zabite cztery kury. Bierz – mówił – ugotujesz dziecku rosół w drodze. On wiedział to, czego jeszcze nie wiedzieli Przybyszewscy, ani nikt z transportu wiozącego w nieznane.

W pociągu znaleźli się rodzice Niusi wraz z nią – 6-letnią wówczas dziewczynką, a także dziadkowie Przybyszewscy: Grzegorz (1881) i Katarzyna (1883). Tym samym transportem pojechali też dziadkowie ze strony mamy, Katarzyna i Karol Pielichowscy oraz brat Stanisławy – Jan Pielichowski z żoną Heleną i dziećmi: Wandą, Marysią i Stasiem. Sybirski pociąg miał przykry gwizd, inny niż polskie pociągi. Mówi, że wył jak 10 wilków, a wszyscy płakali, gdy mijał granicę Polski. Wkrótce miało się okazać, że ich miejscem przeznaczenia jest posiołek Pierwomajsk (rejon Bieriezowsk, obwód swierdłowski). Przybyszewscy trafili do baraku 7, a dziadkowie od strony mamy do baraku 5. Baraki były identyczne: w każdym 16 mieszkań i długi korytarz. Tylko jeden barak różnił się kolorem: nie wiedzieć czemu, był absurdalnie czerwony. Na cały posiołek była jedna ubikacja na środku osiedla. Tych, którzy mieli za zadanie ją sprzątać nazywano gównowozami.

Mama chodziła i płakała, Niusia miała suche oczy. Był przecież przy niej tato. Nic złego nie mogło się stać. Na drugi dzień po przyjeździe rodzice poszli do pracy. w kopalni złota Jużna. Tato był strzałowym: wiercił dziury na trotyl i wysadzał złotonośne skały. Mama pracowala jako ładowaczka: dźwigała kamienie na wózki, które wywoziły urobek na powierzchnię. Czasem trafiała się w kamieniu żyłka złota. Takie złotonośne kamienie trafiały do osobnej szopy, gdzie tłuczono je młotkami, rzucano na sito zwane arfą, płukano i segregowano. Rosła hałda, na której szczyt wciągano brata ojca. Miał za zadanie układać gazy. Niusia czasem plątała się koło kopalni, a potem błyszczała jak obsypana brokatem na bal karnawałowy, bo złoty pył osiadał na ubraniu. Jednak rzeczywistość była daleka od karnawału. Ciężka praca i głód nie do wytrzymania. Dziewczynka miała już wtedy swoje odpowiedzialne zadanie: chodziła 3 km do Bieriezowska po chleb. Brała kartki całej rodziny: dziadzia, stryjka i jeszcze dwojga obcych ludzi. Kupony na chleb miały ważność jeden dzień i niewykorzystane przepadały. Ci, którzy nie pracowali, dostawali po 30 dag chleba, czyli starzy i dzieci, a pracujący po 50 dag. Niusia pamięta, jak kiedyś płakała z głodu. Mama nagotowała wtedy kawy, to znaczy spaliła kawałek chleba i wrzuciła do wody, żeby była czarna – taka udawana „kawa” ledwie kolorem przypominała szlachetny napój. Tacie ściskało się serce, gdy patrzył na głodne dziecko. Jeszcze dziś Franciszka „słyszy”, co wówczas powiedział do mamy: „Daj jej moją porcję chleba, niech się raz dziecko naje do syta”. A mama bała się, że Niusia dostanie skrętu kiszek, jeśli za bardzo się naje i dała jej tylko jedną kromkę.

Tego chleba i tak było co kot napłakał, a czasem nie było w ogóle. Mówili im wtedy: „Chleba niet, poszoł na wojnu”. Trzeba więc było radzić, jak kto umiał. Zbierali w lesie poziomki, jakieś ziółka, czosnek niedźwiedzi, szczaw. No i oczywiście grzyby. Do dziś nie wie, jak się nazywały, ale jeden miał kształt świńskiego ucha, więc tak właśnie go nazywała: świńskie ucho. Wrzucali kromki chleba do garnka zamiast zasmażki i była zupa. Gotowali też czaj z gałązek malin, był czerwony i miał właściwości przeciwgorączkowe. Wykorzystywano wszystko, co rosło. Ale tam, na Syberii, dopiero w czerwcu topniał śnieg, a we wrześniu już zaczynały się mrozy. Głównie dzieci chodziły zbierać owoce, bo dorośli byli w pracy. Pewnego razu zbierali pod linią wysokiego napięcia. Nagle rozległ się straszny krzyk. To chłopiec stanął na zwisający kabel. Spaliło go na czarno. W pamięci Niusi wyrył się obrazek, którego nigdy nie zapomni: Matka wzięła ciało swego syna na ręce i szła z nim do posiołka, a dzieci za nią. W tym żałobnym kondukcie wszyscy płakali – wszyscy poza Niusią. Ona nie umiała płakać. Płakała tylko jak tato szedł na front, a potem, gdy długo nie było listu, czasem kręciła się w oku łza. Drugi raz płakała, gdy dostała list z ambasady, że tato nie żyje. Wtedy dziwiła się, że można mieć tyle łez. Ale o tym za chwilę…

Syberyjska codzienność to oprócz głodu oczywiście zimno. Choć drzew było naokoło dużo, to aby napalić w piecu, trzeba było drewno ukraść. Przez to zginął Janek Pielichowski – mamy brat. Był kowalem, miał w Czerwieni kuźnię przed domem, a na Syberii pracował w zbrojowni. Według oficjalnej wersji powiesił się, nie mogąc znieść trudów zsyłki, ale to nieprawda. On był twardy. Dbał o rodzinę. Chciał, by nie marzli. Gdy szedł do lasu ten ostatni raz, aby zdobyć opał, chyba coś czuł, bo pożegnał się z dziećmi. Ścinali drzewo we trzech, gdy nagle odłamał się duży konar i zabił go na miejscu. Chłopy bali się, bo byłoby śledztwo, dlaczego nielegalnie byli w lesie, co tam robili. Wydałaby się kradzież drewna. Przywieźli więc ciało Janka do domu i trupa powiesili, pozorując samobójstwo. Niusia pamięta, jak tato przyszedł z roboty i nie wiedząc, co się stało, z pretensją krzyczał do martwego szwagra: „Janek, coś ty zrobił!”. Uderzył go wtedy po twarzy, jakby liczył na to, że jeszcze się ocknie. Córka Janka – Wanda dowiedziała się dopiero wiele lat później, już mieszkając na ziemiach zachodnich, że to nie było samobójstwo…

Ludzie na Syberii chorowali i umierali. To nie dziwiło nikogo. Bardziej zaskakujące było, że często nawet bardzo starzy byli twardzi. Mieli w sobie jakąś niewyobrażalną wolę przetrwania, trzymała ich przy życiu odpowiedzialność za bliskich. No i wiara, że kiedyś ta gehenna się skończy, a oni wrócą na swoją wytęskniona ziemię.

W 1941 roku urodziła się Przybyszewskim druga córka – Janka. Od tej pory Niusia miała siostrę. Dzielenie się miłością rodziców, zwłaszcza ojca, było dla dziewczynki czymś nowym i trudnym. Mama rodziła w szpitalu. Nie towarzyszyła tym narodzinom radość rodziców, ale strach, jak w nieludzkich warunkach zapewnić dziecku to, co niezbędne. Pieluch nie było, rwali więc stare koszule. Kołyskę ojciec zrobił sam. Niusia czasem wchodziła do tej kołyski. Kiedyś rozkołysała ją tak, że wywróciła do góry dnem razem z niemowlęciem. Przez pierwszy miesiąc rodzina dostawała na dziecko ćwiartkę mleka. Po miesiącu już nie, tylko jak wszystkim, małej Jance przysługiwał przydział chleba. Był więc bardzo duży problem z wykarmieniem niemowlęcia, nikt nie liczył, że dziecko przeżyje. Przeżyła. Aż dziwne, ale nawet nie chorowała.

W 1943 roku Niusia, poszła do szkoły. Rosyjskie dzieci uczyły się od 8 lat, ona miała już 9. Mówili na nią Nina, bo nie mogli wymówić Franciszka. W baraku, który w ich posiołku przeznaczono na szkołę, były 3 pokoje: W jednym uczyła Zina Dimitrowna – jej przydzielono najmłodszą grupę, przedszkolną. W drugim wysoki i chudy Iwan Iwanowicz uczył najstarsze dzieci. W ostatniej sali, tej, do której przydzielono Niusię, uczyła Kleopatra Pietrowna, na którą mówili Koropatwa. Uczyła te dzieci, które już rozumiały język, rachunków, czytania, śpiewu, czyli wszystkich przedmiotów. Kleopatra była bardzo dobra, ale czasem i jej puszczały nerwy, gdy się śmiali i wygłupiali (a w klasie było, bagatela, 45 osób), nie reagując na próby uspokojenia. Zaczynała wtedy czytać ładną bajkę, a oni nie słuchali. Trzeba przyznać, że często była to wina Niusi. Ta drobna blondyneczka zawsze siedziała z tyłu , wchodziła pod ławkę i rozrabiała. A siedziała z Tatarem, który ją denerwował. Mówiła na niego Szurka, bo nie pamiętała jego dziwnego imienia. Pewnego razu chłopak się zdenerwował, coś powiedział opryskliwie. Pamięta, że za jej ławką był wieszak. Wzięła wtedy czapkę z wieszaka i rzuciła w Tatara, ale trafiła w kogoś innego. W klasie zrobił się hałas i chaos. No i Kleopatra tak się zdenerwowała, że aż wyszła z sali, aby się uspokoić, ale nie krzyczała nigdy. Niusia dobrze się uczyła, i nauczycielka lubiła ją, mimo wybryków. Zawsze prosiła o pomoc, gdy trzeba było coś załatwić. Po skończeniu niższej klasy w swoim posiołku, Franciszka kontynuowała naukę w szkole w Bierezowsku. Tam różnych przedmiotów uczyli już różni nauczyciele, nie jeden, jak w Pierwomajsku. Ze szkołą w Bieriezowsku łączy się wspomnienie, które wolałaby wymazać. Pewnego razu na lustrację szkoły przyjechał Stalin. Uczniów karnie ustawiono w dwuszeregu, a ona jako niska dziewczynka stała w pierwszym rzędzie. Była drobna, miała jasne włosy i dziwnym trafem Stalin zwrócił na nią uwagę. Kazał swojemu żołnierzowi zawołać dziecko. Posadził ją wtedy na kolana, pogłaskał po głowie i dał cukierka. Zainteresowały go jej jasne włosy. Spytał, skąd takie ma i czy jest aniołem. Ateista i morderca trzymał ją na kolanach i nazywał aniołem! Niestety, nie da się tego zapomnieć, bo przypomina o tym epizodzie świadectwo z 1944 roku, które do dziś przechowuje wśród swoich dokumentów. Z pożółkłej kartki z pochwałą za wyniki w nauce spoglądają na nią dumnie Lenin i Stalin. Ona jednak nie jest dumna ani ze spotkania z towarzyszem, ani z tego świadectwa, bo przypomina jej najgorsze chwile w życiu. Wszystko to, co wydarzyło się na obcej ziemi i bezpowrotnie zrujnowało jej dziecięcy świat, wracało traumą w dorosłym życiu. Wraca zresztą do dziś…

Świadectwo szkolne Franciszki Przybyszewskiej, wydane w szkole w Bieriezowsku na Syberii, 1944 rok, Zbiory prywatne Franciszki Harhali

Początek strat, które na zawsze miały naznaczyć życie Franciszki, zaczął się w 1943 roku, gdy ojciec zaciągnął się do powstającego właśnie polskiego wojska. Cieszył się, jak i inni. To była nadzieja na Polskę. Niusi trudno było cieszyć się wraz z ojcem. Była zła, że ją zostawia. Polscy żołnierze mieli wyjeżdżać na front ze Swierdłowska. Zgromadzili się tam już wcześniej. Gdy mama wraz z innymi kobietami poszła pożegnać męża, córki zostawiła z opiekunką Nataszą. Ale jak to, Niusia miałaby nie pożegnać taty? Uciekła opiekunce i szła skrajem lasu za gromadą kobiet, chowając się po krzakach, by jej nie zauważono. Potykała się o wystające korzenie, zmęczona, aż ktoś w końcu ją zauważył i zawołał: „Zobaczcie, jakiś krasnal za nami idzie”. Mama pozłościła się trochę, ale ostatecznie wzięła Niusię za rękę i wyruszyły na pożegnanie Władysława. Gdy dotarły na miejsce, żołnierze akurat jedli. Zobaczyła tatę, zaczęła krzyczeć i biec do niego. Potrąciła jakiegoś wojaka, wylała mu zupę, ale nie liczyło się nic poza tym, że chce jak najszybciej dopaść do ojca, wtulić się w jego ramiona, chwycić za rękę i tak już trzymać aż do momentu, gdy wsiadł do wagonu. Gdy żołnierze ruszyli do pociągu, szła z tatą. Dowódca odganiał niesfornego dzieciaka, odprowadził do mamy, ale ona i tak wyrwała się i wróciła do szeregu wraz z ojcem. I tak kilka razy, aż w końcu porucznik odpuścił. A ona powtarzała jedyny słuszny argument na swoje usprawiedliwienie: „Przecież to mój tato!”. Pamięta moment, kiedy żołnierze mieli wejść już do wagonu, tato miał łzy w oczach. Ona, jak zawsze twarda, powtarzała dziarsko: „Tato, ty nie płacz!”. Żołnierze patrzyli na nią i się uśmiechali. Padła komenda: „Za 10 minut odjazd”. Kobiety w płacz. Niusia zawiesiła ręce na szyi taty, przytuliła się najmocniej jak potrafiła. Mężczyźnie łzy płynęły po policzku. Wytarła je, żeby koledzy się nie śmiali. Ojciec wsiadł do wagonu, a ona z nim. Mama stała na peronie. Tato usiadł, spuścił nogi z wagonu i patrzył ze wzruszeniem na żonę. Jakby obydwoje czuli, że to długie spojrzenie jest ostatnim… Było w nim wszystko: miłość i wspomnienie wspólnych trudów, tęsknota i rzewność, strach przed przyszłością i determinacja, że tak właśnie trzeba postąpić. Patrzyli tak na siebie: Władysław i Stanisława, dwie kresowe dusze wyrwane ze swego bezpiecznego świata, których miłości nie był w stanie zniszczyć mróz Sybiru ani podłość systemu za nic mającego człowieka.

Niusia rozsiadła się w wagonie obok taty, pewna, że pojedzie z nim. Pociąg ruszył, gwiżdżąc „po polsku”, nie „po sybiracku”. Tato ze wzruszenia nie mógł mówić. Porucznik chwycił upartą dziewczynkę i wyrzucił z pociągu jak tobołek, prosto mamie na ręce. Nie było innego wyjścia – nie mogła dłużej towarzyszyć tacie. Pociąg przyspieszał, a ona najpierw szła, potem biegła peronem, wywracając się raz po raz. Maszynista jeszcze raz zagwizdał przeciągle i … pociąg odjechał. Czuła wściekłość. Nie na tatę, ale na porucznika, który ją od niego zabrał. Gdyby wtedy wiedziała, że na zawsze…

Zostały same z mamą i małą siostrą. Chude, zabiedzone, na obcej ziemi. Mama płakała często. Niusia nie płakała. Mówiła do mamy: „Czemu płaczesz? Tato poszedł się bić z Hitlerem”. Później już Stanisława ukrywała, że płacze, aby dziecka nie denerwować.

Ojciec pisał listy z frontu: do żony osobno i osobno do córki. Obiecał jej to: z odjeżdżającego pociągu krzyczał, że będzie do niej pisał. I słowa dotrzymał. Listy do Niusi podpisywał: „Dla mego ochroniarza”.

Nadszedł rok 1944. Można było od tego czasu dostawać przesyłki z Polski. Pamięta, jak wujek Józek Pielichowski, brat mamy, przysłał paczkę. Cóż to była paczka! Mogła ważyć do 1 kg. Cały barak ją oglądał. Ważne było, że to paczka z Polski. Na wierzchu leżało 15 cukierków. Franciszka pamięta doskonale tę liczbę. Jednego zjadła od razu. A z resztą cukierków było tak: Nowy Rok, zgodnie ze zwyczajem dzieci chodziły z życzeniami. Do nich też przyszły dwie dziewczynki. Wypadało w podziękowaniu dać dzieciom jakiś upominek. Ale co tu dać, jak same klepały biedę? I wtedy Niusia zaproponowała, żeby dać pod cukierku. Dziewczynki zamiast podziękować, zaczęły płakać z radości. Wyszły z dwoma cukierkami, ale ich nie jadły. Pokazały na dworze innym dzieciom. Nagle wszystkie ile ich było w posiołku, chyba z 30, zleciały się do Przybyszewskich. Tańczą, śpiewają, a Niusia mówi do mamy, że jest jeszcze 12 cukierków, to trzeba im dać za występy i życzenia. Mama zaczęła płakać. Ale jej w ogóle jej nie było szkoda. Lubiła się dzielić. Powiedziała tylko: „Niech się za mnie pomodlą”. Mama wyciągnęła woreczek zawiązany nitką i dała dzieciom cukierki, a łzy cicho spływały po jej chudych policzkach. Dzieci dziękowały po polsku i po rosyjsku. Potem poprosiły o nóż. Podzieliły każdy cukierek na cztery części. Komu brakło, moczył palec w ślinie, potem w okruszkach cukierków. To były okruchy dziecięcego szczęścia…

Ten pamiętny Nowy Rok z cukierkami nie miał być słodki. Najpierw Polaków z Pierwomajska wywieźli do sowchozu Gornostajewka (obw. chersoński). Przybyszewskie z dziadkami zamieszkały w posiołku nr 1. Było biednie i prymitywnie. Palili słomą, z której robili wiązki, a robale trzaskały w ogniu. Wszędzie biegały jaszczurki. No ale przynajmniej było cieplej niż na Syberii.

W sowchozie stały spichrze pełne zboża. To w nich pracowała Stanisława. Mimo wycieńczenia i pracy pond siły, nie chorowała. Aż do pamiętnego dnia, kiedy wróciła z pracy i zaczęła wymiotować. Dziadek Grzegorz poszedł 12 km do lekarza, bo chorej nie było czym zawieźć. Doktor dał jakieś tabletki. Zdążyła wziąć jedną. Następnego dnia, 1 września 1945 roku Stanisława Przybyszewska zmarła, osierociwszy dwie córki. Młodsza miała wtedy 4 latka, starsza Niusia dwanaście. Odtąd to ona stała się głową rodziny. Ale najpierw trzeba było pochować mamę. Skąd wziąć trumnę, skoro na stepie nie ma drzew, z czego ją zrobić? Przewodniczący sowchozu, dobry człowiek, powiedział wtedy do Niusi: „Ninka, my zdjełajem”. Wyrwał koński żłób i w nim pochowano Stanisławę. Miejscowi mówili, że nie pamiętają takie pogrzebu. Przyszli Rosjanie i Polacy, niektórzy z posiołków odległych o 20 km. Przyszedł Szeptun, Tatar Minulin, Rosjanka Dubasarka, której syna Saszę spotkała Niusia wiele lat później w Szczecinie. Księdza nie było. Żałobnicy sami śpiewali, modlili się, odmawiali różaniec. Na zmianę słychać było: „Panie, zmiłuj się nad Stanisławą” i „Hospodin pomiłuj Stanisławu” . Tak odprowadzili na wieczny spoczynek w obcej ziemi Stasię Przybyszewską, z domu Pielichowską. Ciekawe, że dwa tygodnie później zmarł nagle w dalekiej Ameryce, gdzie pojechał za chlebem, brat bliźniak Stasi – Michał Pielichowski. Ale o tym rodzina miała dowiedzieć się dużo później.

Po śmierci mamy trzeba było jakoś żyć. Franciszka, dwunastolatka o dojrzałości kobiety, została żywicielem rodziny. Przewodniczący sowchozu rozumiał ich biedę, Dał jej pracę i pół kilo chleba, stawka jak dla dorosłego pracownika. Do tego 2 kilo mąki, ćwiartka oleju i 70 rubli. Cieszyła się, ale nie wszystkim to się podobało. Zazdrościli i wypominali, że ona mała, a tyle dostaje. A Niusia szła bez strachu do każdej roboty. Właziła do byków, by wkładać je w jarzmo, powoziła dwukółką 20 km stepem, dostarczając paliwo traktorzystom, wodę do picia pracującym w polu. Uważała tylko na dziury, bo jakby w taką wpaść, to i życie można stracić. Trzymała dziarsko lejce: była woźnicą, posłańcem, a jak się paliło, to ona była odpowiedzialna za sygnał. Kiedyś paliło się Bujne – to tam mieszkał przewodniczący sowchozu, jej dobroczyńca. A ona mogła tylko patrzeć z oddali na płomienie, uderzać ile sił w drobnych ramionach w zawieszony lemiesz od pługa i słuchać gwizdu skręcającej się w ogniu blachy.

W tym czasie, gdy Przybyszewskie były w posiołku Gornostaje, ojciec pisał listy: najpierw z frontu, a po demobilizacji – z zachodniej nowej Polski. Wszystkie listy adresował do Pierwomajska, bo tam pozostawił rodzinę i nie wiedział o ich przesiedleniu. 25 listów bez odpowiedzi. Gdy dowiedział się wreszcie, że Polaków w Pierwomajsku już nie ma, nie wiedząc, gdzie jest żona z córkami, napisał do… Hnilcza na tarnopolszczyźnie. Skąd mógł wiedzieć, że ich kresową wioskę Polacy bezpowrotnie opuścili już w sierpniu 1944 roku po tym, jak została napadnięta i spalona przez ukraińskich banderowców?

Po lewej: Ostatni list od Władysława Przybyszewskiego adresowany do żony Stanisławy. Jest w nim też zwrot do córki: „(…) kochane dziecko, droga Niusiu, napisz do mnie parę słów (…)”., marzec 1945 r. Po prawej dopisek Janiny Pielichowskiej – córki Józefa (brata Stanisławy) po odebraniu listu w Podhajcach, kwiecień 1945. Zbiory prywatne Franciszki Harhali.

List wysłany w połowie marca 1945 roku o dziwo nie zaginął, tylko w kwietniu trafił do Podhajec – to tam przez rok hnilczanie czekali na decyzje o swoim dalszym życiu. Na ulicy Brzeżańskiej w Podhajcach mieszkał Józef Pielichowski z rodziną. Jego córka Janka odebrała list wujka Władysława. Ze swoim dopiskiem włożyła do paczki i odesłała do cioci Stanisławy na nowy adres, czyli do sowchozu w obwodzie chersońskim. A Józef dołożył od siebie słoninę grubą na pięć palców. Wtedy Stanisława jeszcze żyła, a wojna miała się wkrótce skończyć. Z listu wyczytały same dobre wiadomości: ojciec żył i miał się dobrze. Żyło rodzeństwo Stasi: Michasia (po mężu Czyżewska) była we Lwowie, Józef w Podhajcach, a Marysia (po mężu Chrzan) wyjechała na zachód. Wszystko mogło jeszcze być pięknie. A słonina z paczki pachniała Polską. Gotowały na niej zupę, a mama oczywiście płakała. Te łzy miały w sobie tyleż szczęścia i wzruszenia, co obaw, bo przecież z Władysławem nadal nie było kontaktu. Wprawdzie dotarł list od niego za pośrednictwem rezolutnej Janki, ale już odpowiedzi wysłać nie zdołały. Sytuacja była dynamiczna. Wkrótce miała nastąpić demobilizacja wojska i programowe zasiedlanie ziem zachodnich nowej Polski. Ze wschodu szły kolejne transporty kresowych ekspatriantów. Dołączyć mieli do nich zesłańcy rozproszeni po republikach Związku Sowieckiego. Zanim i one znalazły się w pociągu wiozącym do Polski, zmarła Stanisława. Reszta rodziny Przybyszewskich: dziadek Grzegorz, babka Katarzyna i Niusia z siostrą Janką załadowała się do pociągu. Jakże odmienny był ten transport od tego, którym jechali w 1940 roku: drzwi wagonów otwarte, dostawali po kawałku chleba, handlowali ubraniami. Panowała powszechna radość: ekscytacja połączona z nadzieją. Gdy przejechali granicę, ludzie zwariowali ze szczęścia. Pamięta doskonale: wolność wyznaczały dwie sosny, poprzeczka przybrana zielonymi gałązkami a na niej orzeł. I choć na każdym słupie powiewała radziecka flaga, byli w wytęsknionej ojczyźnie. W marcu 1946 roku dotarli do Bystrzycy Kłodzkiej i tam się osiedlili. Dostali ładne mieszkanie z tej racji, że dziadek miał synów wojskowych. Na górze ich domu była jeszcze Niemka z synem Kurtem. Zajmowali 2 pokoje. Zaprzyjaźnili się. Niusia bawiła się z Kurtem, a jego mama uszyła dziewczynce białą sukienkę: po 2 fałdy z przodu, z tyłu i szarfa do wiązania. To było jak powrót do dawnych, pięknych czasów dzieciństwa w Czerwieni, gdy mama ją stroiła w sukienki, a tato rozpieszczał. Ale Czerwieni już nie było. Nie było domu ani mamy. A tato? Odkąd dotarli do Polski, dziadek Grzegorz i Niusia rozpoczęli poszukiwania Władysława Przybyszewskiego. Kolejne listy do ambasady polskiej w Związku Radzieckim, archiwów i instytucji pomagających rodzinom odnaleźć bliskich po wojennej hekatombie, nie przynosiły żadnej konkretnej odpowiedzi. Los Władysława nieznany.

Odpowiedź z PCK na pismo Grzegorza Przybyszewskiego w sprawie ustalenia losów syna, Władysława Przybyszewskiego, 1951 rok. Zbiory prywatne Franciszki Harhali.

Od rodziny mamy, która osiadła w Mieszkowicach (dziś powiat gryfiński, woj. zachodniopomorskie), dowiedziała się, że w 1945 roku po demobilizacji ojciec był u nich, szukał Stasi i córek. Zostawił nawet dla mamy piękne brązowe pantofelki. Miała drobne stopy, trudno jej było dobrać obuwie, a on tak bardzo chciał sprawić radość żonie. Nie chciał czekać. Nosił go niepokój o bliskich. Postanowił, że pojedzie ich szukać. Dotarł w pobliże wschodniej granicy i czekał na kolejne transporty, licząc, że wypatrzy w którymś z wagonów swego „ochroniarza” i resztę rodziny. Władysław Przybyszewski rodziny nie znalazł, „znalazł” za to własną śmierć. Niusia miała się tego dowiedzieć dopiero po 10 latach. To wtedy otrzymała list z ambasady radzieckiej, że Władysław Przybyszewski został aresztowany przy wschodniej granicy. Jako potencjalnego szpiega skazano go na więzienie i obóz pracy. Pracował w kopalni w Donbasie. Zmarł 26 maja 1946 roku.

Kilka zdań, suchych informacji, w których zamknęło się czyjeś życie, skończyła nadzieja, a los złośliwie zachichotał. Można przeżyć Sybir, walczyć o wolność i przejść z frontem kawał Europy, a potem zginąć w czasie pokoju z rąk tych, którzy ponoć byli wyzwolicielami. Można być dobrym, uczciwym człowiekiem i umrzeć jako szpieg. Można kochać i zasłużyć na nienawiść. Można, bo w szaleństwie polityki nie ma miejsca na logikę, a już na pewno nie na prawdę o człowieku.

Oczy Franciszki zachodzą mgłą. Ona prawie nigdy nie płacze. Ale wtedy, po otrzymaniu wiadomości o śmierci ukochanego ojca płakała. Nie wie, skąd miała tyle łez. Myślała wtedy, że dla niej skończyło się życie i że wylała już wszystkie łzy. Ale to nie była prawda. Życie miało trwać, przynieść jeszcze wiele trudów i kolejnych strat, ale też chwil szczęścia. A Franciszka umiała poradzić z jednymi drugimi w myśl zasady: A nigdy nie zabłądzi,/ Kto tak umysł narządzi,/ Jakoby umiał szczęście i nieszczęście znosić,/ Temu mężnie wytrzymać, w owym się nie wznosić. (J. Kochanowski, Pieśń IX, Księgi I).

Władysław Harhala. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Franciszki Harhali.

Ela Harhala, córka Franciszki i Władysława, w dzieciństwie, przed domem w Sieniawie Lubuskiej. Zdjęcie ze zbiorów prywatnych Franciszki Harhali.

Bogate w doświadczenia dalsze życie Franciszki można zamknąć w kilku zdaniach: wyszła za mąż za Władysława Harhalę. Urodziła córkę Elę i synka, który wkrótce zmarł. Pracowała w kopalni węgla brunatnego w Sieniawie Lubuskiej. Do dziś tam mieszka. Ma 91 lat, świetną pamięć, piękny umysł i dobre serce. Prawie nigdy nie płacze. Prawie…

Franciszka Harhala (z lewej) z córką Elżbietą Fruzińską (trzecia od lewej) i zięciem Markiem Fruzińskim oraz autorką tekstu (obok Franciszki), Jemiołowo, grudzień 2023 r. Fot. Bogusław Mykietów.


Beata Woźniak, kontakt: beata.wozniak.mce@gmail.com


Inne opowieści tej autorki znajdą Państwo tu: 

Ślady pamięci. Cykl kresowych gawęd Beaty Woźniak

oraz tu:

Hnilcze, powiat Podhajce, województwo tarnopolskie