Przyjaciele z zesłania. Ludmiła Marczak ze Stryjówki koło Zbaraża i jej syberyjski sztambuch na brzozowej korze spisany.

10 lutego 1940 roku przed świtem, rodzina Mariana Marczaka została aresztowana i wywieziona na Syberię.

Do dziś w ich rodzinie przechowuje się cenny artefakt – sporządzony z brzozowej kory pamiętnik, do którego w 1943 i 1944 roku wpisali się przyjaciele niedoli Ludmiły – młodszej córki Marczaków. Jest to niezwykły ślad czasów, gdy dzieci stały się częścią okrutnego świata dorosłych.

W przyszłości planujemy szczegółowe opracowanie tego niezwykłego zabytku (szczególnie odczytanie podpisów może prowadzić do ciekawych odkryć losów syberyjskich zesłańców). Fotografie otrzymałem od rodziny Ludmiły Żurawskiej z domu Marczak, za co chciałbym bardzo podziękować.


Genealogia:

Marian Marczak + żona: Karolina z domu Kominek. Karolina miała siostrę Paulinę (po mężu Kołodziej) oraz brata Ignacego.

Siostry z domu Kominek: Karolina Marczak i Paulina Kołodziej. Zbiory Ludmiły Żurawskiej z domu Marczak. Lata 20. XX wieku?

Marian Marczak w młodości


Dzieci Mariana i Karoliny:

Ludmiła ur. 1929

Janina ur. 1921

Stryjówka w 1938 roku. Zbiory Ludmiły Żurawskiej z domu Marczak.

Stryjówka 1938 r., Ludmiła Marczak. Zbiory Ludmiły Żurawskiej z domu Marczak.

Stryjówka 1938 r., Przy prawej ręce księdza siedzi Ludmiła Marczak (patrząc od nas to lewa strona). Zbiory Ludmiły Żurawskiej z domu Marczak.

Stryjówka w 1939 roku. Zaznaczono dom rodziny Mariana Marczaka. Po kliknięciu w ilustrację otworzy się ona w nowym oknie – z możliwością znacznego powiększenia.


Starsza siostra Ludmiły – Janina (później po mężu Bodnar) tak opisała deportację i życie na zesłaniu (we wsi Ozierki, powiat Tabory, obwód Świerdłowsk). Fragmenty pochodzą z książki Bolesława Łukasiewicza, Wspomnienia ze Stryjówki koło Zbaraża, Szczecin 1994, które zamieściliśmy w opracowaniu: M. Kubiak, B. Mykietów, L. Opaczewska, Mieszkańcy Stryjówki koło Zbaraża w świetle Spisu familij i wspomnień, Zielona Góra 2019.

Przyszli po nas o czwartej rano. Było dwóch NKWD-ystów, zastawili nas w kącie stołem, rzucili ubrania, które były pod ręką, kazali wziąć piłę i siekierę – wiedzieliśmy już, że jedziemy do lasu. W spichlerzu stała skrzynia, a w niej wszystkie ubrania, jak kożuchy rodziców, moje i siostry najlepsze ubrania też tam były. Gdy wyszliśmy na podwórze matce pozwolili zajrzeć do skrzyni – była niestety pusta, bo nasi sąsiedzi zdążyli ją już opróżnić. Praktycznie nic zabraliśmy niczego, bo nie pozwolili nam poruszać się po domu. Siostrze (miała 9 lat – mowa o Ludmile) i matce pozwolili wsiąść na sanie a ja z ojcem miałam iść pieszo do Maksymówki. Były wtedy duże zaspy i silny mróz.
Przyjechał na szczęście swoimi końmi Wasyl Buczak, bo zabrali drugą parę naszych koni by odwieźć rodzinę Hołubów. NKWD-owiec chciał strzelać do Wasyla, kazał mu zaraz odjechać. Wasyl nie dał się zastraszyć, władował mamę na sanie wraz ze mną i dzięki temu nie szliśmy z ojcem pieszo. Wasyl Buczak z Humenem (obaj Ukraińcy) jeszcze chyba z trzy razy jeździli do naszego domu, zabrali cały worek zabitych kur, przywieźli mąkę, słoninę, zabrali spod mleczarni wszystkie bańki z mlekiem. Wasyl przywiózł ze swego domu cały zapas świeżo upieczonego chleba. Zdołali też odebrać trochę rzeczy od sąsiadów, ubrania i cztery kilimy, z których po wypruciu robiliśmy na Syberii swetry oraz inne rzeczy.
Z domu zawieźli nas na majątek Małachowskich, zebrano tam wszystkich deportowanych. Po sprawdzeniu obecności i odesłaniu tych, co nie byli ujęci w spisach, „kibitki” ruszyły do Maksymówki, gdzie organizowano transport kolejowy. (...) Ludzie zebrani na majątku płakali, klęli, byli zastraszeni. Moja matka była dzielna. Gdy Ludka (mała siostra Janki) jeszcze w domu zaczęła płakać, tupnęła nogą i powiedziała twardo: cicho bądź, jedziesz do raju! Przeraziła się Ludka i już do końca podróży nie płakała. Mnie Wasyl chciał przykryć słomą i w ten sposób ukrywszy odwieźć do krewnych do Kretowiec. Nie zgodziłam się na to, bo przecież wiedziałam, że do pracy był tylko ojciec i ja. Matka chora, siostra mała, nie miałabym spokoju nie wiedząc co się z nimi dzieje.
W Maksymówce załadowali nas do ciężarowych wagonów, po dwie rodziny na górze i dwie na dole. Pamiętam, że my z Zawistowskimi byliśmy po jednej stronie, a po drugiej Hołubowie i Szymańscy, w sumie było chyba 15 osób. W wagonie na środku stał piec żelazny i trochę węgla do niego. Było też wmontowane w podłogę wiadro o wiadomym zastosowaniu i z tym był duży kłopot – zamarzało ciągle. Pamiętam, że nocą, gdy udało się nam zasnąć, mój ojciec i pan Zawistowski opróżniali wiadro rozgrzewając je na ogniu na piecu. Zapach był okropny, ale innego wyjścia nie było. Jechaliśmy tak 20 dni i nocy. Pierwszy ciepły posiłek dostaliśmy dopiero w Kijowie, wiadro kaszy na wagon wraz z jakimiś zrazami. W sumie w czasie całej podróży chyba ze trzy razy dostawaliśmy trochę ciepłego jedzenia.

Trasa przebytej drogi ze Stryjówki do wsi Ozierki (powiat Tabory, obwód Świerdłowsk) (według map Google).

Po przebyciu gór uralskich i Świerdłowska wywalili nas z wagonów na stacji w Turyńsku i wszystkich wpakowali do jednego budynku, nawet ogrzanego, ale były tylko dwie ubikacje na cały transport, 180 rodzin. Tych trudnych pięciu dni nigdy nie zapomnę. Szczęście, że była to ostra zima, 35°C, bo inaczej strach pomyśleć co by było. Dali nam raz dziennie ciepły posiłek. Po pięciu dniach saniami, o jednym koniu, przez zamarzniętą rzekę, po jednej rodzinie w saniach jechaliśmy jeszcze 200 kilometrów aż do miejsca przeznaczenia. Już dziś nie pamiętam jak długo jechaliśmy do samych Ozierek, miejsca naszego osiedlenia. Dzięki Wasylowi Buczakowi i Humenowi mieliśmy dwie pierzyny, dwie duże chusty. Tym nas matka okrywała, dzięki temu dojechaliśmy w jakim takim zdrowiu.
Po przybyciu na miejsce ulokowano nas w dobrze ogrzanych budynkach, jak kluby, przedszkole, administracja. To była prawie pusta wieś, bo wszystkich rosyjskich mieszkańców wysiedlono. We wsi było dwóch NKWD-zistów i felczer, co znał się trochę na chorobach, miał tabletki na zaziębienie i nic więcej. Ruska władza wyjaśniła nam, że będziemy tu mieszkać i pracować w lesie, a dzieci do lat 18 pójdą do szkoły. Domy były z drzewa, duże okna, wewnątrz piec chlebowy nigdy nie używany, bo co i z czego piec? Poza tym piec blaszany tak zwana kaczka.
(…) Poszliśmy więc od razu do pracy, Ludka do szkoły, a mama była w domu. Czasem latem pracowała na polu, ale zimą nigdy, ciągle źle się czuła. Mieszkania były bez żadnego wyposażenia, więc mężczyźni musieli zrobić na poczekaniu coś do spania. Bardzo się przydały piła i siekiera. Pomagano sobie nawzajem i wykonano nam dwa „bambetle”. Rozsuwano je na noc, a w dzień przykrywano wiekiem, na którym się siedziało. Stół także ojciec zrobił, drzewa nie brakowało, las był wokół. Sienniki i poduszki zrobiono z trawy, bo nie zdołaliśmy tego zabrać z domu. Najważniejsze, że byliśmy w lesie, bo było drzewo na opał i na meble.

Jedna z koleżanek Ludmiły. Fotografia podarowana na pamiątkę. Ozierki 1943 r.

Nosiliśmy z ojcem wszystko na plecach. Latem las nas żywił. Było mnóstwo grzybów, jagód, borówek, czarnych i czerwonych, malin i ogromnych, czarnych porzeczek. To ratowało nas od głodu. Owoce matka suszyła na zimę i piliśmy to, bo herbaty i cukru nie było nigdy, nawet dla małych dzieci. Każdy pracujący otrzymywał dziennie 40 dkg chleba, niepracujący 25 dkg. Żeby to był chleb, który dzisiaj wszyscy jemy, ale to był „chleb” czarny, szorstki i słabo wypieczony, żeby dużo ważył. Brałam ten chleb ze sobą do lasu do pracy, nadziewałam na kij, opiekałam nad ogniem, to był mój obiad. Na początku chodziliśmy z domu do pracy 7 kilometrów, ale po roku las był dokoła wyrąbany, więc już całe tygodnie byliśmy w barakach 15 do 40 kilometrów od domu. Do szkoły nie chodziłam, bo uznano, że jestem wyrośnięta, zdrowa, więc od razu do pracy. I tak kłamali, że niby od 18 lat, bo już od 15 lat wszyscy musieli pracować.
Latem tajga była przepiękna. Całe połacie storczyków, piękne trawy, las grał od śpiewu ptaków, ale komarów moc, nie dawały żyć. Nosiliśmy na głowach „nakomarniki”. Rękawice, buty szyte z brezentu, watowane, łapcie plecione z wymoczonego łyka lipowego – to każdy musiał umieć zrobić, bo zimą przy 40°C w zwykłych butach by się zamarzło, skąd zresztą wziąć buty? Kupić można było 1,2 kg chleba, kaszy lub grochu, był to cały przydział na miesiąc na życie. Czasem udawało się ukraść trochę owsa lub jęczmienia. Na szczęście w piwnicy były dobrze ukryte żarna, na których się mełło i jadło razem z otrębami. Latem była lebioda, nać kartoflana z dodatkiem strużyn z suszonych ziemniaków, piekło się z tego placki. Kartofle czasem udało się ukryć w spodniach i donieść do domu, ale gdy złapali to za dwa kartofle dostawało się dwa lata łagru z daleka od rodziny, w lesie między obcymi zboczeńcami. Ale głód był silniejszy od strachu. Latem były „białe noce”, słońce prawie nie zachodziło, więc strasznie byliśmy głodni. Praca w lesie była bardzo ciężka, odciski na rękach mam do dzisiaj.
Twarze mieliśmy spalone od wiatru i słońca, nie wiem, ile skór mi zeszło. Nie było czym posmarować, bo nawet smalcu ani masła nie było. Twarz bolała i piekła strasznie. Gdy się coś powiedziało do Rosjan z nadzoru, to zawsze jedno się słyszało: „prywykniesz”.

Syberia, Ozierki 1941 rok. Grupa stryjowieckich zesłańców. I rząd (na ziemi) od lewej: Ludmiła Marczak, Maria Tracz, Anna Kołodziej. II rząd (siedzą): Karolina i Marian Marczakowie, Aniela i Paweł Traczowie. III rząd (stoją): Stanisław Korpyś, Janina Marczak, Ryszard Kołodziej, Paulina Kołodziej. Stanisław Korpyś pochodził z Nowego Sioła.

Zimą gnębiły nas mrozy. Przy -30°C jeszcze pracowaliśmy, a gdy było 45°C, to już byliśmy w domu. Latem była znów plaga owadów. Od wczesnej wiosny komary całymi chmarami. Gdy chciało się zjeść kawałek chleba, to musieliśmy rozpalić ognisko, włożyć coś wilgotnego, aby było dużo dymu, bo inaczej z chlebem zjadało się masy komarów. Później były ogromne bąki, które przecinały skórę. Wrażliwym rany te długo ropiały. Zaś jesienią aż do zimy zaciekle cięła drobna muszka, głównie pod oczami, powodując straszne opuchliny. Żeby nocą trochę pospać należało porządnie odymić mieszkanie, bo inaczej całą noc polowało się na komary.

Po zakończeniu działań wojennych siostry Marczakówny wyjechały do osadzonej w nowych granicach Polski (ich dom z Stryjówce spłonął w marcu 1944 w czasie wycofywania się Niemców).

Marian Marczak zmarł 19 lipca 1947 roku w sowieckiej niewoli. Nie znamy przyczyny tak długiego uwięzienia – Łukasiewicz podaje, że Mariana zakatowano w więzieniu za odmowę przyjęcia sowieckiego paszportu. Bardziej prawdopodobna jest jednak wersja, że traktowano go jako szpiega – ponieważ miał amerykańskie obywatelstwo.

1947 r. Pismo z Ambasady Amerykańskiej informujące o śmierci w sowieckim więzieniu Mariana Marczaka (miał on obywatelstwo USA). Zbiory Ludmiły Żurawskiej z domu Marczak.


Opracował, dzięki życzliwości rodziny Pani Ludmiły Marczak, Bogusław Mykietów, Zielona Góra, kontakt: e-mail: aka@mykietow.pl


Wszystkie materiały dotyczące Stryjówki koło Zbaraża znajdują się tu: Stryjówka, powiat Zbaraż, województwo tarnopolskie.