W kolorze sepii, czyli o czym opowiedziały mi stare fotografie zabrane przez krewnych z Hnilcza i Panowic

Stare fotografie – galeria postaci znanych i nieznanych. Historia zatrzymana w kadrze. Podróż w przeszłość, która zaciera się coraz bardziej, bo znikają ludzie, których pamięć pozwoliła tę przeszłość ponazywać i zrozumieć. Zdjęcia pożółkłe, często pogniecione, naderwane – poranione jak historia tych, których twarze spoglądają na nas, przewracających kartki albumów.

Kiedyś wrzucone do bagażu, który miał stać się zaczątkiem nowego życia, a one – zdjęcia czarno-białe lub w pięknej sepii – miały przypominać o tym, jak było tam, w rodzinnych kresowych wioskach na tarnopolszczyźnie. To historia opowiadana szeptem, wyczytana z unikatowych, jednostkowych kadrów. W świecie cyfrowej fotografii, gdy robimy tysiące zdjęć bez namysłu i bez namysłu wyrzucamy w niepamięć, stara fotografia zmusza, by zwolnić, zatrzymać wzrok i myśl, przyzwyczajoną do pośpiechu i natłoku obrazów.

Jacy byli moi bliżsi i dalsi krewni? Jak żyli? Co było dla nich ważne? Co mówią o moich przodkach stare fotografie?

Czasem zrobienie zdjęcia było koniecznością: fotografia potrzebna do dokumentu, jak ta, z której spogląda mężczyzna z sumiastym wąsem, o twarzy zamyślonej, nie wyrażającej emocji. Do zdjęcia przyczesał włosy, bo zapewne zdjął czapkę, noszoną gospodarskim zwyczajem, ale pozostał w prostej kurtce – tej, w której chodził zazwyczaj.

Nie ma w tym wizerunku udawania, stylizacji, pozowania. Jest prawda o prostym życiu i surowa konieczność wyjazdu „za chlebem”. Józef Rostkowski (bo o nim tu mowa) wyprawiał się za ocean wielokrotnie, a zdjęcie zabrane przez krewnych z Panowic nosi ślady tej podróży: niewyraźna urzędowa pieczęć na odwrocie w języku angielskim.

Józef Rostkowski z Panowic, 1905 r. Fotografia z prywatnych zbiorów Barbary Borowiec


Kolejna poważna twarz, patrząca w obiektyw aparatu – tym razem mojego pradziadka Józefa Pielichowskiego z Hnilcza. Kołnierzyk płóciennej koszuli zapięty pod szyją, prosta marynarka z wykładanym kołnierzem, spod niej wystaje rąbek kamizelki – elegancja na miarę czasu i warunków. On, człowiek ze wsi (choć ze szlacheckimi korzeniami) nie udaje „miastowego”. Wąs i łysina dodają powagi, ale na tym zdjęciu mógł nie mieć jeszcze 40 lat.

W łagodnym spojrzeniu widać naturę człowieka zatroskanego codziennością. Taki był: pracowity gospodarz, który zbudował w Hnilczu dla rodziny nowy dom, a potem patrzył, jak płonie. Nie odnalazł się w nowej rzeczywistości na Zachodzie. Po przesiedleniu żył zaledwie 5 lat. Zmarł na zawał serca w wieku 56 lat. W rodzinie mówiło się, że nigdy nie pogodził się ze stratą domu, że zbyt mocno tkwił w przeszłości. Pewnego dnia, gdy okrywał konia derką, osunął się i już nie wstał – gospodarz, do końca przy gospodarskich obowiązkach.

Józef Pielichowski z Hnilcza, lata 30. XX wieku, zbiory prywatne Heleny Sługockiej.


Na szczęście na fotografii przetrwał jego stary dom. Dzięki temu, że gdy pojawił się we wsi ktoś, kto był posiadaczem aparatu fotograficznego, a było to rzadkością, rodzina zrobiła sobie zdjęcie na tle domu. Zabrała to zdjęcie, opuszczając rodzinne strony, a później można było nań patrzeć i poczuć się przez chwilę jak tam, w Hnilczu, gdzie choć biednie, ale było się u siebie. Przed glinianą, pobieloną chatę krytą strzechą wyszli rodzice z trojgiem swoich dzieci. Dołączyło dwoje dzieci z dalszej rodziny. Często bywały u Pielichowskich, stanęły więc do zdjęcia. Zawsze to jakaś atrakcja na wsi!

Przed domem rosną malwy, po podwórku chodzą dziobiąc trawę kury, na słońcu suszy się drewniana dzieża… Obrazek niemal idylliczny. Można by pomyśleć: „wsi spokojna, wsi wesoła…” Ale za chwilę, gdy fotograf schowa swój sprzęt, Józef rozwiąże krawat, zdejmie garnitur, w który wystroił się na okoliczność rodzinnej fotografii i pójdzie robić obrządek w stajni i oborze. Helena zamieni wyjściową sukienkę na płócienną bluzkę i szeroką, wygodną spódnicę, przewiąże w talii zapaskę i zanurzy dłonie w dzieży, w której rośnie ciasto na chleb. Sześcioletniej Stasi też każe przebrać sukienkę, bo szkoda ubrudzić, Może tylko Franek pozostanie w swoim płóciennym ubranku z przykrótkimi portkami. Chodzi w nim po domu i do szkoły, stanął do zdjęcia tak, jak biegał po podwórku. I życie rodziny wróci do stałego rytmu, bynajmniej nie sielankowego.

[Fotografie można znacznie powiększyć klikając w ilustrację – otworzy się w nowym oknie.]

Dom Józefa i Heleny Pielichowskich – awers i rewers, Hnilcze 1930 r., zbiory prywatne Urszuli i Jerzego Butoków.


Wtedy, gdy sfotografowali się przed frontem rodzinnego domu, zrobili sobie i dzieciom jeszcze jedno zdjęcie. Świadczą o tym te same stroje całej rodziny. Na twarzy ojca rodziny błąka się tym razem uśmiech, gdy spogląda na dzieciaki: Stasia i najmłodsza Jańcia nie mają zbyt szczęśliwych min. Skrzywione, nie patrzą w obiektyw, raczej na fotografa, który być może daje im znaki, by się uśmiechnęły. No ale ileż można sztywno ustawiać się do zdjęcia? Dzieci wyczekują końca tej sesji i zaraz pobiegną do zabawy. Żywiołowy Franek już zniknął z kadru. W tle stóg siana – ot taka wiejska scenografia, która wiele mówi o warunkach i stylu życia, o zajęciach i obowiązkach.

Józef i Helena Pielichowscy z dziećmi (od lewej: Janka i Stasia oraz dwoje dzieci z dalszej rodziny), Hnilcze 1930 r., zbiory prywatne Jerzego i Urszuli Butoków.

Podobnie na innym portrecie tej samej rodziny, ale w poszerzonym składzie. Tym razem ustawiła się przy ścianie ziemianki. Siermiężne tło, które dziś zostałoby zapewne wycięte, jeśli w ogóle komuś przyszłoby do głowy stawać do rodzinnego portretu przy kopcu ziemi, z której wystają kłącza i kępy trawy. I choć Józef znów jest w garniturze, to sceneria wybrana do zdjęcia definiuje go lepiej niż koszula pod krawatem.

Rodzina Pielichowskich i Chrzanów, Hnilcze początek lat 30. XX wieku, zbiory prywatne Urszuli i Jerzego Butoków.

Obrazu gospodarstwa Pielichowskich dopełniają kolejne fotografie, na których tym razem utrwalono same dzieci. Za ich plecami rozwieszone na sznurach, suszące się w słońcu liście. Stara fotografia „zapachniała” tytoniem Virginia – uprawą bardzo powszechną w Hnilczu i okolicy. Tło potrafi opowiedzieć o przedwojennej rzeczywistości wioski, w której wielu gospodarzy kontraktowało tytoń, a zbiory zasilały Fabrykę Cygar i Tytoniu w Monasterzyskach. A co mówią te zdjęcia o bohaterach pierwszego planu, czyli dzieciach?

Stasia, i Janka Pielichowskie, Zbyszek i Bolek Chrzan (dzieci siostry Józefa Pielichowskiego, Marii i brata Heleny Pielichowskiej, Michała Chrzana), Hnilcze, początek lat 30. XX wieku. Zbiory prywatne Urszuli i Jerzego Butoków.

Rodzeństwo – Stasia i Franek Pielichowscy przed domem rodzinnym. Sądząc po stroju i trzymanych w ręku torbach, idą do szkoły, Hnilcze, początek lat 30. XX wieku, zbiory prywatne Urszuli i Jerzego Butoków. (także foto poniżej).


Janka Pielichowska, najmłodsza córka Józefa i Heleny Pielichowskich, Hnilcze, początek lat 30. XX wieku, zbiory prywatne Urszuli i Jerzego Butoków.

Fotografie „opowiadają” o dzieciństwie w rodzinie, w której dziecko mimo skromnych warunków życia było zadbane: nakarmione, schludnie ubrane i ostrzyżone. Choć czasem szło do szkoły boso (buty drogie i nie zawsze wygodne), to miało teczkę (Franek) lub koszyk (Stasia), a w nim niezbędne wyposażenie ucznia. „Mówią” też o spokojnej naturze Stasi, a figlarnej jej brata i kuzyna.

Widać po oczach chłopaków, że są skorzy do żartów i wybryków. Nawet przed fotografem Bolek stoi w swobodnej, zawadiackiej pozie, z rękoma w kieszeniach i chochlikowatym uśmiechem. To właśnie on i Franek parę lat później wybiją wszystkie szyby w szkole na znak protestu, gdy sowiecki okupant zamknie ją dla polskich dzieci. Z całej gromadki najbardziej nieśmiało wygląda najmłodsza Janka. Zawsze coś trzyma w rączce – jakiś kwiatek, jakby to dodawało jej pewności siebie. Spogląda niepewnie: trochę chmurno, a trochę smutno. Kiedyś wyrośnie na piękną, ale wciąż cichą i skromną kobietę. I tak cicho, jak żyła, odejdzie – we śnie, mając zaledwie 37 lat.

Zdjęcia, na których pozowały dzieci, to także pamiątki uroczystości, np. I Komunii Św. Taką też pamiątkę przywiozła moja babcia Stasia. Dziewczynka ubrana w białą sukienkę stoi na tle przydomowego sadu. Ten wprost kipi zielenią i choć fotografia jest czarno-biała, nie sposób nie wyobrazić sobie bujności liści, traw i krzewów w tle. Pewnie w tej zieloności brzęczą pszczoły i podśpiewują wiosenne ptaki. Dziewczynka ma trochę za duże i za grube do zwiewnej sukienki rajstopy, ale i tak wygląda pięknie, odświętnie. Umajona jak sad: w wianku na głowie i z bukiecikiem kwiatów w ręce. Prawie jak panna młoda, bo na głowie oprócz wianka biały welon – symbol czystości.

Zdjęcia chyba nie robił profesjonalny fotograf, bo skadrowane tak, że zza prawej krawędzi wyłania się sylwetka Franka. Dobrze, że przypadkowy bohater drugiego planu znalazł się w zasięgu obiektywu. Dzięki temu widzimy, że ubrany jest jak zawsze: płócienna bluza i przykrótkie portki. Po ceremonii w kościele dzień jak co dzień. Wzorem dorosłych gospodarzy na głowę nasunął kaszkiet. Zatrzymał się i spogląda z zainteresowaniem na sesję fotograficzną siostry. Chwila niezwykła w zwyczajnej scenerii. Bez retuszu, stylizacji i przesady. Zaraz opadnie migawka aparatu i wróci codzienność, ale jeszcze przez moment Stasia ma swój okruch święta.

Stasia Pielichowska w dniu swojej I Komunii Święte, Hnilcze 1933 lub 1934 r., zbiory prywatne Heleny Sługockiej.


Fotografia portretowa na wsi to najczęściej portrety zbiorowe: rodzin, ale też różnych grup, np. klasy szkolnej, organizacji, stowarzyszeń i kółek. Integracja społeczności wiejskiej zawsze była silniejsza niż w mieście. Poczucie bycia częścią tego „organizmu” dodawało sił w niełatwej przecież egzystencji, wypełnionej głównie pracą, przysparzało pewności siebie i wiary w sens tego, co się robi. Ot na przykład wtedy, gdy stanęło się ramię w ramię z innymi gospodarzami z Kółka Przysposobienia Rolniczego i kobietami działającymi w Kole Gospodyń Wiejskich w Panowicach.

Po latach, w innej już rzeczywistości, spojrzenie na znajome twarze przywoływało wspomnienie dumy z wprowadzenia na wsi w latach 30. XX wieku uprawy nieznanych do tej pory w wiejskim jadłospisie pomidorów czy papryki, wspólnych zajęć na kursie kroju i szycia, barwnych festynów i zabaw tanecznych czy wystaw konkursowych najokazalszych płodów rolnych.

Członkowie Koła Przysposobienia Rolniczego i Członkinie Koła Gospodyń Wiejskich przed budynkiem szkoły, w której miały siedzibę obydwie organizacje, Panowice 1935 r., zbiory prywatne Barbary Borowiec.

Portret zbiorowy panowickiej społeczności jest ciekawym źródłem wiedzy o życiu wsi, poczynając od pięknej strzechy w tle, poprzez analizę wyglądu postaci, ich ustawienia, wyrazu twarzy. Starsze kobiety mają na głowach chustki, młodsze odkryte głowy, modnie ścięte krótkie fryzury, czasem fantazyjnie włożony berecik. Stroje starszego pokolenia kobiet to proste sukienki, na ramiona zarzucone chusty. U młodych widać podążanie za trendami mody miejskiej: różnorodność deseni i fasonów, dodatki (wiązania pod szyją, kołnierzyki, korale itp.).

Mężczyźni ubrani elegancko, ale szablonowo: białe koszule i ciemne garnitury. Wszyscy wystroili się na miarę swoich możliwości do zdjęcia. Po minach, po tym, jak postacie z dalszego planu szukają luki między głowami sąsiadów, aby być widocznym na fotografii, można sądzić, że będzie ona dla nich ważną pamiątką. Tak też się stało, skoro znalazła się wśród nielicznych rzeczy zabranych z Panowic przez rodziców mojej cioci Marii Sługockiej, a przez autora książki Panowice, wieś kresowa, Józefa Chodynieckiego, umieszczona na jej kartach (Józef Chodyniecki, Panowice, wieś kresowa, Opole 2001).


Inny ciekawy portret zbiorowy to fotografia grupy szkolnej. Zabrana przez pradziadków, bo jest na niej ich syn, brat mojej babci – Franciszek Pielichowski, a dodatkowo zdjęcie opatrzone jest dedykacją: „Pilnemu uczniowi naucz. Wróblewska”. Pilny uczeń Franek jest u szczytu górnego rzędu, dokładnie za siedzącą nauczycielką. Dzieci to trzecia klasa szkoły powszechnej w Hnilczu. Zdjęcie jest mocno zniszczone, pogniecione, ale nie na tyle, by nie zauważyć, że chłopcy wyglądają niemal identycznie z krótko ogolonymi włosami, w ubrankach przypominających mundurki.

Za to dziewczynki – galeria mody dziecięcej! Sukienki z plisowankami, lamówkami, żabotami… Pewna młoda dama zawiesiła nawet na szyi korale, inna przypięła kwiatek, a jeszcze inna trzyma w ręce bukiecik polnych kwiatów. Naturalność bez sztafażu. Wiejska klasa ze swoją nauczycielką zatrzymana w czasie, zaś pilny uczeń Franek zatrzymał czas, przechowując starą fotografię…

Trzecia klasa Szkoły Powszechnej w Hnilczu, początek lat 30. XX wieku. Fotografia dedykowana przez nauczycielkę „pilnemu uczniowi”, czyli Frankowi Pielichowskiemu (w górnym rzędzie stoi najwyżej, trzymając dłonie na ramionach kolegów). Zbiory prywatne Zbigniewa Pielichowskiego.


Ciekawych obserwacji dostarczają takie zdjęcia, jak na przykład to, na którym widzimy dwie panny Chrzanówny, a między nimi kawalera w mundurze. Pewnie przyjechał na przepustkę i zapozował jak filmowy amant, stając między dwiema panienkami. Te, w dystyngowanych strojach, skromnie spuszczają wzrok, lekko przygarbione, jakby zażenowane sytuacją, w której wysunięto je na pierwszy plan. Wojak wprost przeciwnie: stoi wyprostowany, patrzy śmiało w obiektyw, niedbale i nonszalancko trzyma w ręce papierosa, a rękaw munduru jakby od niechcenia podciągnął, zapewne po to, by wyeksponować zegarek – oznakę statusu społecznego.

Nie wiem, jak potoczyły się losy kawalera w mundurze i czy prawda ze zdjęcia, była prawdą o nim. Wiem natomiast, że ta fotografia utrwaliła prawdziwą naturę panienki w białej bluzce. To moja prababcia Helena. Do końca życia nosiła identyczną fryzurę jak ta na zdjęciu z młodości. Surowy, skromny strój ma na każdym zdjęciu, z różnych etapów życia. Pracowita, poważna, religijna – taką ją zapamiętałam jako dziecko, taka była w opowieściach rodziny. Fotograf, patrzący na młodą Chrzanównę, zobaczył prawdziwą naturę późniejszej pani Pielichowskiej.

Od lewej stoją: Stanisława Chrzanówna, Stanisław Chrzan, Helena Chrzanówna, Zdjęcie opatrzone podpisem: „Pamiątka wojenna”, Hnilcze 1916 r. Zbiory prywatne Urszuli i Jerzego Butoków

Czasem pozowane zdjęcie zamieniało się w pocztówkę okolicznościową, wysyłaną do rodziny lub kolegów, jak na przykład to, na którym polscy chłopcy – żołnierze w austriackich mundurach – ustawili się przy wielkanocnej pisance, by życzyć Wesołych Świąt Michałowi Chrzanowi – bratu mojej prababki Heleny, a potem zaadresować piękną kaligrafią przedwojenną i wysłać do Hnilcza, poczta Halicz, pamiątkę z frontu.

Zdjęcie – pocztówka, wysłane w 1917 r. jako pamiątka z frontu. Adresatem jest Michał Chrzan z Hnilcza. Zbiory prywatne Urszuli i Jerzego Butoków.


W rodzinnych albumach odnalazłam także fotografie w zupełnie innym klimacie: robione w atelier fotograficznym. Krewni wyprawiali się w tym celu do Brzeżan, Lwowa czy innego dużego miasta. Zdjęcia od profesjonalisty miały być ważną pamiątką, podarowaną komuś z ważnego powodu. Może po to, by przypominały dom, gdy wkładał je do plecaka syn czy mąż idący do wojska, a może by czule patrzyła nań dziewczyna, jeśli podarował jej swą podobiznę ukochany. A może, jak w przypadku zdjęcia Karoliny Wilczyńskiej, przywędrowało do bliskich zza oceanu, gdyż ona sama niestety nie mogła.

Studio fotograficzne pozbawiało naturalności, niezależnie kto i z jakiego powodu w nim stawał, czekając na błysk lampy. Twarze zastygłe, bez emocji, sylwetki nienaturalnie usztywnione, ręka wsparta o obowiązkowy stolik z bukietem lub trzymająca ważne akcesorium, np. szablę, a za plecami opadające fałdy tkaniny. Studyjne tła nie mówią nic o człowieku, w przeciwieństwie do tych, na których stawał ot tak, po prostu – w miejscu, w którym żył lub które odwiedzał.

Jan Chrzan, napis na odwrocie: Związek Strzelecki, oddział w Horożance, brak daty wykonania fotografii. Zbiory prywatne Urszuli i Jerzego Butoków.

Karolina Wilczyńska, zdjęcie wysłane z Kanady do rodziny w Panowicach, 1905 r. Zbiory prywatne Barbary Borowiec


Jak wiele można wyczytać z planów dalszych niż pierwszy i z tła, jeśli nie jest atrapą rzeczywistości, przekonałam się wpatrując się w zdjęcie, o którym nikt z rodziny nie umiał mi nic powiedzieć, choć odkąd pamiętam jest w rodzinnym albumie. Wiadomo tylko, że zrobione w Hnilczu, przed wojną. Przykuło moją uwagę urodą scenerii i klimatem. Zatytułowałam je, tak na własny użytek, „Wiejska adoracja”. Dopisałam historię postaciom, o których nie wiem, kim były i oswoiłam ich przeszłość…

Fotografia, którą zatytułowałam „Wiejska adoracja”, nie mając wiedzy, kim są postacie ze zdjęcia, znając jedynie miejsce jej wykonania: Hnilcze – wioska moich dziadków. Zbiory prywatne Heleny Sługockiej.

A oto co zobaczyłam…

Hnilecka fotografia, która jest tajemnicą i opowieścią jednocześnie…W małym, czarno – białym obrazku kryje historię zauroczenia, adoracji, tęsknoty, a może nawet zazdrości.

Zdjęcie jest „ramą”, tłem dla głównej bohaterki: dziewczyny w jasnej sukience, która z gracją damy przysiadła na płocie. Ma starannie ułożoną fryzurę, zadbała o modny fason sukienki i dodatki przynależne miejskiej elegantce, a nie prostej, wiejskiej dziewczynie (bufki, stójka, pasek podkreślający talię). Jej wizerunek jest jakby nie z tej opowieści – opowieści z pól, sadów, chat krytych strzechą i krętych między nimi piaszczystych dróżek, na których kurzą się zgrabne nogi. A jednak… Dziewczyna jest właśnie tu i skupia na sobie uwagę, spojrzenia, tęsknoty. Może nawet nie wie, jak bardzo, bo nie rozgląda się na boki i śmiało patrzy w obiektyw.

Szczęśliwiec przysiadł obok dziewczyny. Zwrócony ku niej, przysunięty tak blisko, jak pozwala na to chybotliwa belka krzywego, wiejskiego ogrodzenia. Choć nie obejmuje jej rękoma, ale pochłania wzrokiem, a lekki dotyk kolanem jest przekroczeniem subtelnej granicy poufałości, a nawet intymności. Być może to samo robi niewidoczna na fotografii prawa dłoń? Być może delikatnie muska rękę dziewczyny, opartą na ogrodzeniu? Może widzą to tylko chłopcy z drugiego planu, stojący za plecami pary? I choć mają lekko zawadiackie miny, to czyż nie kryją za pozornie lekceważącym uśmieszkiem zazdrości? Oni są tylko tłem, „strażą przyboczną”. Są poza nieprzekraczalną granicą prywatności, wytyczoną belką ogrodzenia.

Tęsknotę za bliskością i dotykiem widać zwłaszcza u chłopca po prawej stronie. Przykuwa uwagę nie tylko jego jasne ubranie, odcinające się plamą światła od kontrastów szarości. Jego kolega próbuje się beztrosko uśmiechać, dodając fasonu zawadiacko przekrzywionym kaszkietem. Chłopiec z prawej ma jednak wypisany na twarzy smutek i jakąś tęskną rzewność w spojrzeniu. Jakby nie mógł oderwać wzroku od tego, co dzieje się między dwojgiem ludzi z pierwszego planu. Nie patrzy w obiektyw. Patrzy tam, gdzie iskrzy uczucie jemu niedostępne. Musi powstrzymać ręce przed pokusą dotyku, „zawiązać” je z tyłu, założyć za plecami, by nie wymknęły się rozsądkowi. Może zaciska je kurczowo? Może drżą jak skrzydła złapanego w pułapkę ptaka – w pułapkę uczucia? Nad dłońmi zapanuje, ale zdradzi go spojrzenie i łagodny smutek warg. Jeszcze nie teraz… Nie tu… Nie ona… Ale przynajmniej jest blisko!

Nie ma tego „przywileju” ktoś, kto przycupnął po prawej stronie kadru, ledwo się w nim mieszcząc. Gdyby nie jego śnieżnobiała koszula, może w ogóle nie byłby widoczny. Ktoś z tła, wtopiony w krajobraz wiejskich chat i drogi. Nawet twarz ma mało wyraźną, rozmazaną. Jednak to, jak siedzi, jak balansuje ciałem na belce, w którą stronę zwrócił głowę – mówi wszystko: Znalazł się tu, by adorować z daleka. Chłonąć niedostępne piękno. On nie jest elegancikiem z pierwszego, ani nawet z drugiego planu. Nie ma modnej marynarki ani kaszkietu. Nie jest kimś, kto się liczy w tej rozgrywce uczuć. Ale przynajmniej wystroił się w białą koszulę! Nie rozpłynie się w szarości, nijakości tła. Nie zniknie. Zdjęcie przeniosło go w czasie. Został trwałą częścią tej niedopowiedzianej historii. On – jej niemy świadek, jej dopełnienie. Towarzyszką miłości jest zazdrość i właśnie on jest tą niewidoczną „podszewką”, wykańczającą skrojone na miarę czyjeś uczucia.

Wiejska Arkadia wstrzymała oddech, by nie spłoszyć ulotnej sceny. Kryte strzechą niskie chaty są ciche: nie biegają koło nich z krzykiem dzieciaki, nie kręcą się gospodynie, nie porykują zza płotów krowy. Jedyną oznaką, że w tej sielankowej scenerii toczy się życie, są majaczące w perspektywie drogi postacie. Cisza… Nawet dymów nie widać. Wiatr nie porusza gałęziami drzew. Koronkowe wykończenie pierwszego planu: trawy z ażurem białych, drobnych kwiatków, też są nieruchome. Będąc bardzo wiejskie w swej kwietnej naturze, są zarazem subtelne i ulotne jak uczucia. Wiejska impresja. Wiejska adoracja. Kontemplacja w ciszy tego, co się rozgrywa bez słów między ludźmi, co wypełnia przestrzeń kadru. Afirmacja tej niepowtarzalnej chwili, w której zatrzymały się w nieuchwytnym powiewie trawy i zatrzymał się czas…


Beata Woźniak

Kontakt: beata.wozniak.mce@gmail.com


Zapraszamy też do subskrypcji kanału Beaty Woźniak na Youtube:

https://www.youtube.com/@beatawozniak5182

Gawęda Beaty Woźniak o starych fotografiach:

https://www.youtube.com/watch?v=bkMSTbtHdQM


Inne pisane opowieści tej autorki znajdą Państwo tu: 

Ślady pamięci. Cykl kresowych gawęd Beaty Woźniak

oraz tu:

Hnilcze, powiat Podhajce, województwo tarnopolskie