Zakaz pamięci. Droga Franciszka Sołtysa od Stefanówki na Kresach Wschodnich, poprzez Syberię, Uzbekistan, do Kostrzyna nad Odrą.

Opowieść na podstawie wspomnień pana Franciszka Sołtysa, ur. 11 listopada 1928 r. (to data oficjalna, figurująca w dokumentach; faktycznie 1927 r.) w Wieleśnicy Dolnej (dziś wieś na Ukrainie w obwodzie iwanofrankowskim). W roku 2008, gdy rozmawiałam z panem Franciszkiem, mieszkał w Kostrzynie nad Odrą (woj. lubuskie). Zanim tu trafił, przebył z rodzinnych stron bardzo długą i trudną drogę…

Franciszek Sołtys w swoim kostrzyńskim mieszkaniu. Początek lat 2000. Zdjęcie ze zbiorów córki, Anny Kecman.

Dystyngowany, starszy pan wita mnie w drzwiach swego mieszkania z wielką kurtuazją. Koszula, krawat – wzór elegancji. Ale nie tej wystudiowanej, dyktowanej potrzebą chwili, która stwarza dystans. Pan Franciszek taki jest zawsze. Wnuki śmieją się, że pod krawatem i w spodniach na kant chodzi po domu, choć od wielu lat jest na emeryturze. Elegancja wpisana jest w jego naturę. Widać to nawet w tym, gdy z rozmysłem dobiera słowa, opowiadając swoją historię. Bardzo dba, by nie wkradł się do niej chaos i nieścisłości. Zamiłowanie do porządku typowe dla byłego księgowego – żartuje czasem rodzina.

Ale dzięki temu w pamięci pana Franciszka zachowały się szczegóły niezwykłych, wojennych losów, których przecież nigdy nie spisał. Żona namawiała: „Pisz!” ,,A komu to potrzebne?” – wymijająco odpowiadał. A jednak od czasu do czasu, sam dla siebie, przewracał karty pamięci. Odtwarzał po kolei to, co było. „Zapisywał”, choć bez pióra i kartki. Dopiero pod koniec naszej rozmowy dowiem się, dlaczego. Na razie wsłuchuję się w jego historię: dramatyczną, a zarazem barwną, egzotyczną.

Nie dali spakować chleba…

Rodzina Sołtysów mieszkała w Stefanówce, w woj. stanisławowskim: ojciec Stanisław Sołtys (1897 r.), matka Zofia (1897 r.) z czworgiem dzieci – synami Janem, Karolem, Franciszkiem i córką Stanisławą. Rodzice pana Franciszka kupili w 1932 r. 7 hektarów pola, trzymali też trochę inwentarza: parę koni, 3 krowy, świnie, jałówkę, kury i gęsi. Drewniany dom, obora – ot, typowe kresowe gospodarstwo. Przed samą wojną ojciec wybudował jeszcze stodołę. Nie zdążyły pociemnieć na niej deski, gdy nowa władza zaczęła skrupulatnie spisywać stan majątku. Sołtysów zakwalifikowano jako kułaków.

A potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko: 10 lutego 1940 roku o godzinie 4.00 rano przyjechało wojsko sowieckie. „Mróz był taki, że nie można było swobodnie oddychać, bo nos zamarzał” – wspomina pan Franciszek. Kazali się zbierać. Furmanki czekały. Ładowali się na nie w pośpiechu, kto co miał na sobie – w tym jechał. Nie dali nawet spakować zapasu chleba. Zabrali wtedy ze Stefanówki wszystkich. Tylko ojciec pana Franciszka i jego starszy brat zdążyli uciec do lasu. Ale i oni dołączyli do transportu, bo gdy wrócili do domu i zobaczyli pustkę, podjęli decyzję, że wolą dzielić los z rodziną, niż zostać sami i w niepewności czekać, co się z nimi stanie. Zresztą, nietrudno się domyślić, że jako kułaków – uciekinierów czekała ich pewna śmierć. A tak, wywiezieni z rodziną, mieli jakiś cień szansy. Furmankami dowieziono zesłańców do najbliższej stacji, około 3 km, i załadowano do wagonów towarowych. We Lwowie połączono krótkie transporty z różnych miejscowości w jeden długi. Rozpoczęła się droga krzyżowa…

Przymarzły włosy

Wagony ogrzewane były żelaznym piecykiem stojącym pośrodku. „Ogrzewane” to za dużo powiedziane. Piecyk po prostu stanowił jedyne wyposażenie, ale przeważnie nie było czym palić. Leżeli na drewnianych ławkach ściśnięci jak śledzie i marzli niewyobrażalnie. 13-letni wówczas Franek miał swoją pryczę od ściany, przy metalowym okienku. Pewnego razu przymarzły mu do wagonu włosy. Musieli je obciąć, bo nie mógł oderwać głowy. Postoje były bardzo rzadko. Dawali wtedy zupę, ale nie każdemu starczało: kto pierwszy się dopchał – dostał, kto znalazł się w kolejce dalej – musiał po usłyszeniu sygnału maszynisty biec z pustym wiaderkiem do pociągu. Największy problem stanowiła woda – tej nie było w ogóle. Zastępował ją śnieg. W takich nieludzkich warunkach podróżowali półtora miesiąca.

W końcu dotarli do swego miejsca przeznaczenia – ukrytego w głębi Sybiru kołchozu w obwodzie archangielskim. Zesłańców rozlokowano po kilka rodzin w drewnianych barakach. Rodzina Sołtysów liczyła wtedy jeszcze 9 osób: dwoje rodziców, sześcioro dzieci i 97-letnia babcia. Ale wycieńczona drogą stara kobieta żyła tylko 2 tygodnie. Tuż po niej zmarła najmłodsza siostra. Nie mogli im wykopać grobu, tak bardzo zmarznięta była ziemia. Po roku zmarły kolejne dwie siostry.

Walka o przetrwanie

Kto mógł, poszedł do pracy. Mama pana Franciszka pracowała w krochmalni, on sam przy wyrębie drzew w lesie, razem z ojcem i bratem. Ponieważ leżał wysoki śnieg, zadaniem najmłodszego z ich trójki – Franka było odrzucanie śniegu wokół drzewa, korowanie, a potem pomoc przy ładowaniu pni do wagonów. Na plecach mieli specjalne poduszki, o które opierali na stojąco ciężary. To niepojęte, skąd wycieńczeni pracą i niedożywieni ludzie brali na to siły. Ale to była prawdziwa walka o przetrwanie. Człowiek w sytuacjach ekstremalnych mobilizuje najgłębiej skrywane pokłady energii.

Mimo wszystko ludzie padali jak muchy, a cmentarz rozrastał się w zastraszającym tempie. Po wyczerpującej pracy nie można było nawet porządnie odpocząć. Prycze zbite z desek, drewniane zagłówki – madejowe łoża. Nie było się czym okryć, bo mało kto zdążył zabrać z domu jakiś koc. Kto w czym chodził, w tym spał. Żarły pluskwy. Tylko one miały idealne warunki do rozwoju. W pomieszczeniach ogrzewanych piecokuchnią na drewno (tego przynajmniej nie brakowało) panował zaduch i wilgoć.

Piecokuchnie to był prawdziwy wynalazek! Zamiast płyty miały odwrócone szyny kolejowe. Na tych szynach piekli placki z ziemniaków ukradzionych z kołchozu. Nastoletni Franek już wtedy uczył się sprytu i zaradności. Podbierał z bunkrów koło krochmalni ziemniaki, zmarznięte jak kamyki. Potem w baraku obierał je i mielił na maszynce. Zetrzeć się nie dało, bo po rozmarznięciu były jak papka. Upieczone bez odrobiny soli (nie mówiąc już o mące czy jajku) były obrzydliwe. Jeszcze dziś pamięta ich mdły smak w ustach. Na kołchozowej stołówce było jeszcze bardziej ,,wykwintne” menu, na przykład zupa z grzybami pełnymi robaków. Pływało to białe paskudztwo po wierzchu. Ale głód – wielki pan: co się dało pozbierać – to się wyrzuciło, co wystawało z grzybów – zjadło. Na drugie danie przeważnie dawali kaszę owsianą. Nigdy nie była świeża. Za łyżką ciągnęły się długie aż do ust nitki.

Opiekuńczy” system

Źródłem utrzymania teoretycznie były zarobione w lesie pieniądze. Pan Franciszek zarabiał 5 rubli na miesiąc, jego brat 3, najwięcej ojciec. Ale i tak nie można było nic kupić. Jedynie chleb, ale tego oczywiście zawsze brakowało. Poza tym był na kartki, których ważność wynosiła jeden dzień. Mało kto po pracy zdążył kupić. A kartka oczywiście przepadała. Była fikcją, którą mamiono ludzi, złudzeniem, że pieniądz jest coś warty. A nawet gorzej – złudzeniem, że coś warty jest człowiek. On był tylko narzędziem. Gdy się psuło – było następne, a zużyte się wyrzucało.

Z syberyjskiego szpitala (bo i takie pozory cywilizowanego świata zafundował „opiekuńczy” system) przeważnie ludzie nie wracali. Najpowszechniejszą dolegliwością, zwłaszcza wśród młodych, była kurza ślepota – konsekwencja permanentnego niedożywienia, a szczególnie braku witaminy A. Dostał jej też Franek. Do południa widział, ale z pracy już go przyprowadzali. Z obrzydzeniem wspomina dziś ambulatorium i stary, żółty, śmierdzący tran. Musieli chłopaka trzymać i siłą wlewać do ust to paskudztwo. I tak większość zwracał.

Rozpoczął się kolejny etap…

Nastała jesień 1942 r. Padał śnieg, gdy otrzymali wiadomość o zawarciu układu Sikorski – Majski, na mocy którego udzielano amnestii dla wszystkich obywateli polskich, w jakikolwiek sposób pozbawionych wolności przez władze radzieckie. Na prawdziwą wolność musieli jednak jeszcze długo czekać. Na razie oznaczała możliwość wyjazdu do republik w Średniej Azji: Uzbekistanu, Turkmenistanu, Kazachstanu. Rozpoczęli więc kolejny etap tułaczki… Najpierw odtransportowano ich do Irkucka. Tam przeładowano i zaopatrzono w żywność. Dostali po jednym małym słoiczku tzw. tuszonki na osobę. Faktycznie była to fasola, w której udawało się doszukać co najwyżej dwóch kawałeczków mięsa lub słoniny. Ten ubogi prowiant sprawił, że gdy dojechali do Taszkientu, nie mogli wyjść z wagonów, bo słaniali się na nogach z wycieńczenia.

W Taszkiencie trafili na moment organizowania się armii Andersa. Kto z transportu był zdolny, zaciągał się do wojska. Nie wszystkim się udało. Komisje rekrutacyjne odrzucały kandydatów m.in. ze względu na stan zdrowia. Pan Franciszek był wtedy jeszcze za młody, a poza tym wątły i słaby. ,,Ale przynajmniej załapałem się trochę na wojskowe jedzenie – wspomina. Co pojadłem – to moje”. W porównaniu z tym, co jedli do tej pory, wojskowy wikt był całkiem niezły i pozwolił jako tako odzyskać siły.

Po krótkim pobycie w Taszkiencie wyruszyli dalej. Tym razem wielbłądami przez pustynię. To było niezwykłe doświadczenie dla chłopaka ze środka Europy. Wielbłądy kiwały i człowiek po zejściu z takiego środka lokomocji czuł się jak potłuczony. Trzeba było nauczyć się łapać równowagę, gdy wielbłąd siadał lub wstawał. Niedoświadczeni lecieli wtedy głową w dół. Ale po takich lekcjach życia, jakie przeszli na Syberii, nauka jazdy na wielbłądzie była czystą przyjemnością. Karawana po dwóch dniach zatrzymała się w obozie przejściowym, gdzie w prymitywnych lepiankach spędzili 2 miesiące. Najgorszy problem stanowiło wtedy zdobycie wody. Wokół były tylko kolczaste krzaki, które obgryzały wielbłądy. Ludzie musieli chodzić po wodę nawet 2 kilometry. Wreszcie dotarli do kołchozu Kyzyl-Shark.

W Szawacie

W kołchozie rodzice poszli do pracy, a nastoletni Franek do polskiej szkoły. Uczyli się w języku polskim i rosyjskim. Klasy były malutkie, podobnie ławki – niedostosowane do uczniów, z których większość stanowili powyrastani nastolatkowi. Nie było oczywiście książek ani zeszytów, a nauczyciele „z przypadku”, na przykład aptekarka, która nie chciała iść do kołchozu, uczyli wszystkiego po trochu. Zamieszkał w internacie w Szawacie: na piętrze dziewczęta, na parterze chłopcy.

Szawat – miejscowość w Uzbekistanie, w obwodzie chorezmijskim.

Początkowo wspomagała ich UNRA, więc jedzenie nie było najgorsze. Natomiast o inne potrzeby, np. opał, musieli się starać sami. Zorganizowali się całkiem nieźle: dziewczęta pomagały w kuchni, bo kucharka była tylko jedna, a chłopcy ,,awansowali” na zaopatrzeniowców. Kupili nawet osła, aby łatwiej było transportować drewno. Ustalali dyżury: kto przywozi, a kto rąbie. Z drewnem nie było wcale łatwo. Musieli jeździć aż na pustynię, gdzie wyrywali krzewy, wiązali w pęki, a potem targał je na swym grzbiecie biedny osioł, objuczony bo obu stronach. Osioł naprawdę był biedny, bo w końcu, gdy z jedzeniem robiło się coraz gorzej, chłopcy zabili go i zjedli. „Twardy był” – śmieje się pan Franciszek.

Zaradni uczniowie z Szawatu nietypowo rozwiązali też problem opału. Aby nie trzeba było odbywać długich i męczących wypraw na pustynię, odbywali krótsze na…cmentarze. Uzbecy chowali bowiem swoich zmarłych nie w dołach wykopanych w ziemi, tylko murowali gliniane grobowce, a ich podstawę wzmacniały drewniane belki. Chłopcy wybadali, że okrąglaki dają się dość łatwo wyciągać, z czego skwapliwie korzystali zbierając opał.

Kolejny problem stanowiła woda. Nosili ją ze studni, przy której na Polaków napadali Uzbecy. Bali się, że im nie starczy, a ponadto nie chcieli by „Ruscy” kradli ich wodę. Do Rosjan żywili wielką niechęć, a przy okazji utożsamiali z nimi Polaków. Nawet do fryzjera chłopcy musieli chodzić grupami, bo tam też mogli natknąć się na golących głowy Uzbeków.

Miejscowi w ogóle byli bardzo agresywni, także w stosunku do swoich, którym potrafili wymierzać sprawiedliwość i nawet ukamienować za kradzież. „Ale my byliśmy uzbrojeni” – z chłopięcą figlarnością chwali się starszy pan. Przed internatem była góra – tam porobili okopy i bunkry. Tam też mieli zgromadzoną „amunicję”, czyli bryły gliny twarde jak kamienie. Toczyli regularne bitwy – to była ich mała wojna. Ta duża toczyła się gdzieś daleko, a oni stali się jej mimowolnymi ofiarami: na wygnaniu, z dala od swoich, od rodzimej mowy i kultury.

Przeżyć i nie dać się złapać

Tu, w Uzbekistanie, wszystko było inne. Uzbecy byli muzułmanami, witali się „Salam alejkum” (dosł. pokój z wami) i modlili do Allaha. A oni – Polacy – nie mieli swojego kościoła. Nawet nie mogli gromadzić się na wspólne modlitwy, bo Sowieci celowo rozmieszczali Polaków po kołchozach w wielkim rozproszeniu. W Kyzyl-Shark były tylko dwie polskie rodziny. Każde zgromadzenie stanowiło zagrożenie dla systemu, niedopuszczającego rodzenia się wolnej myśli, poglądów innych niż „jedynie słuszne”.

Musieli więc jakoś wpasować się w tę odmienność kulturową, nauczyć języka (pan Franciszek do dziś recytuje w języku tak trudnym, że aż niemożliwym do zacytowania, wiersz o idącym drogą ślepcu), by łatwiej nawiązać kontakt z miejscowymi. Takie „nawiązywanie kontaktu” miało miejsce np. na bazarze. Wśród kolorowych straganów z egzotycznymi owocami: kawonami, melonami, figami, stali hałaśliwi handlarze z masłem. Sprzedawali je nietypowo – w butelkach. Chłopcy układali cały scenariusz z podziałem na role, jak wyprowadzić w pole chytrych handlarzy. I oczywiście byli bardzo skuteczni.

Frankowi, jako dobrze znającemu język, przypadała rola zagadującego. Brał od sprzedawcy butelkę i rozmawiając o towarze, kładł ją na ziemi między nogami. W tym czasie z tyłu czaił się już drugi kolega, który podbierał masło i…w nogi. Handlarz, widząc cały czas puste ręce Franka, nie mógł mu zarzucić kradzieży. Ten spokojnie kończył więc rozmowę i dołączał do reszty kompanii, unoszącej cenny łup poza teren bazaru.

Gdy z wyżywieniem robiło się coraz gorzej, bo UNRA wstrzymała dostawy, w młodych głowach rodziły się kolejne pomysły z serii: ,,Jak przeżyć i nie dać się złapać?” Opracowali np. strategię wyłudzania od Uzbeków drobiu. Niby przypadkiem łapali kurę i ukręcali jej łeb. Potem z miną niewiniątek szli do właściciela, informując, że kura mu zdycha. „To ją sobie weź” – odpowiadał zwykle muzułmanin, któremu religia nakazuje spożywać wyłącznie mięso ze zwierząt zabitych zgodnie z zasadami halal.

Halal-islamskie zasady uboju zwierząt, wg których zwierzę powinno być przed ubojem żywe, narzędzie użyte do uboju ostre, zabić należy jednym szybkim cięciem podcinając gardło, czynności powinny towarzyszyć rytualne słowa, ubój nadzorować musi muzułmanin, krew ze zwierzęcia powinna spłynąć maksymalnie szybko.

Z kurczakami wiąże się jeszcze inna historia. Tym razem dotycząca autorskiego pomysłu pana Franciszka. Coraz dotkliwsze braki żywności popchnęły go do małego oszustwa. Otóż razem z kolegą właził na drzewa i zrzucał z gniazd młode wrony. Zbierał je potem do worka, obskubywał, mył w rzece Amu-darii i przynosił do domu. Przechowywał ukryte w dołku wykopanym w sieni (nie było podłogi tylko glina). Gdy rodzice wracali z pracy, czekały na nich upieczone w oleju ,,kurczaki”. Nieświadomi, co jedzą, ostrzegali tylko syna, by nikt nie przyszedł ze skargą, że mu ginie drób.

Inna kultura

Przyzwyczajenia żywieniowe przybyszów z Polski musiały się radykalnie zmienić nie tylko ze względu na biedę, ale też odmienność kulturową, w której przyszło im żyć. Nauczyli się orientalnych smaków, jak choćby picia zielonego, niesłodzonego czaju. Posiedli też wiele umiejętności zarezerwowanych do tej pory tylko dla miejscowych. Do takich należał wypiek chleba z dżugary – rośliny podobnej do kukurydzy. Białe ziarno mielili na ręcznych żarnach, a z mąki piekli lepioszki. Był to rodzaj placka, wypiekanego w specjalnych okrągłych piecach. Paliło się w nich od góry, a u dołu znajdowały się 3-4 lufciki, żeby był dobry cug. Kiedy boki były już dobrze rozgrzane, piec oblepiano gliną, kropiono wodą i dopiero na to przylepiano placki, zastępujące w ubogim jadłospisie chleb.

Dżugara (sorgo) – roślina pastewna, pochodzi z Afryki, uprawiana w Indiach, na Bliskim Wschodzie, obszarze śródziemnomorskim i płd. USA. Używana jako ziarno dla drobiu, pasza i surowiec do otrzymywania syropu lub mąki.

Drugą typową rośliną uprawną w Uzbekistanie był ryż. Zbierano go sierpami, składano w sterty i deptano końmi. Potem następował rytuał przywoływania wiatru. Drewnianymi widłami Uzbecy podrzucali zboże do góry, a wiatr „odbierał” słomę. Następny etap to odsiewanie na dużych sitach, a na końcu ubijanie w stępach i oddzielanie łuski od ziarna. Krajobraz Uzbekistanu nieodłącznie kojarzy się do dziś panu Franciszkowi z plantacjami bawełny. Olbrzymie, białe sterty widać było kilometrami. Lepszy surowiec Uzbecy wykorzystywali sami, gorszy sprzedawali za granicę. Z pestek robili olej. Miał charakterystyczny zielony kolor i gorzkawy smak.

Bawełna tak silnie skojarzona z uzbeckim etapem wojennej historii, że znalazła się nawet na kartach pamiętnika. Zbiory prywatne córki, Anny Kecman.


Jesteś Polakiem!

Pomimo oddalenia od kraju i nietypowych warunków, poczucie tożsamości narodowej było bardzo silne. I silna była tęsknota za krajem. Widać to na przykład po wpisach do pamiętnika, który pan Franciszek założył w 1943 roku. Do dziś jest cenną pamiątką w rodzinnych zbiorach. Jego koledzy i koleżanki z internatu w infantylnych wierszykach wyrażali całe bogactwo uczuć związanych z odległą ojczyzną. Pisali np. „Narysowałam dwa kwiatki, wróć do ojczyzny – ukochanej matki” albo „Płacze serce z żalu tego, wróć do kraju kochanego”. Niezwykle poważnie i świadomie brzmią w otoczeniu dziecinnych wpisów słowa gospodyni z internatu: ,,Pamiętaj, że jesteś Polakiem i każdy na ciebie patrzy, a po postępowaniu jednego będą sądzić wszystkich”.

Strona tytułowa pamiętnika przywiezionego z Uzbekistanu. Większość wpisów pochodzi z 1943 r. Zbiory prywatne Anny Kecman.


Poniżej kartki z pamiętnika: wpisom, najczęściej wierszowanym, zawsze podkreślającym koleżeńskie więzi, a często tęsknotę za krajem i pragnienie powrotu, towarzyszą odręczne rysunki, przeważnie motywy roślinne. Zbiory prywatne Anny Kecman.


Kartka z pamiętnika – wpis gospodyni z internatu w Szawacie. Zbiory prywatne Anny Kecman.


Konsekwencje otwartego przyznawania się do swojej narodowości, czy raczej niechęci do przyjęcia obywatelstwa radzieckiego, bywały brzemienne w skutki. Rodziców i brata zamknięto w więzieniu za odmowę przyjęcia dowodów osobistych, w których figurowaliby jako obywatele ZSRR. Internat Franka był blisko więzienia, często więc odwiedzał rodziców i nosił jedzenie. Brata trzymali najdłużej. Rodzice w końcu zgodzili się przyjąć dowody, ale równocześnie zapisali się do Związku Patriotów Polskich. Ta decyzja nie była podyktowana względami ideowymi. Chcieli mieć po prostu dokument, w którym czarno na białym byłoby napisane, że są Polakami.

Legitymacje członkowskie rodziców Franciszka Sołtysa, którzy zapisali się do Związku Patriotów Polskich, by uchronić swą polską tożsamość. Zbiory prywatne Anny Kecman.


Sowieckie władze zajęły się też kształtowaniem ideologicznego kręgosłupa młodzieży: zlikwidowano polską szkołę, a ich przeniesiono do rosyjskiej. Mogli nadal mieszkać w internacie, ale uczyli się gdzie indziej. Wprawdzie wygodniej, ale po rosyjsku i tendencyjnie. Wtedy też zorganizowano dorastającym chłopakom przeszkolenie wojskowe: z bronią i w maskach. Upał był nieznośny, oddychało się ciężko nawet bez maski, a co dopiero w niej. Dziwne byłoby, gdyby sprytni chłopcy i w tej sytuacji nie wymyślili jakiegoś rozwiązania. Lekko poluzowywali wężyki, a gdy zbliżał się dowódca jednym zwinnym ruchem dokręcali. Nikt się nie zorientował i szkolenie przetrwali bez szwanku dla zdrowia. Jesienią 1944 r. pan Franciszek skończył 17 lat i kwalifikował się do radzieckiej armii. Rodzice zastosowali jednak skuteczny w owych czasach fortel ze zmianą daty urodzenia: podali, że jest o rok młodszy (bo też na takiego wyglądał). Udało się – do wojska nie poszedł. „Ale za to musiał rok dłużej pracować do emerytury” – śmieje się żona.

Z Kyzyl-Shark do Łokiejanówki

Pod koniec 1944 r. rodzina Sołtysów opuściła kołchoz Kyzyl-Shark. Dopłynęli barkami rzeką Amu-darią do Jeziora Aralskiego. Tam w porcie czekali pod gołym niebem dwa tygodnie zanim przeładowano ich na okręty. Żeby się ogrzać, kradli wtedy w desperacji podkłady kolejowe i palili ogniska. Dalej droga wiodła do Saratowa nad Wołgą. Spędzili w nim miesiąc. Zaopatrzonych w czarny i ciężki jak cegła chleb, skierowano następnie do Zaporoża. Tu nastąpił przydział do sowchozów. Pan Franciszek z rodzicami znalazł się w miejscowości Łokiejanówka w obwodzie wasyliwskim. Ojciec pracował w brygadzie polowej, mama w chlewni. Franek najpierw został pomocnikiem kowala.

Skąd ten wątły, ciągle niedożywiony chłopak, osłabiony malarią, którą przeszedł w Szawacie, miał siły, aby bić ciężkim młotem? Oczywiście znów wykazał się zaradnością: dożywiał się kradzioną kukurydzą. Wiosną 1945 r. zmienił pracę – awansował na traktorzystę. Orał pola, które na zaporoskich równinach ciągnęły się w nieskończoność. Tak się przynajmniej wydawało, gdy człowieka męczyło pragnienie. Pił wtedy śmierdzącą ropą wodę z chłodnicy i jechał dalej.

10 lutego 1946 roku przyszło zawiadomienie o możliwości wyjazdu do Polski. Byli wtedy w pracy, ale rzucili wszystko i pobiegli się pakować. Pakować! Do walizki zbitej z desek właściwie nie było co wkładać. Nie mieli ani naczyń, ani pościeli, ani zmiennych ubrań. Jednak było coś, co z pietyzmem pan Franciszek włożył do swego bagażu. To niewielki pamiętnik z czasów nauki w Szawacie. Do dziś nie zatarła się ani jedna litera, ani jeden nieporadny rysunek, jak choćby wykonany ołówkiem orzełek, przypominający na obczyźnie ukochany kraj.

Kartka z pamiętnika przywiezionego z Szawatu. Na obczyźnie myśl o kraju towarzyszyła nieustannie. Wymowny orzełek jest ilustracją nawet do tak banalnego wyznania koleżeńskiej sympatii: „Na górze róże, na dole fiołki…”. Pamiętnik znajduje się w dziś w zbiorach rodzinnych.


Franciszek Sołtys rok po przyjeździe na ziemie zachodnie powojennej Polski, Laski (dziś woj. lubuskie), 1947r. Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman.

Po powrocie z wojennej tułaczki rodzina Sołtysów najpierw trafiła do Nowej Soli, potem osiedliła się w Laskach (dzisiejsze woj. lubuskie). Tu Franciszek poznał swoją przyszłą żonę Marię Gulbińską (ur. 15 października 1929 r.) Przyjechała transportem z rodzinnych Krzywotuł (dziś wieś na Ukrainie w obwodzie iwanofrankowskim) do Rzepina, potem trafiła do Lasek. Pobrali się w 1948 r.: najpierw ślub kościelny, a potem 4 lipca 1950 r. cywilny.

Maria i Franciszek Sołtysowie. W tle ich dom w Laskach, rok 1950. Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman

Na świat przyszły dzieci: Stanisław (1949 r.), Jan (1951 r.), Anna (1952 r.), Bogusia (1953 r. – żyła zaledwie pół roku) i Grażyna (1961 r.). Z Lasek przenieśli się do Górzycy, a potem do Kostrzyna nad Odrą, gdzie spędzili resztę życia.

Maria i Franciszek Sołtysowie z najstarszym synem Stanisławem (1949 r.). Laski 1950 r. Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman.

Maria i Franciszek Sołtysowie z synami: Janem (1951 r.) i Stanisławem (1949 r.) Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman.

Maria i Franciszek Sołtysowie z dziećmi: Janem – na ręku, Stanisławem i córką Anią (1952 r.) Laski 1954 r. Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman.

Maria Sołtys z dziećmi: Anią, Jankiem i Staszkiem. Laski, koniec lat 50. XX w. Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman.

Maria i Franciszek Sołtysowie z najmłodszą córką Grażyną (1961 r.). Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman.


Franciszek przez lata pracował na różnych stanowiskach urzędniczych. Zawsze sumienny i zorganizowany. Pisała nawet o nim lokalna prasa jako o „człowieku dobrej roboty”.

Franciszek Sołtys, początek lat 60. XX w. Zbiory prywatne córki, Anny Kecman

Wycinek z lokalnej gazety kostrzyńskiej „Celuloza”, nr 6, 21 marca 1973 r. Zbiory prywatne córki, Anny Kecman.

Jednak w powojennej Polsce, do której z taką radością wracał po latach wygnania, nie było miejsca na… wspomnienia. Okazały się politycznie niepoprawne, bo obejmowały dramat Sybiru, azjatycką tułaczkę, śmierć najbliższych, głód, strach i upokorzenia. W imię dobrych stosunków z sojusznikiem – Związkiem Radzieckim należało ludziom wyczyścić pamięć. Robiono to najprostszą metodą: przez zastraszenie. Pan Franciszek został wezwany przez UB i uświadomiony, aby nie opowiadał swojej historii, bo „na dobre mu to nie wyjdzie”. Więc przez lata nie opowiadał. Ale nie zapomniał… A ja mogłam wysłuchać tej niezwykłej opowieści, by teraz dzielić się nią, bo pamięć to imperatyw moralny ponad zakazami systemów politycznych.

Państwo Sołtysowie świętujący 50. rocznicę ślubu. W górnym rzędzie stoją ich dzieci: od prawej Grażyna Wilk, Jan Sołtys, Anna Kecman. Kostrzyn nad Odrą 1998 r. Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman.

Maria i Franciszek Sołtysowie z wnukami: Mariuszem, Grzegorzem (stoją za dziadkami) i Magdą (na kolanach p. Marii) – dziećmi córki Anny, Pawłem (stoi między dziadkami) i Anią – dziećmi córki Grażyny. Kostrzyn nad Odrą 1988 r. To dla nich- wnuków, a potem prawnuków, pan Franciszek zachował w pamięci doświadczenia swego niełatwego życia i zgodził się o nich opowiedzieć. Fotografia ze zbiorów córki, Anny Kecman.


Beata opowiada…

Nagranie i opracowanie dźwiękowe: Grzegorz Podwójny, Dębno.


Beata Woźniak

Kontakt: beata.wozniak.mce@gmail.com


Inne opowieści tej autorki znajdą Państwo tu: Ślady pamięci. Cykl kresowych gawęd Beaty Woźniak