Żegnajcie wioski i nasze Podole… Wspomnienia Stanisławy Piaseckiej z Hnilcza

Historią, opowiedzianą przed laty przez panią Stanisławę Piasecką (1928-2022), od roku 1945 mieszkankę Mieszkowic (woj. zachodniopomorskie, powiat gryfiński), pragnę rozpocząć cykl kresowych gawęd, w których staram się oddać subiektywny, często emocjonalny stosunek ludzi – byłych mieszkańców Kresów – do Wielkiej Historii, której stali się nieoczekiwanie świadkami i uczestnikami.

I choć nie ma w tych opowieściach wielu dat, nazw miejscowych i nazwisk, są dla mnie czymś unikatowym. Ludzie otwierali przede mną nie tylko zakamarki pamięci (często bolesne, straumatyzowane, celowo zakurzone przez czas, bo to był rodzaj opatrunku na rany), ale otwierali też serca. Razem płakaliśmy i śmialiśmy się, wzruszali i oburzali, zastanawiali i …milczeli. Bo czasem nienazwane jest ważniejsze od wielosłowia.

Dziś dzielę się tymi historiami, by inni odnaleźli w nich kawałek swojego świata…

Stanisława Piasecka podczas spotkania z Beatą Woźniak w roku 2008. Zbiory prywatne Anety Piaseckiej-Hadały – wnuczki Stanisławy Piaseckiej.

W przytulnej kuchni, przy herbacie i rogalikach, siedzimy późnym wieczorem z panią Stanisławą Piasecką i rozmawiamy o jej rodzinnych stronach. To dziwne, ale w ogóle nie czuję się tu obca. Patrzą na mnie dobre, łagodne oczy kobiety, która choć tak bardzo doświadczona przez życie, zachowała pogodę ducha i życzliwość dla drugiego człowieka. Wciąż potrafi się ciepło, serdecznie uśmiechać. Chwilami ten uśmiech jest smutny i tęskny. Jak wtedy, gdy opisuje rodzinne Hnilcze.

Hnilcze na mapie z 1940 r. Hnilcze – wioska w woj. tarnopolskim, powiat Podhajce; obecnie Ukraina, obwód tarnopolski.

Od razu wiadomo, że przenoszą się tam nie tylko jej myśli, ale i serce, gdy z rozmarzeniem wspomina: „Zielona była nasza wieś. Cała w sadach i ogrodach”. Zadbane obejścia, poreperowane mostki, furtki. Bramy witały gościnnie. Każdy pilnował swego, przeważnie skromnego, dobytku. Domy, najczęściej dwuizbowe, bielono dwa razy do roku. Gdzieniegdzie wśród strzech połyskiwały blaszane dachy. Wszędzie unosiły się zapachy z lasów, pól i ogrodów.

Hnilcze – zielona wioska. Fotografia wykonana podczas wizyty w Hnilczu byłych mieszkańców wioski i ich rodzin. Idealnie oddaje specyfikę miejscowości zatrzymaną we wspomnieniach: wszechobecna zieleń i mnóstwo ścieżek „na skróty”. Rok 2004. Zbiory prywatne Piotra Złotorowicza – wnuka Stanisławy Piaseckiej.

Lachy za San!”

We wsi podzielonej na „dzielnice”: Szlachetczyznę, Dolny Kąt i Nowy Świat zgodnie żyli Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Dzieci wspólnie się bawiły, razem siedziały w szkolnych ławkach. Każdy miał swoje tradycje, chodził do swojego kościoła, a zmarłych grzebał na swoim cmentarzu. Tak było do wojny. A potem wybuchła nienawiść. Już dzieci były buntowane. Małej Stasi dokuczał chłopak z sąsiedztwa. „Uciekać Lachy, do Polski! To są nasze ziemie!”. I wściekłość, że dobry do tej pory sąsiad przeszkadza Wolnej Ukrainie. Pojawiły się podrzucane ulotki: „Lachy za San!”. Zaczęli znikać w dziwnych okolicznościach ludzie. Najpierw pojedynczo, po cichu. Ale nienawiść dodawała odwagi i potem mordowano już w biały dzień.

Plan wsi Hnilcze na mapie z 1855 roku

Kamień zamiast krzyża

Czasem oprawcy szukali pretekstu, tworzyli własną, fikcyjną wersję wydarzeń. Zabawiali się w „katów – aktorów” przebranych w polskie lub niemieckie mundury, by gdzieś w mrocznej scenografii okolicznych lasów dokończyć krwawy spektakl. Tak właśnie zginął jeden z pierwszych mieszkańców Hnilcza – Stanisław Rybicki. Był siostrzeńcem miejscowego proboszcza, księdza Kowalczyka. Wraz z matką i siostrą Ireną u wujka na plebanii szukał schronienia. Na stałe rodzina Rybickich mieszkała w Stryju, ale z racji zawodu ojca, który był sędzią i sądził także Ukraińców, czuli się zagrożeni. Wiedzieli bowiem, że mogą się stać obiektem zemsty. Przyjechali więc na prowincję. Siostra księdza zajęła się prowadzeniem gospodarstwa. Mama pani Stanisławy uczyła ją doić krowę, piec chleb, bo żyjąc w Hnilczu chciała być jak oni: „swoja” , a nie „miastowa”. Nie wszystko od razu się udawało: krowy się bała, wypiek chleba okazał się trudniejszy niż tortu. Tak, życie na wsi nie było łatwe…

Ale Staś, przystojny 18-letni student, modnie ubrany w pumpy i okrągłą studencką czapkę, szybko znalazł kolegów wśród miejscowych chłopaków. Jednym z nich był Marian Spławski – brat pani Stanisławy. Często przesiadywał u nich w domu. Byli bardzo zżyci. Tego tragicznego październikowego wieczoru 1943 r. Staś służył do mszy razem z Marianem. Pod koniec nabożeństwa ktoś z parafian przybiegł z informacją, że na plebanię przyjechali uzbrojeni Ukraińcy. Przebrani w niemieckie mundury, udawali oficjalnych wysłanników z urzędu, którzy przyjechali po księdza niewywiązującego się ponoć z kontyngentu. Ostrzeżony w porę proboszcz na plebanię nie wrócił. Ale nieświadomy grożącego mu niebezpieczeństwa Staś – tak. I to on stał się ofiarą. „Odcierpiał za swego ojca” – komentuje pani Stanisława.

Banderowcy powiedzieli matce młodego Rybickiego, że zabierają go na przesłuchanie z racji podejrzeń o buntowanie rolników. Kazali dać ciepłą bieliznę, „bo na posterunku zimno”. Matka na próżno starała się wybronić syna. Pojechali. Ludzie pilnujący w pobliżu plantacji tytoniu opowiadali potem, że widzieli, jak zaraz za wsią ściągnęli chłopaka z wozu, spętali mu ręce sznurem i kazali biec za końmi, a gdy szybko stracił siły – ciągnęli po ziemi. I tak około 9 km, do lasu nad jezioro Zielone.

Ta ciemna, straszna okolica stała się miejscem kaźni. Mieszkająca w lesie kobieta z przerażeniem opowiedziała na drugi dzień panu Kumanowskiemu (idącemu tamtędy z rodzinnej wsi Meducha do Hnilcza, gdzie się ożenił), że całą noc koło jeziora paliły się ogniska, słychać było jęki i krzyki. Na pewno kogoś zakatowali! Kumanowski odważył się pójść i sprawdzić, kogo męczyli. Nikt przecież nie przypuszczał, że ofiarą był Staś. Jego wzięli tylko na przesłuchanie. Po co w przeciwnym razie kazaliby dać bieliznę? Decyzja Kumanowskiego była tyleż odważna, co desperacka. Przecież sam mógł zginąć. Banderowcy w lesie mieli swoje kryjówki, okolica była odludna, a bezpośrednio po mordzie – czujność oprawców zdwojona.

Mapa z 1944 roku. Hnilcze i Meducha.

Ale Opatrzność czuwała! Odnalazł zmasakrowane ciało. Było zaraz przy brzegu jeziora, a z wody wystawał sznurek, którym skrępowali chłopaka. Kumanowski pociągnął i ciało wypłynęło. Od razu poznał młodego studenta, choć widok był porażający: wypalone oczy wisiały z ziejących śmiercią oczodołów, wyrwane genitalia, poparzone ciało… Widać, że ofiarę torturowali, zanim ostatecznie zadali śmierć strzałem w czoło.

„Ja to wiem, widziałam!” – mówi z drżeniem w głosie pani Stanisława. Widziała, bo jej ojciec po otrzymaniu informacji od Kumanowskiego zaprzągł konia i wraz z kilkoma mężczyznami z wioski pojechał po ciało. Cud, że ich tam nie zabili! Przywieźli Rybickiego na plebanię i ułożyli na schodach przed werandą. Zeszło się dużo ludzi, także dzieci.. „Była tam moja mama, ojciec, ja, brat Marian, który utrwalił tę straszną chwilę na fotografii”. Ludziom trudno było uwierzyć w to, co się stało. Powoli docierała do nich świadomość, że ta niewinna śmierć nie jest zapewne ostatnią, a wręcz przeciwnie- stanowi zapowiedź dalszego ciągu nieuchronnych wydarzeń.

Póki co, ciało trzeba było pochować. I wtedy zaczęły się problemy. Księdza Kowalczyka oczywiście już nie było. Tamtego feralnego wieczoru ojciec pani Stanisławy zawiózł go do Panowic, a stamtąd ktoś inny do Stanisławowa lub do Lwowa. Pan Antoni Spławski z racji tego, że miał konia i bryczkę, mieszkał w sąsiedztwie plebanii, wielokrotnie służył pomocą księdzu, wożąc go na odpusty, czasem do chorych. Tym razem przysługa równała się ratowaniu życia. Nie kto inny, jak właśnie pan Spławski wziął też na siebie odpowiedzialność za zorganizowanie godnego pochówku siostrzeńcowi księdza.

We wsi został tyko duchowny ukraiński, który dobrze znał rodzinę Rybickich. Ale tym razem udawał, że nie poznaje Stasia. Strach przed zemstą „swoich” był silniejszy od powinności kapłana. Zaczął więc robić problemy: „A skąd wiecie, kto to? A  może to Żyd niechrzczony? Ja nie mogę tak chować!” Wtedy znów odezwało się poczucie chrześcijańskiego obowiązku i odwaga pana Spławskiego. Miał za nią już wkrótce słono zapłacić! Ale teraz oficjalnie przysięgał przed ukraińskim księdzem, że zmasakrowane zwłoki to Stanisław Rybicki. Ostatecznie odbył się pogrzeb z udziałem księdza, a za trumną wiezioną na wozie szli w milczeniu mieszkańcy wsi. Krzyża nie postawili, żeby nie kusić losu. Ukraińcy i tak by połamali. Na grobie położyli więc kamień, który Marian zaniósł nocą w worku i gwoździem wyrył imię, nazwisko i datę. Wierzyli, że kiedyś, po latach ten kamień wskaże miejsce pochówku. Nikt wtedy nie przypuszczał, że Polacy będą musieli stąd odejść na zawsze. Myśleli: wrócimy choćby po to, by zabrać swoich zmarłych. Ale gdy po kilkudziesięciu latach pani Stanisława odwiedziła Hnilcze wraz z grupą byłych mieszkańców, nie odnalazła żadnego kamienia z nazwiskiem… Wycementowany i ogrodzony teren byłego cmentarza, na którym utworzono bazę rolniczą, był miejscem niedostępnym dla przybyszów z Polski. Nie było gdzie nawet zapalić zniczy…

Kryjówki i niepewność

Po pochówku Stasia Rybickiego przyszedł czas „kary” na tych, którzy dopomogli w ostatniej posłudze. Spławskim banderowcy spalili gospodarstwo. Pożar zaczął się od stodoły pełnej zboża. Zrobiło się jasno jak w dzień. Do niej dobudowana była stajnia, a w niej koń, krowy, 20 owiec. Ojciec wpadł do stajni i zaczął w pośpiechu wypuszczać zwierzęta. Wszystek inwentarz rozpierzchnął się po okolicznych lasach i ogrodach. O dziwo, potem udało się pozbierać zwierzęta. Ludzie bali się pomagać w gaszeniu pożaru, bo wiadomo już było, że banderowcy mogą się zemścić.

Pani Stasia pamięta jak wołała wtedy do swego przyszłego męża: „Ratunku, Franek!”, a on pierwszy, nie bacząc na konsekwencje, biegł na pomoc. Stało się oczywiste, że mimo, iż dom się nie spalił, życia w nim już nie będzie. Sąsiad Ukrainiec powiedział do Spławskiego: „A po co ty przysięgał?” To był odwet! Skoro nie do końca udany, bo ludzie ocaleli, musiał nastąpić ciąg dalszy. Rodzina dnie spędzała więc w domu, ale na noc trzeba było szukać kryjówki: a to w kościele, a to w stodole u Ukraińca, który nawet nie wiedział, że daje „gościnę” Polakom. Pewna Ukrainka zaproponowała, że schowa tylko dzieci. Ryzykowała życiem. Jej mąż i synowie byli w bandzie, sąsiedzi też. Wiadomo, co by ją spotkało, gdyby donieśli, że ukrywa Lachów. Młodsze siostry pani Stanisławy – Hela i Janka – znalazły więc schronienie w pryczy, zasłonięte kocem. Ale – jak to dzieci – płakały, że chcą do mamy. Jak pobiją – to razem!

Szczególnie wyraźnie utkwiło pani Stanisławie w pamięci, jak wraz z mamą i rodzeństwem siedzieli schowani w bunkrze wykopanym pod stodołą sąsiadów. Stodoła obita deskami, nad głowami słoma. Siedzieli tam ściśnięci jak króliki. Płacz, pisk, bo małe dzieci nie radziły sobie ze strachem. Mężczyźni niby pilnowali kryjówki, ale przecież w razie napadu i podpalenia stodoły nic by nie zrobili. Podusiliby się w bunkrze żywcem! Zmienili więc kryjówkę na strych u sąsiadki.

Siedząc tam koło komina pani Stasia – wtedy kilkunastoletnia dziewczynka – widziała, jak napadli na gospodarstwo Sumisławskich. W ich stajni cieliła się właśnie krowa, gospodarze byli więc zajęci zwierzęciem. Przyszła banda. Każą otwierać dom (a był solidny, murowany, kryty blachą). Gospodarz – 65-letni Władysław Sumisławski – próbował stawiać opór. Wtedy bez pardonu strzelili do niego, a ten osunął się bezwładnie pod oknem swego domu. „Jak dziś widzę pożar, słyszę strzały” – mówi pani Stanisława, a w uszach brzmi rozpaczliwy krzyk gospodyni – Karoliny Sumisławskiej: „Rudolf, Janek, Michał!” Tak wołała na pomoc synów, którzy zdążyli się pochować. Nie dało się jednak pomóc ojcu: wykrwawił się zbyt mocno, wdała się gangrena i po dwóch dniach zmarł. A rankiem następnego dnia po napadzie, schowana za kominem rodzina Spławskich ujrzała widok przerażający: popalone krowy z rozprutymi brzuchami, a nad pogorzeliskiem unosił się swąd spalonego mięsa i „zapach” bezgranicznego strachu, bezsilności i beznadziei.

Uciekamy!

Około rok trwało takie ukrywanie, męka, niepewność. Co rusz słyszało się we wsi: Już tego zabrali, tamtego wywieźli. Organista Pielichowski pojechał po drewno do lasu – nie wrócił, Szczuryk – nie wrócił. I tak jeden po drugim – znikali sąsiedzi. Pewnego dnia od rana zaczął się dziwny ruch we wsi. Ukraińcy zmierzali w stronę lasu, taszcząc na plecach tłumoczki z dobytkiem. Tam, w lasach, bandy miały swoje „zaplecze”. Sąsiadka ostrzegała: „Coś tej nocy będzie, uciekajmy!” Ale nikt nie chciał wierzyć. Przywiązanie do domu i poczucie odpowiedzialności za inwentarz trzymało ludzi na miejscu. Wtedy brat Marian, jak zawsze roztropny, zaprzągł konia, na wóz załadował pierzynę i zawyrokował: „Jedziemy do Panowic” – sąsiedniej wsi zamieszkanej wyłącznie przez Polaków. Sporo osób posłuchało wtedy głosu rozsądku. W Panowicach byli uzbrojeni chłopcy z Samoobrony. Wydawało się, że tam będzie bezpieczniej. Ale kiedy na Panowice napadli banderowcy 15 sierpnia 1944 r, , uciekinierzy z Hnilcza razem z panowiczanami udali się do powiatowego miasteczka Podhajce. Tam zamieszkali w opustoszałym pożydowskim gettcie.

Panowice – na południowy wschód od wsi Hnilcze. Mapa z 1940 r.

Po coś tam, człowieku, pojechał?

Wtedy wymordowano rodzinę mego męża, Franciszka Piaseckiego – wspomina pani Stanisława. A było to tak: Franek był już w wojsku. Jego rodzina: matka Malwina, siostra Maria, szwagier Staszek i ich dwóch synów: Bolek i Zbyszek znaleźli się wraz z innymi hnilczanami w Podhajcach. Ale, jak to w miasteczku, nie było czym karmić zabranego ze wsi inwentarza. Nadchodziła zima, problem stawał się coraz bardziej dotkliwy. Wtedy szwagier oznajmił, że zabiera rodzinę i wyjeżdża do Zawadówki. Była to mała wioseczka schowana w lesie, ok. 7 km od Podhajec. Na wsi zawsze jakieś siano, słoma się znajdzie – argumentował. Przerażeni decyzją nieroztropnego sąsiada rodzice pani Stasi ostrzegali: „Gdzie ty jedziesz! Na zatracenie?! Uciekliśmy z Hnilcza. Zostań, tu bezpieczniej!” Ale na nic się zdały tłumaczenia. W odpowiedzi usłyszeli: A co ja komu winien, żeby się bać! Pojechali.

Hnilcze – Podhajce – Zawadówka. Mapa z 1940 r.

Zaledwie tydzień mieszkali u jakiejś kobieciny w chacie. Był tam jeszcze jeden chłopak z innej wsi, którego matka wysłała, by zaopiekował się krową żywicielką. To on opowiadał później, że schowany na strychu widział rzeczy przerażające. Zginęli wszyscy. Dorośli od razu, chłopców – 9 i 10 lat napastnicy wyciągnęli spod łóżek, gdzie się zaczołgali w nadziei ocalenia. Leżeli wszyscy na podłodze, wianuszkiem – głowami do siebie. Młoda kobieta, wysoko w ciąży, miała rozpłatany brzuch… A potem ciała zniknęły. Banderowcy po sobie „posprzątali”… Pozostała bolesna pamięć i wyrzut: Po coś tam człowieku pojechał?! I coś jeszcze zostało: imiona małych ofiar – siostrzeńców Zbyszka i Bolka – nadał później pan Franciszek swoim synom.

Zbyszek (1950) i Bolek (1952) Piaseccy, synowie Stanisławy i Franciszka. Nadane im imiona miały upamiętniać tragicznie zmarłych kuzynów. Zdjęcie wykonane w Mieszkowicach, rok 1957. Zbiory prywatne Anety Piaseckiej- Hadały (córki Zbigniewa Piaseckiego).

Z Podhajec na Zachód

W Podhajcach mieszkali rok. Przez ten czas wojsko radzieckie razem z Polakami, których wzięto na Wojenkomat (sowiecki odpowiednik komisji poborowych), robiło porządek z bandami. Jeździli po lasach i wyłapywali. Pani Stasia nie raz widziała, jak w Podhajcach prowadzili ich do niewoli. Zbieranina! Jeden w wojskowym mundurze niemieckim, inny w rosyjskim, jeszcze inny ubrany jak prosty chłop. Prawdziwa banda! W Polakach, którzy doświadczyli z ich strony niewyobrażalnych okrucieństw, budziła się wtedy radość i wewnętrzny głos mówił: Dobrze wam tak! Macie za swoje! Za te dzieci, których główki rozbijaliście o mur, za te poderżnięte gardła, wypalone oczy, wyrwane języki i paznokcie, roztrzaskane siekierami głowy… Za księdza Walniczka, któregoście polewali denaturatem i rwaliście z niego pasy. Za wyrżnięte rodziny, spalone domy. Za najgorsze boleści, którymi się napawaliście!

Wiele rodzin, których członkowie byli w bandzie, wywieziono potem na Sybir… Po roku pobytu w Podhajcach na Wojenkomacie zaczęto spisywać, kto chce wyjechać na Zachód. Brat pani Stanisławy Marian zapisał więc rodzinę i wyjechali pierwszym transportem. Podróż trwała 6 tygodni. W jednym towarowym wagonie jechali ludzie (po 25 osób) i konie. Łatwo sobie wyobrazić, jaki panował smród, mnożyły się wszy. Na postojach, na prowizorycznych kuchenkach, kobiety gotowały skromne posiłki. Mieli ze sobą zapas chleba, który mama nasuszyła jeszcze w Podhajcach. Prawdziwie zbawcze było mleko, bo w osobnym wagonie jechały też krowy. Mimo niewygód, cieszyli się, że są bezpieczni. A podróż przecież kiedyś się skończy i znajdą dom. Za sobą zostawiali ukochaną ziemię, domy, cmentarze… I mnóstwo obrazów w pamięci: tych złych, z ostatnich lat, ale też dobrych, pięknych barwnych, które od tej pory na zawsze miały pozostać tylko wspomnieniem. Swoje uczucia wyrazili w ułożonej z potrzeby serca piosence:

Przez pięć lat wojny
Wszyscy w domu byli, 
Aż banderowcy 
Pół wioski spalili.

A na ostatku
Plakaty wybili,
Żeby się Polacy 
Tu nie zachodzili.

Cóż my mamy robić, 
Tacy nieszczęśliwi
Opuszczając wioski,
Chaty i niwy?

Musimy opuścić
Swą rodzinną chatkę, 
Jechać do Polski
Jako do swej Matki.

Lepiej nam będzie
W tych ziemiankach siedzieć 
Niż banderowców
Na swe oczy widzieć

Żegnajcie wioski
I ty, ziemio święta
My twoje dzieci,
My twoje orlęta

Żegnajcie pola,
Łąki, góry, lasy,
Bo na nas przyszły
Takie straszne czasy

Żegnajcie wioski 
I nasze Podole.
Może pojedziemy 
Tam na czyste pole

O Matko Boska!
Zlituj się nad nami.
Nad dziećmi małymi
I nad Polakami

Starali się nie myśleć, że wyjeżdżają na zawsze…

Nie musieli się już bać

Gdy po długiej i wyczerpującej podróży transport dotarł na Ziemie Zachodnie, trzeba było podjąć decyzję: Gdzie zostajemy? Gryfino, Kostrzyn – te miejscowości odstraszały zniszczeniami wojennymi, trupami leżącymi po piwnicach i unoszącym się fetorem. Nie do takiej Polski jechali! I wreszcie Mieszkowice (miasto w południowej części obecnego woj. zachodniopomorskiego). Decyzja: wysiadamy. Na stacji kolejowej zdemobilizowani z armii pierwsi osadnicy zachęcali: A może pobliski Kłosów (wioska w gminie Mieszkowice, położona 11 km od granicy na Odrze)? Pojechali. Ojciec zajął pierwszy dom, jego brat Józef – drugi, Tutro – trzeci, Wilczyński – czwarty i tak powoli opuszczona przez Niemców wioska zaludniła się na nowo, ale przez tydzień siedzieli na bagażach w poczuciu, że może zaraz trzeba będzie się zbierać i wracać.

Potem stopniowo zaczęło do nich docierać, że tu jest ich nowe miejsce na ziemi. No i zaczęło się urządzanie tego nowego domu. Każdy ściągał, co się dało z pozostawionego przez poprzednich gospodarzy dobytku. Pierzyny, rowery, żyrandole, słoiki… „Była bieda, ale było wesoło” – wspomina pani Stasia. Ludzie dawali przykład niebywałej zaradności i życzliwości względem siebie. Sił dodawał fakt, że nie musieli się już bać!

Przyszły mąż pani Stanisławy – Franciszek Piasecki – gdy w lutym 1946 r. wrócił z wojska, zatrzymał się u ciotecznej siostry. Z najbliższej rodziny nie miał już nikogo. Poszedł do pracy w lesie, pomagał w polu. I pewnego dnia odwiedził dawnych sąsiadów z Hnilcza. Panna Stasia miała wtedy 19 lat, on o 7 lat starszy – stanowili ładną parę. W maju 1948 roku wzięli ślub i zaczęli budować swoje nowe życie. Ale gdzieś w głębi duszy cały czas tkwiła chęć powrotu do rodzinnej miejscowości.

Stanisława i Franciszek Piaseccy, Mieszkowice, lata 70. XX w. Zbiory prywatne Anety Piaseckiej-Hadały.

Mieszkowice, początek lat 70. XX w. Od lewej: Stanisława Piasecka, jej rodzice: Kazimiera i Antoni Spławscy, synowa Wiesława i syn Bolesław (1952), synowa Janina i odwrócony plecami najstarszy syn Zbigniew (1950). Zbiory prywatne Anety Piaseckiej- Hadały.

Stanisława i Franciszek Piaseccy. Dziecko trzymane przez Stasię to najstarsza wnuczka Aneta (1973). Zdjęcie wykonane w Mieszkowicach, gdzie przeprowadzili się z Kłosowa. W tle widać fragment pomnika Mieszka I, przy którym często fotografowano się jako w najbardziej charakterystycznym i ówcześnie reprezentacyjnym punkcie miasta. Zbiory prywatne Anety Piaseckiej- Hadały.

Wyleczyć się z tęsknoty

W 2004 r. grupa hnilczan – teraz już ludzi w podeszłym wieku pojechała w podróż wspomnień. Wielu zabrało ze sobą dorosłe dzieci, by zobaczyły kraj przodków. To był szok! Wieś, która w pamięci utrwaliła się jako zielona i piękna, niemal sielankowa, teraz wyglądała jak busz – ze zgrozą opowiada pani Piasecka. Domy zarośnięte chaszczami, sady wyrąbane, nie widać ogródków. Nawet wjazdów, furtek w tej dziczy nie widać. Szaro i smutno. Wszechobecne zaniedbanie i zacofanie. Piękny niegdyś kościół przerobiony na magazyn. Jeden z najładniejszych we wsi murowanych domów – ocalały dom Sumisławskich – wygląda groteskowo z zamurowaną większością okien, a pozostawionymi nieproporcjonalnie małymi otworami. Tu i ówdzie pokazują się nieufne twarze starych ludzi. Młodych nie widać.

Kościół – stan z 2004 r. Zbiory prywatne Piotra Złotorowicza, wnuka Stanisławy Piaseckiej.

Strych popadającego w ruinę kościoła w Hnilczu. Gustaw Sumisławski, syn Rudolfa i Kazimiery Sumisławskich, podnosi leżący na podłodze metalowy krzyż. Rok 2004. Zbiory prywatne Piotra Złotorowicza.

Jeden z uczestników wycieczki – Gustaw Sumisławski na tle rodzinnego domu, stojącego w pobliżu kościoła, w sąsiedztwie nieistniejącego już dziś domu Antoniego i Kazimiery Spławskich – rodziców Stanisławy Piaseckiej. Rok 2004. Zbiory prywatne Piotra Złotorowicza.

Stanisława Piasecka ze spotkaną w rodzinnej wsi dawną koleżanką Stefcią. Hnilcze 2004. Zbiory prywatne Piotra Złotorowicza.

Panią Stanisławę rozpoznała koleżanka z lat młodości – Ukrainka Stefcia. Mimo, że w jej rodzinie nikt nie należał do bandy, nie chciała udzielać schronienia na noc. Ale i tak pani Stasia obdarowała ją licznymi prezentami. Zresztą nie tylko ją. Hnilczanie nawieźli dużo podarków. Do domu nikt ich jednak nie zaprosił, nie poczęstował herbatą. Atmosfera nie była przyjazna. Strach powrócił! – mówi pani Stanisława. I wyczuwalny niepokój Ukraińców, którzy pytali: „A wy chcecie tu wrócić?” Jeden nawet buńczucznie wygrażał: „My was tu nie puścimy!” „A my wcale nie chcemy!” – równie zadziornie odkrzyknęła jedna z hnilczanek. Ta wyprawa do kraju lat dziecinnych była swoistym katharsis. Potrzebna, by przełamać lęki. Konieczna – by wyleczyć się z tęsknoty!

Stanisława Piasecka zabiera ziemię z miejsca, w którym stał jej rodzinny dom. Hnilcze 2004 r. Zbiory prywatne Piotra Złotorowicza.

Stanisława Piasecka, czerwiec 2022 r. Seniorka ma na tym zdjęciu 93 lata. Zawsze zadziwiała mnie doskonałą pamięcią. Gdy odwiedzałam ją, za każdym razem wzbogacała moją wiedzę o Hnilczu kolejnymi opowieściami, wzruszała i rozbawiała do łez. Miesiąc po zrobieniu tego zdjęcia, 12 lipca 2022 r., odeszła do wieczności. Mi pozostały piękne wspomnienia i nagrany głos pani Stasi: ciepły, łagodny – taki, jak ona. Słucham, gdy chcę „powrócić” do Hnilcza, ale także, gdy chcę po prostu pobyć z przyjacielem…


Autorka tekstu: Beata Woźniak

Kontakt: beata.wozniak.mce@gmail.com


Kolejne opowieści tej autorki znajdą Państwo tu: Ślady pamięci. Cykl kresowych gawęd Beaty Woźniak

Materiały dotyczące wsi Hnilcze znajdują się tu: Hnilcze, powiat Podhajce, województwo tarnopolskie