Dziewczyna z Hnilcza, która zrzuciła chustkę… Wspomnienie o mojej babci, Stanisławie Sługockiej, z domu Pielichowskiej, rocznik 1924

Babcia Stasia pachniała kremem Nivea i domem. Opowiadała najpiękniejsze bajki, a potem najpiękniej umiała słuchać, gdy szeptałam jej swoje tajemnice i wypłakiwałam żale.

Było w niej ciepło hnileckich lipców i cisza przedwieczornych pól Dolnego Kąta, ale jednocześnie opanowanie i klasa dystyngowanej szlachcianki, zarówno wtedy, gdy świat walił się na głowę, jak i wówczas, gdy z wdziękiem przechylała głowę zadumana nad czymś ważnym, choć przed nią stał na kuchni zwykły garnek zupy, którą właśnie doprawiała. Moja babcia – dziewczyna z chaty krytej strzechą, stojącej przy błotnistej hnileckiej drodze, w tej części dużej wsi na tarnopolszczyźnie, którą nazywano Kierniczki…


Dolny Kąt – jedna z „dzielnic” dużej wsi Hnilcze (woj.tarnopolskie, powiat podhajecki), zamieszkiwana przez Polaków i Ukraińców (we wsi była jeszcze Szlachetczyzna i Nowy Świat).

Kierniczki – jak podaje Edward Klisiewicz (Nazwy miejscowe Tarnopolszczyzny. Motywacja-geneza-struktura., Kraków 2001, s. 9)] nazwa Kierniczki ma związek z wodą (w tej części wsi był charakterystyczny rów i kładka).


Dom rodzinny babci – kryta strzechą chałupa, typowa dla zabudowy wioski Hnilcze w okresie międzywojennym. Tu: początek lat 30. XX wieku. Przed domem stoją rodzice: Józef Pielichowski (ur. 1894) i Helena Pielichowska z domu Chrzan (ur. 1889), ich dzieci: Franek (1922), Stasia – moja babcia (1924) i Janka (1928 ) oraz dzieci siostry Józefa: Zbyszek i Bolek.

Helena Pielichowska z domu Chrzan (1889) – matka Stasi

Józef Pielichowski (1894 ) – ojciec Stasi

Stasia z rodzicami, siostrą Janką (1928) i kuzynami Zbyszkiem i Bolkiem. Sądząc po strojach, fotografia zrobiona w tym samym dniu, co portret rodziny na tle domu.

Stasia z Frankiem (1922), swoim starszym bratem. Strój dzieci i trzymane w ręku torby sugerują, że są w drodze do szkoły.

W zatrzymanych kadrach mojej pamięci pojawiają się dwie stare fotografie z albumu, którego już nie ma… Musiały zrobić na mnie jako młodej dziewczynie duże wrażenie, bo pamiętam je dokładnie, niemal namacalnie. Pierwsza, mocno wyblakła, z przyżółconymi brzegami, wyciętymi w staroświecki falowany wzorek, a z niej uśmiecha się do mnie młoda kobieta. Mimo podniszczonej tekstury zdjęcia, zagłaskanej wieloma dotykami, pozgniatanej tu i ówdzie w zmarszczki, wyraźnie widać bohaterkę pierwszego planu: mogłaby być pięknością na salonach, gdyby urodziła się w innym miejscu, innym czasie, innym domu…

Na dole fotografii podpis: Hnilcze, rok 1940, a w tle wiejskie, kresowe chaty kryte strzechami. Kobietę, choć nie ma makijażu, rozświetla jakiś wewnętrzny blask. Gęste, ciemne włosy okalają drobną twarz o delikatnych rysach. Spojrzenie dużych oczu w oprawie regularnych brwi i długich rzęs ma w sobie tęsknotę za czymś, czego nie widać w perspektywie błotnistej drogi. Lekko rozchylone usta wyglądają, jakby chciały zacząć snuć opowieść. Poznam ciąg dalszy tej historii, gdy obejrzę kolejne fotografie w rodzinnym albumie…

Druga fotografia i ta sama twarz, ale jakże inna. Choć kąciki ust unoszą się w poprawnym uśmiechu do robiącego zdjęcie, to oczy już nie błyszczą: jest w nich smutek i niespełnienie. Włosów nie widać. Ukryte są pod chustką, jak przystało na kobietę zamężną. Ciasno związana z tyłu głowy chustka uwiera, osacza. Wyczuwam, że jest wbrew woli i wbrew naturze. Nie pasuje do delikatnej, zmysłowej kobiety, tak jak nie pasuje do niej jej trudna historia.

Kiedyś mi tę historię opowie. Obok wielu skomplikowanych wątków wspomni też o tym, jak płakała, idąc w znienawidzonej chustce do kościoła w rodzinnej wsi, bo „tak wypadało”, taka była tradycja, tak kazała matka, tak robiły inne dziewczyny, gdy z panienek stawały się żonami. A potem ją zdjęła. I już nigdy, przez długie lata swego życia, nie założyła żadnej chustki. Ten niepozorny element ubioru stał się antysymbolem jej tożsamości.

Matka Stasi – Helena Pielichowska z domu Chrzan i babka ze strony ojca – Katarzyna Pielichowska – kobiety w chustkach.

Niestety, tych dwóch fotografii, tak różnych, a zarazem ważnych, by pokazać, jaka była moja babcia, nie ma już w rodzinnym albumie. Czas, nieuwaga, chochlik losu… Na szczęście jest album mojej pamięci. I mnóstwo innych zdjęć. Są opowieścią o tym, jak można odnaleźć siebie mimo biedy i szaleństw historii, rzucającej człowiekiem bez jego woli. Jak kreować swój portret, by nie zamknął się w wytartych ramach konwenansów. Jak nie zgubić radości bycia sobą i w dziewczynie oszpeconej chustką, odnaleźć Kobietę. Jak można siebie pokochać, chociaż ten, który miał kochać, wolał, by nosiła chustkę, a może w ogóle nie zauważał, w co się ubierała…

Przewracam kartę w albumie: na odwrocie zdjęcia rok 1948. Brukowana ulica miasteczka, przy niej murowany dom z ogrodem. Kwiaty w ogrodzie i kwiaty na sukience kobiety, która wyszła przed ganek. Smukła postać w skromnej, ale bardzo twarzowej, letniej szmizjerce. Drobny deseń nie przytłacza fasonu, a ten idealnie modeluje figurę. Talia podkreślona cienkim paskiem, zaszewki wspinają się w górę, eksponując biust, by wydawał się nieco większy. Dekolt „w serek” swobodnie i zalotnie zwraca uwagę na ładną szyję. Sukienka faluje nieco poniżej kolan, poruszona łagodnym powiewem wiatru, odsłania zgrabne łydki. Kobieta uśmiecha się, promienieje.

Wrócił blask z pierwszego zdjęcia. Nie, nie wrócił: on się zwielokrotnił, dojrzał, okrzepł. Nie jest już poświatą, czymś ulotnym i niedefiniowalnym. Wyczuwam to wyraźnie, że wewnętrzny blask stał się integralną częścią postaci. Na kolejnym zdjęciu jest w tej samej sukience, tak samo się uśmiecha, a jej radość udziela się przytulonej do niej dziewczynce – córce Marysi, mojej mamie. To nie jest uśmiech do zdjęcia, ale emanacja głębi, natury pięknej w swej prostocie. Przy takiej mamie buzia dziecka także jest ikoną radości, beztroski, figlarnego dziecięcego uroku.

Babcia Stanisława Sługocka, z domu. Pielichowska z córką Marysią (1943 r.), Mieszkowice (dziś woj. zachodniopomorskie, powiat gryfiński), 1948 r. Babcia jest ubrana w sukienkę szytą własnoręcznie – to ważny element tej fotografii i babcinego życia: kreowanie siebie jako kobiety w skromnych powojennych warunkach.

Babcia Stasia – portret kobiety, która zrzuciła chustkę…

Babcia z córką Marysią.

Babcia Stasia z córkami: Marysią (1943) i Heleną (1950).

Następne fotografie i kolejne odsłony: portrety kobiety, która zrzuciła chustkę, kupiła maszynę do szycia i zaczęła tworzyć siebie na nowo.

Z maszyną dogadywały się jak najlepsze przyjaciółki: jedna terkotała modową opowieść, druga w ciszy słuchała, przesuwając tkaninę pod stopką, fastrygując, przymierzając, poprawiając. Czasem przeciągała dłonią po korpusie maszyny. Ścierała kurz? Sprawdzała, czy wszystkie elementy są na właściwym miejscu? A może dotykała, jak dotyka się przyjaciela, upewniając się, że jest, głaszcze z czułością, bo w zamian dostaje się zrozumienie i zaspokojenie?

Najpierw były przeróbki starych ubrań. Z mężowskiej koszuli można było wyczarować zmysłową bluzkę, bo dość obszerne rękawy pozwoliły zamienić się w bufki, a po skróceniu zostawał pas materiału na fantazyjne wiązanie pod szyją. Z dwóch znoszonych spódnic powstała jedna, ale jaka! Różne faktury tkanin, pociętych w kliny i zszytych naprzemiennie inaczej załamywały światło, a ono robiło resztę krawieckiej „roboty”. Pomysły wypełniały głowę kobiety.

Akcesoria krawieckie mojej babci: nożyce, centymetr, naparstek i poduszka na szpilki – pozostały do dziś wraz ze wspomnieniem dotyku jej delikatnych dłoni i uważnego spojrzenia, gdy szyła, wkładając w to całe serce.

Była zabawa – jak u dziecka, bo też nie przestała nim być, czerpiąc radość z tworzenia swojej prywatnej wersji mody, wypełniając codzienność, odnajdując w sobie nowe pokłady energii i podejmując nowe wyzwania. Z czasem w domowym atelier pojawiły się „zdobyczne” kretony, batysty, etaminy. Potem przyszedł czas na trudniejszą wełnę, na jedwab i koronkę. W modowej „rozmowie” z maszyną nie było krzyku, ale łagodna stanowczość, harmonia faktur, deseni, kolorów i fasonów. Wszystko z klasą, wyczuciem, bez nadmiaru i udziwnień. Stroje takie, jak ona: wyciszone, dyskretne, ale zawsze eleganckie i z akcentem indywidualizmu. Równolegle do Wielkiej Mody z dalekiego świata tworzyła swoją.

Babcia Stasia (trzecia od lewej) była dla mnie uosobieniem klasy i szyku: w  tym, jak siadała, jak trzymała głowę, jak nosiła swoje skromne, ale gustowne ubrania. Mieszkowice (dziś woj. zachodniopomorskie, powiat gryfiński), koniec lat 40. XX wieku.

Gdy kobiety w miasteczku nosiły bezkształtne jesionki – ona miała płaszcz wyprofilowany cięciami, gdy naciągały na głowę berety – ona zakładała toczek, a gdy po domu najwygodniej było chodzić w prostej spódnicy – jej miała dekoracyjne stebnówki i praktyczne kieszenie (ale fikuśnie: z patką). W szufladach piętrzyły się kolejne wykroje – najpierw robione „z ręki”, potem kopiowane z dostępnych modowych czasopism. Wieczorami szeleściły arkusze papieru, gdy na kuchennym stole działa się magia, a zamiast krojonego makaronu, był krojony „na miarę” materiał.

Takie oto krawieckie pamiątki uratowałam i zatrzymałam w moim domowym „muzeum”. Ktoś powie: niewiele tego – krawiecka kreda i guzik od płaszcza. Wystarczy, by poczuć obecność kogoś, kto dziesiątki razy dotykał tych przedmiotów. Gdy Babcia zmarła, pamiętam jak siedziałam przed szafą z ubraniami (jak pisał Jan Twardowski, „zostaną po nas buty (…)”) i głaskałam ten kawałek kredy, czując babciny dotyk, zatrzymany na wyślizganej powierzchni przedmiotu.

Stawiała sobie wyzwania i podnosiła poprzeczkę. To też było częścią jej tożsamości: niepoddawanie się – zarówno w życiu, jak i w krawieckich potyczkach. Czasem kilkakrotnie prute szwy zdawały się krzyczeć: „Zostaw! Nie dasz rady! Zepsujesz!”. Nie odpuszczała, choć czasem rzeczywiście zepsuła. Ten upór tworzenia i konsekwencja w kreowaniu siebie były jak echo o sile zwielokrotnionej falą odbicia od ścian wiejskich chat, w których trzeba było „nosić się” jak inne. Sukienki, garsonki, bluzki, a nawet fartuszki – wszystko opowiadało o niej: kobiecie, która kocha piękno w prostocie, pomysłowość mimo biedy, klasę i szyk nawet na wiejskiej drodze do kościoła.

Babcia Stasia w swoim przydomowym ogrodzie. Mieszkowice (zachodniopomorskie, powiat gryfiński), lata 50. XX w.

Zdjęcie rodzinne, wykonane na początku lat 50. XX w. Niestety, nie wszystkie postaci potrafię rozpoznać. Babcia siedzi na ławce pierwsza od lewej. Obok jej matka – Helena Pielichowska i siostra – Janina Butoka. Spośród dzieci rozpoznaję tylko swoją mamę Marię (siedzi w pierwszym rzędzie pierwsza od lewej). Kobiety w górnym rzędzie to siostry Józefa Pielichowskiego (ojca babci): od lewej Michalina, Helena, Maria. Spośród mężczyzn rozpoznaję jedynie dziadka Władysława Sługockiego (1909) pierwszy od prawej i Piotra Butokę (męża Janiny) – stoi pośrodku górnego rzędu.

Przyglądałam się przez lata uważnie mojej babci i jej garderobie. Czytałam znaki. Dostępowałam modowej inicjacji. Ta lekcja korelowała z lekcją psychologii, z odkrywaniem osoby znanej i bliskiej, a jednak pełnej niespodzianek. Widziałam oblicze kobiety skupionej na tworzeniu i swobodnej, gdy zakładała to, co stworzyła. Czułam ciepło emanujące od babci w fartuszku w kratkę i podziwiałam szyk damy w garsonce. Nie było zgrzytu. To były spójne odsłony jednej postaci o niezwykle bogatym wnętrzu, sprawdzającej się w różnych rolach i kontekstach, a strój wydobywał i podkreślał to, co stanowiło prawdę o niej.

Podziwiałam uważność i wyczucie smaku, gdy stała przy kuchni, ale jeszcze bardziej smaku w doborze dodatków. Mały, złoty zegarek na drobnym przegubie ręki, przypięty bukiecik kwiatów, gdy zakładała kostium lub wyjściową sukienkę, broszka z cyrkoniami spinająca swobodnie przerzucony szal… Nic, co by przytłaczało wielkością i blaskiem. Dodatki były dopełnieniem – nie istotą, szeptem – nie krzykiem. Jak ona: dyskretnie piękne.

Fotografia wykonana podczas przyjęcia weselnego chrześniaczki Haliny Mazur z domu Górak. Babcia ubrana w charakterystycznym dla siebie stylu, z kwiatkami przypiętymi do sukienki. Dziadek Władysław pierwszy od prawej. Pomiędzy dziadkami siedzi ich młodsza córka Helena (1950). Mieszkowice, lata 70. XX w.

Złoty zegarek Babci. Teraz już mój, bo podarowała go, wiedząc, że jej czas się kończy. Mój czas – bez niej (chociaż z jej zegarkiem) płynie zupełnie innym rytmem…

W mojej pamięci ikoną stylu stały się delikatne kolczyki: drobne niezapominajki z turkusowymi płatkami na złotym biglu. Pasowały do błękitnych oczu babci i do jej osobowości. Delikatne i skromne, a jednak niebanalne. Było w nich coś z tamtej dziewczyny, która chodziła boso po hnileckich łąkach i coś z tej odrodzonej, odmienionej, w rozkwicie kobiecości.

Kolczyki – niezapominajki. Były odzwierciedleniem jej cech: delikatności, uroku i wewnętrznego piękna. Nosiła je odkąd pamiętam. Dopiero pod koniec życia zdjęła, bo odłamał się jeden delikatny bigiel.

W meandrach pamięci, odkrywającej prawdy o związku tego, co zewnętrzne, z tym, co jest istotą tożsamości, o wyborach rzeczy, które spajają się z człowiekiem i żyją jego życiem, a potem zostają, by o nim przypominać, gdy odejdzie, pojawia się jeszcze wyjątkowa sukienka. Patrzyłam na nią z zachwytem dziecka, potem pożądaniem nastolatki, gdy leżała długie lata w skarbcu szafy. Aż wreszcie babcia wypowiedziała zaklęcie i Sezam się otworzył, a ja dostąpiłam wtajemniczenia. Prosta, dobrze skrojona sukienka, która była starsza ode mnie, leżała idealnie. Była jak moja druga skóra. Dostałam coś więcej niż strój na wielkie wyjście. Otrzymałam jakąś część mojej babci: jej gustu, wdzięku, elegancji. I jeszcze coś, co zawsze nierozłącznie się z nią wiązało: jej spokój i pewność siebie. Mogłam przekroczyć próg Wielkiej Sali oraz własnej nieśmiałości i niskiej samooceny. W takiej sukni byłam trochę nią, a ona była ze mną.

Wiele lat później dała mi też swoją etolę z lisa, gdy uznała, że do pochylonych pleców nie pasuje tak dostojny kołnierz. Wiedziała, że nie będę go nosić, bo nie ta moda, ale może „zagra” ze mną w jakiejś nieoczekiwanej roli, bo „świat jest teatrem, a człowiek aktorem”, jak pisał Szekspir, a babcia Szekspira lubiła… Lubiła też poczucie humoru i dystans do siebie. Wyjątkowej sukienki niestety już nie ma, ale zachowała się etola. Zastanawiałam się, jak ją pokazać: ułożoną na fotelu czy krześle? Nie, nie ma w tym życia. Na współczesnym płaszczu? Nie, trąci sztucznością. Postanowiłam więc przez chwilę spróbować być jak babcia, wcielić się w jej postać, bo przecież mam w sobie jej cząstkę. Na szczęście…

Być z nią i odrobinę nią…

„Gdy zostanie tylko fotografia (jak pisała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska), to to jest bardzo mało…”

Strój, odzienie, ubranie, garderoba – można mnożyć synonimy tego, co zewnętrzne materialne, można spłycać i zagłuszać reklamą, ale przecież zawsze jest to wstęp do ludzkiej historii. Zamyka i odcina wewnętrzny, jednostkowy świat lub wybrzmiewa jak motto, jak zaproszenie do dalszego ciągu opowieści o sobie. A ja, zakładając sukienkę z czarnej koronki na burgundowej podszewce, otulając się etolą z lisa, podjęłam tę opowieść.

Czym dla kobiety ze starej fotografii – mojej babci – była moda i styl? To integralność w różnorodności. To odwaga zrzucenia chustki. Wolność! I radość bycia piękną, zarówno w sukience z koronki, jak i w fartuszku z lamówką. Fartuszki mojej babci były jak ona sama: wesołe i eleganckie. Czy może być eleganckie coś, co jest codziennością, częścią pracy, naznaczone jej śladami? Może, jeśli noszone jest z wdziękiem i naturalnością.

Fartuszki szyła sobie sama. Miała ich niezliczone ilości. Każdy inny, każdy kolorowy, Każdy dopracowany w detalach: kieszonka, falbanka, lamówka. Były dowodem głęboko wpojonej zasady: nic nie marnować! Tak więc różne resztki kretonów, płócienek, etaminek zamieniały się w jej rękach w optymistyczny akcent dnia powszedniego. Nadawały zwyczajności posmak święta. Rozświetlały barwą i deseniem.

Babcia w fartuszku. Dziewczynka obok to jej najstarsza wnuczka Beata, czyli ja.

Banał kwiatków, groszków i kratek nabierał rangi biżuterii, eleganckiego dodatku przynależnego damie. Bo moja babcia była damą… Nieważne, czy gotowała obiad, doiła krowę, czy pieliła marchewkę. Damą się jest lub nie. Można bywać na balach i rautach, nosić kapelusze i perły, ale nigdy nie być damą. Babcia była damą w fartuszku. Wyciągam z pamięci ich kolory… W bogactwie fartuszkowej galerii dominowały błękity. Może przypadek, ale jak bardzo spójny z jej urodą i osobowością. Babcia miała niebieskie oczy. I była błękitem. Kawałkiem nieba. Spokojem i łagodnością. Można było w jej oczach znaleźć ratunek, zatopić swoje żale (nie tylko dziecięce) i przytulić się do niebieskiego fartuszka.

Zachowany niebieski fartuszek mojej babci. Mocno wyblakły, poprzecierany, nawet miejscami połatany. Musiała go bardzo lubić, bo nosiła często. Taką ją pamiętam: w błękitnym fartuszku, z błękitnymi kolczykami w uszach.

Różne odsłony babci w błękitnych fartuszkach.

Miałam niezwykłe szczęście długo cieszyć się obecnością babci w moim życiu. Pozostał obraz w ramie futryny drzwi do rodzinnego domu: Uśmiechnięta babcia w fartuszku. Uniesiona drobna dłoń macha na pożegnanie. Obraz nie do powieszenia na ścianie, zawisł w pamięci i wyczekiwaniu serca. Kiedyś ożyje i Babcia w błękitnym fartuszku wyjdzie na powitanie…

Tak szybko odchodzą ci, których kochamy…

Drzwi domu babci, w których zawsze machała na pożegnanie…


Autorka tekstu: Beata Woźniak

Kontakt: beata.wozniak.mce@gmail.com


Kolejne opowieści tej autorki znajdą Państwo tu: Ślady pamięci. Cykl kresowych gawęd Beaty Woźniak

Materiały dotyczące wsi Hnilcze znajdują się tu: Hnilcze, powiat Podhajce, województwo tarnopolskie