„Zostaną po nas buty…” Wspomnienie o szewcu z Mieszkowic – Marianie Rostkowskim, czyli Mariańciu z Hnilcza

Zostaną po nas buty i wspomnienia – chciałoby się uzupełnić myśl ks. Jana Twardowskiego. Po Marianie Rostkowskim jednych i drugich zostało wiele. Butów, bo wybierając zawód szewca i wykonując go nieprzerwanie przez ponad 70 lat (był najstarszym praktykującym szewcem w Polsce) wiedział, że tylko szewc bez butów chodzi, a inni muszą mieć solidne i trwałe. Wspomnień, bo tych nagromadził w pamięci przez 95 lat życia wielkie bogactwo. Zdążył się ze mną nimi podzielić kilka miesięcy przed śmiercią 3 lutego 2023…

Marian Rostkowski w swoim zakładzie szewskim, Mieszkowice 2019 r., fot. Andrzej Krywalewicz, zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

A wspomnienia innych o Mariańciu (to hnileckie zdrobnienie przylgnęło do niego na stałe)? Tych nawet nie musiałam zbierać. Nie było w Mieszkowicach osoby, która by nie znała szewca. Stał się symbolem równie charakterystycznym, jak pomnik Mieszka I, w pobliżu którego miał swój zakład. I tak patrzyli sobie na życie miasteczka: jeden z cokołu pomnika, a drugi zza szyby zakładu szewskiego w centralnym punkcie miejscowości.

Marian Rostkowski przed swoim zakładem szewskim w Mieszkowicach, 2019 r., fot. Andrzej Krywalewicz, zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Siedział twarzą do ulicy, przy stole – od początku tym samym, podziurawionym zmaganiami nad oporną materią butów, wyślizganym tysiącami dotknięć, poplamionym pamięcią kleju i innych szewskich specyfików, których nazwy znał tylko on. Czasem podnosił wzrok znad stołu i spod krzaczastych brwi patrzył… Może na biegnących w pośpiechu i stukających naprawionymi obcasami przechodniów? A może patrzył wstecz, biegł boso po hnileckich ścieżkach? Mariańcio, którego wszędzie było pełno…

Stół, przy którym pracował Marian Rostkowski. Ekspozycja pamiątek po zmarłym szewcu – wystawa czasowa w MGOK w Mieszkowicach, listopad 2023 r., fot. Beata Woźniak

Ze wspomnień Mariana

Hnilcze: błotniste drogi, chaty kryte strzechami, zielono od sadów i ogrodów. Wokół łany żyta, pszenicy, jęczmienia, prosa i tytoniu. Pachnie gryka, falują kukurydziane zagony. Z pastwisk dobiega porykiwanie bydła – natarczywe, bo czas pędzić krowy na wieczorny udój. Gęsi kłócą się o pierwszeństwo z kaczkami, a podwórkowe Burki obszczekują całe to towarzystwo i składają „raport” gospodarzom. Nad domami snują się dymy, zawijają po ścieżkach, między zabudowaniami, jakby związywały w jeden organizm różnorodność tej dużej wsi na tarnopolszczyźnie, w powiecie podhajeckim.

Żyli w niej obok siebie Polacy, Ukraińcy i parę rodzin żydowskich. Kościół i cerkiew, wspólna szkoła, Dom Ludowy. W takim właśnie miejscu przyszedł na świat 10 stycznia 1928 roku Marian Rostkowski. Po nim urodził się jeszcze brat Michał (1933 r.). Rodzice, Józef i Stefania Rostkowscy, mieszkali w części wsi zwanej Dolnym Kątem.

Wspomnienie domu widzianego oczami dziecka to pobielane ściany izby wypełnionej zapachem chleba, pieczonego raz w tygodniu, koniecznie na kapuścianym liściu. A że piec dobrze nagrzany, to zapobiegliwa matka dokładała jeszcze dwie blachy placka z tartych ziemniaków. Ślinka leci na to wspomnienie, tak jak i na myśl o chlebie z chrupiącą skórką, którą maczało się w oleju lnianym i zajadało ze smakiem, a potem biegło z kolegami pograć wiosną w czorta albo pojeździć na łyżwach zimą. O, łyżwy miał porządne, metalowe, nie jak inni – drewniane. Przywiązywał do butów i jazda – po zamarzniętym stawie albo lodowisku, które woźny robił dzieciakom na szkolnym boisku. Miał też narty i sanki. Rozpędzał się tymi sankami od domu Chrzana i szusował pół kilometra w dół, aż gwizdało w uszach. Lubił ten wiatr, lubił ruch.

We wsi nazwali go Mariańcio. To zdrobnienie pasowało do drobnego, ruchliwego chłopaka, który wszystkim się interesował, wszędzie go było pełno. Twarz sędziwego Mariana rozjaśnia figlarny uśmiech i na chwilę znów jest Mariańciem, który właśnie rozlał mleko, bo pośliznął się na pagórku, idąc podczas wiosennej odwilży w butach owiniętych słomą, z kanką mleka w ręce. Niósł je do punktu, do którego oddawano w czasie wojny kontyngent. Pamięta: miały być trzy litry, ale ich nie doniósł, bo wywinął fikołka. Urok i szczerość tego niepozornego chłopaka skruszyły serce surowego magazyniera. Przymknął oko na niepełną kankę, ale dla zasady kazał zostać i pomóc przy zlewaniu mleka. Taka „kara” odpowiadała Mariańciowi.

On lubił pomagać. Na przykład kowalowi Władkowi Sługockiemu. Ten miał kuźnię w pobliżu domu Rostkowskich. Wołał do pomocy młodego sąsiada, zwłaszcza wiosną, gdy było dużo pracy przy klepaniu lemieszy do pługów, ostrzeniu narzędzi rolniczych, nie wspominając o podkuwaniu koni, które miał prawie każdy gospodarz. Brał wtedy Mariańcio swój mały młoteczek i bił nim z młodzieńczym wigorem. Rozchodziły się w czystym powietrzu metaliczne dźwięki: te niskie – to duży, ciężki młot kowala, uderzający miarowo w kowadło. Odpowiadały mu wysokie, szybkie tony, jakby dzwonki dzwoniły na Sanctus – to stukał młoteczkiem Mariańcio.

Lubił konie, a one jego. W Hnilczu jako kilkunastolatek był woźnicą: woził ludzi na stację kolejową do Halicza, ponad 20 km w jedną stronę. Gdy wracał, tylko świetliki pokazywały drogę w ciemności, a ciężkie od snu powieki opadały na oczy. Na szczęście konie znały drogę i szły stępa na pamięć. Bywało, że gdy dojeżdżał do wsi, wstawał świt, a koledzy pędzili już krowy na pastwisko.

Kiedy indziej widziano chłopaka, jak kręci korbą miodarki, pomagając stryjkowi podbierać miód, albo jak biegnie co sił w bosych nogach, bo właśnie roją się pszczoły i trzeba stryja zawiadomić na czas. Często podpatrywał pracę stryjka, gdy ten zimą robił ule, a później wkładał do nich puste ramki, by latem wyciągać ociekające lepkim, wonnym miodem. Miód też Mariańcio lubił. Czasem wsłuchiwał się w brzęczenie pszczół uwijających się na wielkiej lipie, rosnącej w pobliżu rodzinnego domu. Lip w Hnilczu rosło dużo. I akacji też. Ale najbardziej miododajne były pola obsiane gryką i koniczyną. Nad nimi unosiła się kakofonia owadzich skrzypiec – taka wiejska orkiestra. Wsłuchiwał się w tę muzykę natury i ze smakiem wysysał nektar z kwiatów akacji, zanim uprzedziły go pszczoły.

Podglądanie pracy stryja i ojca, zaangażowanie i gotowość do pomocy, zrobiły z nastoletniego chłopaka gospodarza całą gębą, jak mówi. Miał okazję się o tym przekonać, gdy przebywał u ciotki w małej wiosce Piątkowa koło Nowego Sącza. Owdowiała i bezdzietna kobieta wzięła do siebie Mariańcia, by pomógł jej w gospodarstwie, a ten orał, bronował i zasiewał, aż dziwili się sąsiedzi, że żyto zasiane przez nastolatka wzeszło nie gorzej niż rzucone w rolę ręką doświadczonych gospodarzy.

Gospodarskim okiem patrzył na życie swojej wsi: wiedział jak ważna jest sąsiedzka pomoc, czyli tłoka, gdy buduje się nowy dom albo wozi zimą gnój na pola pokryte śniegiem, że miedzy nie widać. Oj, zwłaszcza budowa – to było wyzwanie ponad siły jednego gospodarza. Schodzili się wtedy sąsiedzi: baby mieszały glinę nogami albo kręciły wałki ze słomy, a chłopy maczali te „warkocze” w wyrobisku. Potem ciasno upychali jeden przy drugim na drewnianym szkielecie domu. Jeszcze tylko zarzucić wapnem od zewnątrz i wewnątrz, no i gotowe. A strzechę musieli już robić fachowcy. Na zimę ocieplano chałupy zachatą: wzdłuż ściany budynku wznoszono dodatkową ściankę z desek, żerdzi w takim odstępie, by nie wystawała poza okap dachu. W wolną przestrzeń między ścianami upychano na zimę suche liście, słomę, siano, co stanowiło naturalną izolację, zatrzymując ciepło w chacie. Wiosną wyjmowano ten susz i naprawiano ewentualne ubytki w strukturze ściany.

Inną formą tłoki były pierzaki: schodziło się po 8 – 10 sąsiadek, co dzień do innej gospodyni. Ta szykowała poczęstunek, a baby darły pierze i mieliły językami. Gęsi hodowano dużo, kaczek mniej. Z pierza robiono pierzyny i poduchy, a co zostało – sprzedawano na jarmarku w Horożance, a nawet wożono do powiatowych Podhajec. W czasie pierzaków chłopy po kątach kurzyli tytoń, naprawiali uprząż – ot, aby wykorzystać światło lampy naftowej w długie jesienne wieczory. Dzieciarnię goniono, aby nie przeszkadzała. Jak się zdarzyło, że jakie młode dziewuchy przyszły na darcie pierza, to i kawalerowie się zaraz znaleźli. Tym nie brakowało fantazji! Specjalnie rozdmuchiwali pióra, a dziewczyny piszczały niby ze złości, a po prawdzie przypodobać się chciały i na siebie zwrócić uwagę.

– Oj, wesoło było w naszej wsi! – uśmiech pojawia się na twarzy sędziwego mężczyzny, bo zapewne widzi siebie wśród fruwającego pierza i chichoczących hnileckich panienek. Wspomina też inne dziecięce radości, związane z wydarzeniami, które w prostej, wiejskiej rzeczywistości miały posmak święta. Na przykład gdy w Domu Ludowym urządzano Mikołajki. Rodziny kupowały dzieciakom prezenty, najczęściej słodycze. Obwiązane w szary papier sznurkiem pakuneczki rozdawali Mikołaje, czyli starsi przebrani chłopcy. Czasem nawet przygrywali wiejscy grajkowie, a dzieciarnia tańczyła. Była radość, choć nie porównać tych podarków do dzisiejszych – konstatuje pan Marian.

Wycinek prasowy o Mikołajkach w Hnilczu, organizowanych przez Związek Szlachty Zagrodowej(o takich opowiadał Marian Rostkowski), „Pobudka. Ilustrowany Dwutygodnik Związku Szlachty Zagrodowej”, 1939 r., nr 1, https://www.pbc.rzeszow.pl/dlibra/publication/9807/edition/9045/content?ref=desc, s. 13

Okazją do zabawy było też kolędowanie w okresie Bożego Narodzenia i zasiewanie w Nowy Rok. Pan Marian pamięta, że każdy miał swój „rewir” – ustalali z kolegami, kto do czyich domów chodzi. Wiadomo, że wiązało się to zawsze z obdarowaniem: a to pączki, a to cukierki, a to nawet jakiś drobny grosz wpadł do kieszeni. Zasiewanie kończyło się na kościelnym chórze – tam wysypywał ostatnią garść ziarna.

Szybki i zwinny Mariańcio pomagał czasem hnileckim strażakom. W wiosce była konna pompa, a gospodarze pełnili dyżury, sprzęgając się po dwóch. Ale czasem Mariańcio był wcześniej od nich na miejscu pożaru ze swą ręczną, małą pompką. Jak na przykład wtedy, gdy wyszedł z kościoła po nabożeństwie Gorzkich żali, a nad głowami wiernych rozdzwonił się wołaniem do pożaru duży dzwon na kościelnej dzwonnicy. Po drugiej stronie drogi płonęła stodoła. Zabudowa wioski, w której przeważały chałupy kryte strzechami, stwarzała ryzyko, że pożar rozprzestrzeni się na budynki mieszkalne. Mariańcio biegł z kościoła ile sił w nogach i ubrudzony sadzą, na równi ze strażakami – ochotnikami, walczył z ogniem i wiatrem, roznoszącym wiechcie słomy jak płonące pochodnie. Ten obraz powrócił w pamięci wiele lat później, w Mieszkowicach, gdy w 1987 r. płonął ratusz. I znów, jak wtedy w Hnilczu, pierwszy na miejscu pożaru był Mariańcio. Tym razem nie z pompką, ale z koszem, w którym wynosił razem z innymi książki z miejskiej biblioteki.

Mariańcio zawsze miał wielu kolegów: rówieśników i starszych, na przykład Strzelców (Strzelcy – Związek Strzeleck, paramilitarna organizacja społeczno-wychowawcza w II Rzeczypospolitej, zrzeszająca młodzież w wieku przedpoborowym. Związek ten podlegał ówczesnemu Ministerstwu Spraw Wojskowych i prowadził działalność w zakresie wychowania fizycznego oraz przysposobienia wojskowego). Z tymi lubił przystawać. Pozwalali mu nosić prawdziwą broń, z którą regularnie odbywali ćwiczenia, bo w ich wiosce Związek Strzelecki działał bardzo prężnie. Dla niego, wówczas dzieciaka, który należał do Orląt – młodszej grupy, niemającej jeszcze dostępu do broni, taka rola była wyróżnieniem, dowodem nie tylko sympatii, ale przede wszystkim zaufania. Z dumą wyciągał karabiny z drewnianych skrzyń, a potem nosił na plac ćwiczebny. Gdy wspomina karabiny, znów pojawiają się w oczach niesforne chochliki.

I już Marian – senior snuje kolejną opowieść o tym, jak pasąc krowy, zobaczył oparty o skarpę karabin, pozostawiony w pośpiechu przez opuszczające tarnopolszczyznę wojska niemieckie. W młodzieńczej głowie zrodziło się wtedy tylko jedno pytanie: Jak zabrać go niepostrzeżenie do domu? No i wymyślił: opatulony w snopek żyta, jak chochoł, trafił karabin do stodoły Rostkowskich. Tam z kuzynem rozmontowali go, a potem złożyli na nowo. No i co najważniejsze – poszli na łąkę postrzelać. Ot, taki prywatny poligon zrobili sobie hnileccy młodzieńcy. A że broń podpasowała Mariańciowi i nie brakowało mu odwagi ani fantazji, przytargał ze sobą ten karabin do Podhajec, gdzie trafiła większość hnilczan po opuszczeniu wsi w sierpniu 1944 roku, i ukrył na strychu pożydowskiego mieszkania.

Świadectwo szkolne Mariana Rostkowskiego, wystawione w hnileckiej szkole powszechnej w 1939 r. po ukończeniu klasy czwartej, zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Wspomnienia związane z kolegami to także szkoła. W Hnilczu była murowana, z przylegającym do niej ogrodem i podwórkiem, na które w czasie przerw wybiegały dzieciaki. Ale pan Marian przyznaje, że nie bardzo lubił do niej chodzić. No ale trzeba to trzeba! Na szczęście oprócz języka polskiego, ruskiego, arytmetyki i geografii były ćwiczenia cielesne: tak nazywał się przedmiot – odpowiednik dzisiejszego wychowania fizycznego. Gdyby to od niego zależało, to w szkole byłyby tylko takie lekcje! Pasowały do temperamentu Mariańcia, jego niespożytej energii i sprawności. Nie mieścił się w sobie. Gdy grali z kolegami w dwa ognie, on zawsze był wybierany na matkę, bo nie dawał się zbić – szybki i zwinny. Tak już mu zostało: po latach, gdy był w wojsku, uprawiał gimnastykę, biegał, ćwiczył szermierkę, później doszło wędkarstwo, Koło Motocyklowe i wiele innych aktywności.

Marian Rostkowski podczas służby wojskowej latach 1943 – 1952 brał udział w Spartakiadzie Jednostek Wojskowych. W gimnastyce przyrządowej zajął 3. miejsce. Ćwiczył także szermierkę. Fotografie ze zbiorów prywatnych Danuty Ściobłowskiej

Marian Rostkowski nad Odrą podczas wędkowania. W Mieszkowicach był wieloletnim prezesem Koła Wędkarskiego, Mieszkowice, koniec lat 60. XX w., zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Legitymacja Mariana Rostkowskiego – członka Polskiego Związku Motorowego, 1963 r., zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Z hnileckiej szkoły pamięta wiszące na ścianach portrety: prezydenta Mościckiego, marszałka Piłsudskiego i drewniany krzyż. W klasie było ich około 20. Siedzieli w drewnianych, czteroosobowych ławkach z miejscem na kałamarz: obok Mariańcia Podbielska, za nim Janka Pielichowska. W sąsiedniej ławce siedziało dwóch Żydów. Wspomina, że pewnego dnia na przerwie któryś z kolegów rzucił hasło: „Ochrzcimy Żydów!”. Nazrywali cienkich gałązek bzu rosnącego przy szkole, ze studni szkolnej przynieśli wodę w dzbanku. Ciąg dalszy nie był miły ani dla żydowskich chłopców, ani dla Mariańcia. Gdy weszła opiekunka klasy, Waleria Palkówna, zobaczyła rozlaną wodę i „ochrzczonych” Żydów. Kazała natychmiast powiedzieć, kto brał udział w tej „ceremonii”.

Czy się przyznał? Naturalnie! – odpowiada dziarsko. To słowo powtarza często. Jest jak jego exlibris, pieczęć, podpis. Bo Mariańcio jest naturalny i bezpośredni aż do bólu. Gdy się cieszy – to jak dziecko, gdy złości – lepiej nie stawać mu na drodze, a gdy się sprzecza – zawsze ma rację, naturalnie… Wracając do szkolnej afery: oberwał wtedy tą samą bzową gałązką, którą chrzcili Żydów, tyle że, jak mówi, na goły tyłek. Pamięta, było mu wtedy bardzo wstyd. Z żydowskimi kolegami i koleżankami żył przecież w komitywie. Odwiedzał nawet ich domy, dostawał cukierki. Ale teraz dał się ponieść chłopięcej fantazji, działając pod wpływem chwili i szalonych pomysłów kolegów. Z tymi bywało różnie: czasem wspólne zabawy, czasem bijatyki, jak wtedy, gdy wyszedł po nabożeństwie z kościoła, a tam już czekali ukraińscy koledzy i jeden z nich, Myśnicki, zakomenderował: „Dzisiaj będziemy się bić!”

To było lato 1939 r., tuż przed żniwami. Pan Marian nie umie powiedzieć, czy buńczuczność i sprowokowanie bójki było już wtedy wynikiem pogarszających się stosunków polsko-ukraińskich, czy po prostu chłopięcą zadziornością, znajdującą ujście w podwórkowych pojedynkach. Bili się wtedy ostro, a Myśnicki oberwał od niego kamieniem w głowę. Bał się potem, bo ten miał braci skorych do odwetu. Na szczęście kurz bitewny opadł, a koledzy znów razem rozgrywali już nie bitwy na kamienie, ale mecze siatkówki. I tak do czasu wybuchu wojny. O niej dowiedzieli się z radia w Domu Ludowym. I nic już miało nie być takie samo…

Kennkarta Mariana Rostkowskiego, wystawiona w powiatowych Podhajcach, 1943 r., zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Wojenne realia to nie tylko pogarszające się warunki życia. To przede wszystkim strach i niepewność w obliczu okupacji: najpierw sowieckiej, potem niemieckiej i znowu radzieckich rządów, a nad tym wszystkim unoszące się przeczucie, że niechęć Ukraińców nie skończy się na ponurych spojrzeniach, rzucanych mimochodem słowach „Lachy za San” i niewinnych potyczkach dzieciaków. Wiedzieli, co dzieje się na Wołyniu, a nawet w coraz bliższej okolicy. Nie mieli złudzeń, że fala nienawiści dosięgnie ich wioskę.

Z tym okresem wiąże się kolejne wspomnienie Mariańcia. Gdy Niemcy rekwirowali dzwony kościelne, by przetapiać je na potrzeby wojska, hnileccy chłopcy postanowili swój dzwon uratować. Wisiał na drewnianej dzwonnicy przy kościele i wybijał rytm wioski: czas nabożeństw, odejścia na wieczny spoczynek, wzywał do pożarów, ale i do świętowania. Był jak serce – dopóki słyszeli jego głos, wiedzieli, że wioska żyje, że oni żyją: jednym rytmem, skupieni wokół wspólnych spraw. W obliczu zagrożenia, że stracą swój dzwon, postanowili go ukryć.

Czterej starsi chłopcy pod osłoną nocy zdjęli dzwon z dzwonnicy, owinęli serce dzwonu workami i taki „zakneblowany” ukryli w stodole sąsiadującej z kościołem. Mariańcio sam był za mały, za wątły, by pomagać, ale uczestniczył jako świadek tego historycznego dla hnilczan wydarzenia. Miało ono swój ciąg dalszy, jeszcze bardziej dramatyczny. Gdy stało się już pewne, że relacje polsko-ukraińskie pogarszają się coraz bardziej, a dalsze życie w wiosce dla polskiej części jej społeczności stoi pod znakiem zapytania, zapadła decyzja, by chociaż dzwon – ich symbol – pozostał. By poczekał na nich bezpieczny, bo przecież kiedyś tu wrócą… Mariańcio widział, jak koledzy przenieśli dzwon ze stodoły na teren kościoła, ale bynajmniej nie po to, by ponownie zawiesić go na dawnym miejscu. Przywiązali liny i wolno, w zupełnej ciszy opuścili dzwon do studni – tak, jak opuszcza się do grobu trumnę. Cichy plusk i nad dzwonem zamknęła się tafla wody. Wtedy żaden z nich nie chciał myśleć, że na zawsze.

Swoją kresową wioskę opuścili w sierpniu 1944, po tym, jak w nocy z 17 na 18 sierpnia napadli na nią banderowcy. Rostkowskich ostrzegał ukraiński sąsiad Pereściuk (Pereszczuk, Peryściuk , Pyryściuk– we wspomnieniach hnilczan pojawiają się rożne warianty wymowy tego nazwiska): „Dziś w nocy będzie napad”. To był poczciwy człowiek. Mariańcio pamięta, jak wspinał się na jego kolana i szarpał za brodę, a ten nie złościł się, tylko śmiał serdecznie. Wtedy, po ostrzeżeniu przed atakiem bandy, ojciec zabrał ze stodoły sieczkarnię i schował w ogrodzie. Mama chwyciła poduszki i pierzynę. Schronili się w sąsiednich Panowicach, jak wielu innych hnilczan. Tam napad był dwa dni wcześniej, w nocy z 15 na 16 sierpnia.

Pereściuk nie kłamał. Hnilcze spłonęło. Widzieli łunę… Nie było do czego wracać. Ale wrócili – na chwilę. Marian pamięta wybite szyby. Zajrzał przez okno do środka. Ciekawość wygrała ze strachem. Zobaczył puste wnętrze rodzinnego domu, tylko nietknięty obraz Najświętszego Serca Jezusowego wisiał jak dawniej na swoim miejscu. A Chrystus patrzył niemo i niedowierzająco… Potem wydarzenia potoczyły się szybko. Exodus hnilczan zaczął się już następnego dnia po napadzie. Szli, jechali wozami, prowadzili ocalałe krowy, które miały stać się ich żywicielkami w Podhajcach, gdzie mieszkali w pożydowskich domach przez rok, a potem w czasie kilkutygodniowego transportu na zachód. Hnilczanie zostawili swoje spalone w większości domy, pola, z których na szczęście nie zdążyli zebrać kukurydzy. Na szczęście, bo tej pamiętnej nocy dała schronienie niejednej rodzinie.

Zostawili kościół, z którego Jankowi Sługockiemu udało się wynieść obraz Matki Boskiej. Świstały za nim kule z banderowskich karabinów, gdy biegł przez pole. Obraz ocalał. Pojechał potem z nimi aż do Mieszkowic, niedaleko zachodniej granicy i stanął w tamtejszym, poniemieckim kościele. Zostawili też dzwon, by już nigdy po niego nie wrócić i groby bliskich, do których wracali nieustannie pamięcią.

Marian Rostkowski wraz z rodzicami i bratem Michałem po roku spędzonym w Podhajcach wsiadł do pociągu wiozącego kresowych przesiedleńców na ziemie, które miały być nowym domem. Ale wtedy tak o nich nie myśleli. Gdy wysiedli ostatecznie w Mieszkowicach i zamieszkali na tzw. Planach, czyli rozrzuconych na obrzeżach miejscowości, wśród pól uprawnych gospodarstwach, byli przekonani, że to sytuacja przejściowa. Nawet nie rozpakowywali się do końca, czekając na hasło do powrotu tam – do siebie, na tarnopolszczyznę, a najlepiej do swojego hnileckiego domu. Ale przecież tamtego domu już nie było. A nowego nie było jeszcze.

I tak przez rok, w poczuciu tymczasowości, wraz z siedmioma innymi rodzinami czekali. A potem zaczęli się rozpakowywać. Trzeba było zadbać o ziemię. Pola czekały, kiedy wzruszą je pługi nowych gospodarzy. Ziemi wszystko jedno, czyj pług przewraca bruzdy, czyja ręka rzuca ziarno i czyj sierp kosi zboże. Ona chce rodzić, owocować, wydawać plon trzydziestokrotny, a może i stokrotny.

Pan Marian wspomina, jak spodobało mu się, że domy w centrum miasteczka są dostosowane do potrzeb rolników: mają szerokie bramy wjazdowe dla wozów, stodoły w podwórzu, stryszki. Już wiedział, że mu się poszczęściło: będzie gospodarzem! Ale oprócz uprawy ziemi postanowił wyuczyć się konkretnego rzemiosła. Wybór padł na szewstwo. Spędził na nauce dwa lata u majstra Wyrocego, który był kamasznikiem. Szył cholewki, a Mariańcio robił oficerki z cholewkami. Gdy zdał egzamin, terminował jeszcze rok jako czeladnik. Potem była przerwa, bo w 1949 r. został powołany do wojska, do Piły.

Marian Rostkowski w mundurze wojskowym, Piła 1950, zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Marian Rostkowski (pierwszy z prawej) z kolegami z wojska, Piła 1950, zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Gdy wrócił, w Mieszkowicach działała Spółdzielnia szewska. Jako jeden z sześciu rozpoczął w niej pracę w 1952 r., potem był kierownikiem technicznym spółdzielni w Dębnie, a w 1958 r. otworzył własny zakład. Stał się jego drugim domem i miejscem wyjątkowym. Tam zbierali się członkowie Polskiego Związku Wędkarskiego, bo Marian był prezesem mieszkowickiego Koła. Tam obmyślano kolejne społeczne i polityczne aktywności: a to związane z zakładaniem sieci wodociągowej, a to z wyborami do Rady Narodowej (pan Marian był radnym kilku kadencji Rady Narodowej, a po transformacji ustrojowej radnym Rady Miejskiej). Tam przeżywano pożar ratusza i akcję ratowania zbiorów bibliotecznych, w której uczestniczył mieszkowicki szewc. Tam toczyły się zawzięte dysputy – o wszystkim! I niezmiennie od lat surowo zmarszczone brwi Mariana sygnalizowały, że to on ma rację. Mariańcio był taki sam, jak w młodości spędzonej w Hnilczu: żywiołowy, aktywny, pomysłowy.

Marian Rostkowski w swoim zakładzie szewskim, Mieszkowice 2019 r., fot. Andrzej Krywalewicz, zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Jadwigę Grudzińską, przyszłą żonę (zwaną pieszczotliwie Wisią) poznał w Mieszkowicach w 1949 r. Pobrali się, gdy wrócił z wojska w 1952 r. Na świat przyszły dzieci: Mariola (1953 r.), Danusia (1958 r.) i Jurek (1961 r.).

Marian Rostkowski i Jadwiga z Grudzińskich Rostkowska w dniu ślubu, Mieszkowice 1952 r., fotografia ze zbiorów prywatnych Danuty Ściobłowskiej

Czas zaczął przyspieszać, ale Mariańcio nie zwalniał. Nawet wtedy, gdy musiał się już wspomagać laską, której nadał imię Basia. Zakład szewski, pole, ryby, kościół… A po drodze sto innych spraw i ludzi, z którymi trzeba przystanąć, podyskutować. Naturalnie! – z werwą przytakuje sędziwy człowiek z poważnie nastroszonymi, krzaczastymi brwiami i młodzieńczym błyskiem w oczach. Jest w nim surowość starego majstra, co zawsze ma rację i wigor chłopaka z Hnilcza, który nigdy się nie zestarzał, zachowując młodzieńczą radość życia.

Marian Rostkowski przed kościołem pw. Przemienienia Pańskiego w Mieszkowicach po mszy św. z okazji Święta Niepodległości, ok. 2018 r., fotografia ze zbiorów prywatnych Danuty Ściobłowskiej

W lutym 2023 r. mieszkowicki dzwon wybijał rytm ostatniej drogi Mariańcia (zmarł 3 lutego 2023 r.). On pewnie wolałby, żeby to był dzwon hnilecki, ale tamten milczał, odkąd utopili go w studni, opuszczając kresową wieś. Nie znalazł go, gdy pojechał do rodzinnej wioski z wycieczką w 2004, choć obejrzał wszystkie przykościelne zarośla, w nadziei, że skrywają miejsce po studni. Ani śladu!

Marian Rostkowski (po prawej) przed kościołem katolickim w Hnilczu podczas wycieczki byłych mieszkańców Hnilcza w 2004 r., fot. J. Dudek, zbiory prywatne Danuty Ściobłowskiej

Teraz herbowy, dostojny dzwon z wieży gotyckiego kościoła w Mieszkowicach „opowiadał” historię starego człowieka o młodzieńczej duszy. Przechodzący Placem Wolności mieszkowiczanie długo nie będą mogli przyzwyczaić się, że zza szyby zakładu szewskiego nie patrzą na nich oczy człowieka, który wszystko robił z pasją – wcale nie szewską, choć to najstarszy szewc przecież…

Zostały buty i wspomnienia… Fragment wystawy czasowej, poświęconej Marianowi Rostkowskiemu, Miejsko-Gminny Ośrodek Kultury w Mieszkowicach, 10 listopada 2023 r., fot. Beata Woźniak


Beata Woźniak

Kontakt: beata.wozniak.mce@gmail.com


Zapraszamy też do subskrypcji kanału Beaty Woźniak na Youtube:

https://www.youtube.com/@beatawozniak5182

Gawęda video Beaty Woźniak o Mariańciu z Hnilcza:


Inne pisane opowieści tej autorki znajdą Państwo tu: 

Ślady pamięci. Cykl kresowych gawęd Beaty Woźniak

oraz tu:

Hnilcze, powiat Podhajce, województwo tarnopolskie