Sąsiedzi. Gdy w Hnilczu wybuchła nienawiść…

Kolejna kresowa historia z cyklu „Ślady pamięci” powstała na podstawie wspomnień Mariana Kwaśniaka (ur. 1928 r.), pochodzącego z Hnilcza (woj. tarnopolskie, powiat podhajecki), od 1945 r. mieszkańca Mieszkowic (woj. zachodniopomorskie, powiat gryfiński). Gdy spotkałam się z panem Marianem, miał 80 lat. Zmarł trzy lata później – 23.12. 2011 r.

Marian Kwaśniak z żoną Marią (z domu Sumisławską,), Mieszkowice, 1999 r. Zbiory rodziny Kwaśniak.

„Nie jest łatwo o tym mówić…” – łagodna twarz mężczyzny powleka się smutkiem, gdy rozpoczyna swoją opowieść o rodzinnych stronach: o sąsiadach Ukraińcach, w których obudziły się pewnego razu demony nienawiści, o Żydach, których nie udało się uratować, o Polakach napiętnowanych tylko za to, że są Polakami. Nie jest łatwo mówić o mordach, strachu i ucieczce. O heroizmie człowieka i o jego upodleniu. Nie jest łatwo…

A jednak mówić trzeba, bo milczenie teraz, za parę lat może już oznaczać niepamięć przyszłych pokoleń. Historia to ciągłość. Brakujące lub niekompletne ogniwa musi wypełnić prawda, choćby miała to być prawda opowiadana ze ściśniętym bólem gardłem i ze łzami w oczach. Tak właśnie opowiadał pan Marian… Jego twarz, głos, dłonie oddawały całą gamę emocji tak wyrazistych, jakby wydarzenia, o których mówił, miały miejsce tu i teraz. A przecież minęło tyle lat…

Nowa „polityka”

Urodził się i wychował w Hnilczu. Tam chodził do szkoły razem z kolegami Ukraińcami, koło nich mieszkał, z nimi się bawił. Starsi ludzie w długie wieczory jesienne i zimowe spotykali się na sąsiedzkich pogwarkach, opowiadali różne „bajki” i historie z życia.

Ten rytm wiejskiego życia zaburzył wybuch wojny. Jeden okupant, potem drugi… Ukraińcy obejmowali coraz więcej lokalnych urzędów, coraz głośniej mówili o wolnej Ukrainie. Do zacisznej wioski wtargnęła polityka. Gdybyż tylko posługiwała się hasłami i ulotkami! Ale narzędziami tej polityki stała się siekiera i nóż, karabin i płonąca żagiew. Początkowo nacjonaliści ukraińscy „interesowali się” Polakami wybiórczo. Wystarczyło, że ktoś był silny, sprawny fizycznie, a już stanowił potencjalne zagrożenie. Przychodzili więc do domów, zastraszali, brali na przesłuchania pod byle pretekstem.

Tak było z Władkiem Sługockim – wysokim, silnym mężczyzną, kowalem, który miał odwagę bronić własnego zdania. Potrafił zdecydowanie wkroczyć podczas wioskowych waśni, np. na zabawie, śmiało wypowiedzieć opinię, a nawet dać po pysku. Budził respekt zarówno wśród Polaków jak i Ukraińców. Dla banderowców oznaczał element niebezpieczny. Dlatego jako jeden z pierwszych poczuł na swojej skórze nową politykę, gdy jej gorliwi przedstawiciele bezlitośnie bili go na hnileckim posterunku. Wychodził w pokrwawionej koszuli, z wybitymi zębami.

Jeszcze gorzej rzecz się miała z Polakami o historycznie „niepoprawnej” przeszłości, np. członkami organizacji Strzelcy lub byłymi Piłsudczykami.

Strzelcy -właściwie Związek Strzelecki – przedwojenna organizacja patriotyczna zajmująca się wychowaniem młodzieży w wieku 17-21 lat i jej przysposobieniem wojskowym. Dużą rolę przywiązywano w niej do nieposzlakowanej opinii członków i do ich sprawności fizycznej. Odpowiednikiem Strzelców dla młodszych (12-18 lat) była organizacja Orlęta.

Skutków nienawiści miał wkrótce doświadczyć m.in. Albin Solecki i jego rodzina. Przebrani banderowcy kilkakrotnie nachodzili ich dom. On sam, zdając sobie sprawę, że jest poszukiwany, krył się po polach, w kopcach zboża, a nawet w oborniku. Żona mówiła nieproszonym gościom, że nie wie, gdzie jest mąż, że jeszcze nie wrócił – i tak wiele razy. Banderowcy śledzili Soleckiego. Byli już nawet na tropie, ale ostatecznie nie udało się go złapać. Wyładowali więc swoją złość na żonie i dzieciach – spalili ich żywcem w stodole. Całe gospodarstwo zresztą też. Solecki nie miał już do kogo ani po co wracać. Przyłączył się najpierw do radzieckiej partyzantki, potem dostał się do Armii Ludowej. Przeżył. Ale nie mógł nawet pomodlić się na grobie najbliższych, bo tego grobu po prostu nie było….

Zjawy w lesie

Po fazie pojedynczych „rozliczeń”, mordów i napadów, nadszedł czas, gdy nacjonaliści rozpanoszyli się na dobre. Na początku 1944 r. ukazało się zarządzenie ukraińskich władz lokalnych, że przez trzy miesiące nie będzie wolno jeździć do lasu. Las był już wtedy strefą kojarzoną ze szczególnym zagrożeniem. Ludzie przepadali bez wieści właśnie w lesie, pierwsze ofiary też znajdowano w leśnej głuszy. Banderowcy mieli tam swoje kryjówki, tam rodziły się niewiarygodne scenariusze napadów. Las – naturalna przestrzeń pracy przy drewnie, zabaw, grzybobrań czy młodzieńczych schadzek, stał się miejscem mrocznym i niebezpiecznym. Banderowcy „zamknęli” las dla siebie.

Jednak zanim zaczął obowiązywać powyższy zakaz, trzeba było zgromadzić więcej drewna na opał. Była zima. Pan Marian Kwaśniak, wtedy 16-letni chłopak, pojechał z kolegą Ukraińcem, sąsiadem, z którym chodził razem do szkoły, po drewno. Gdy pracowali przy wyrębie, nagle z lasu wyłoniły się jak ze snu ciche zjawy, zwabione stukotem ich narzędzi. Okazało się, że to rodzina żydowska, której udało się uciec, gdy w Hnilczu robiła z Żydami „porządek” policja ukraińska na zlecenie Niemców. Żyd Wolko Rybin wykopał w lesie ziemiankę. Tam siedział wraz z dwoma córkami i żoną Małką. Kobieta co jakiś czas chodziła do zaufanych ludzi w wiosce. To, co udało się od nich dostać do jedzenia, utrzymywało rodzinę przy życiu. Nie było tego jednak wiele, a i strach przed opuszczeniem kryjówki stawał się coraz większy. Wtedy w lesie błagali o coś do zjedzenia.

Chłopcy mieli ze sobą trochę chleba. Dali go młodym Żydówkom, a one nawet nie doniosły do ziemianki – rzuciły się jak wygłodniałe zwierzęta. Po powrocie do domu Marian powiedział o całym zajściu matce. Okazało się, że pani Kwaśniakowa należała do grona zaufanych i już kilkakrotnie pomagała Małce. Nie zdziwiła jej więc prośba syna, by naszykowała więcej jedzenia. Spakowała do worka trochę chleba, ziemniaków (o te szczególnie prosili ukrywający się Żydzi) i na drugi dzień chłopcy znów pojawili się w lesie.

Scenariusz powtarzał się przez około tydzień. Żydzi czekali na swych młodych dobroczyńców jak na zbawienie. Banderowcy jeszcze o niczym nie wiedzieli, ale nie minął miesiąc, jak po wsi rozniosła się wieść o tym, że w lesie ma swoją kryjówkę ostania żydowska rodzina z Hnilcza. Zapewne kolega Ukrainiec powiedział coś swojej rodzinie, a potem ktoś od nich szepnął dalej w zaufaniu – i tak z ust do ust, coraz głośniej, aż doszło do niepożądanych uszu. Policja ukraińska urządziła zasadzkę. Żydzi próbowali uciekać, ale nieskutecznie – wystrzelano całą rodzinę. Dziewczęta uciekły najdalej. Skryły się w chlewie mieszkającego w lesie biedaka. Ale i tam je znaleźli, wywlekli i zabili. „To się pamięta do śmierci” – ze smutkiem kończy historię pan Marian. Widać, że opisane obrazy ma wciąż przed oczami, w których zaszkliły się łzy. Nie wstydzi się ich. Ociera wierzchem dłoni i opowiada dalej…

Kazimierz Kwaśniak, syn Mariana, przed domem, w miejscu którego znajdował się dom rodzinny Kwaśniaków. Hnilcze, 2004 r. Zbiory rodziny Kwaśniak.

Zakładnik

Wiosną tego samego roku – 1944, on sam kilkakrotnie ledwie uszedł z życiem. Kolejne zarządzenie ukraińskiej Rady nakazywało wszystkim Polakom w Hnilczu przenieść się do części wioski zwanej Szlachetczyzną. Pan Marian wyczuwał w tym podstęp. Podzielił się z mamą swoim przypuszczeniem, że banderowcy chcą w ten sposób zrobić rodzaj getta, a gdy już będą mieć wszystkich Polaków razem, wymordują ich albo spalą bez ryzyka, że ucierpi jakiś sąsiad Ukrainiec.

Na Szlachetczyźnie mieszkał dziadek ze strony matki. Mimo obaw syna, mama zdecydowała, że pójdą do niego przynajmniej na jedną noc. Tak też zrobili. Nad ranem, około godziny 4.00. lub 5.00, Marian wyszedł na dwór, jak mówi – „za potrzebą”. W tym samym czasie na podwórko weszło trzech uzbrojonych banderowców. Udawali polskich partyzantów i nienaganną polszczyzną zawołali chłopaka do siebie. Od razu wyczuł podstęp, tym bardziej, że szyderskie miny rzekomych partyzantów nie pozostawiały wątpliwości, jaką mają dobrą zabawę z igrania emocjami młodego Polaka. Marian rezolutnie odpowiedział, że weźmie tylko czapkę, bo ranek chłodny, a w duchu już planował ucieczkę przez okno na drugą stronę budynku. Nie udało się jednak zwieść banderowców. Nie pozwolili wrócić do domu, tylko bez pardonu oznajmili, że będzie ich zakładnikiem.

Oni zbierają po domach koce i inne okrycia dla „wojska”, a Polacy nie wierzą i nie chcą dawać. Mogą nawet strzelać. Polski zakładnik będzie więc gwarancją ich bezpieczeństwa. Pod nosem cały czas szyderczo się uśmiechali, ubawieni wymyśloną na poczekaniu historyjką. „A ty pamiętaj – zwrócili się do Mariana – żadnych sztuczek!”. Potem jeden z nich otworzył bagnet i zapowiedział: „Jak spróbujesz uciekać, pocisków na ciebie nie będziemy marnować, ale kłuć tym bagnetem”. Mężczyźni wybuchnęli głośnym śmiechem, a chłopaka ogarnęło przerażenie. Gdyby przynajmniej zastrzelili od razu! Ale powolnego konania i kłucia bagnetem nie był w stanie sobie wyobrazić. Pamięta, że mama wtedy zemdlała, dziadka chcieli zastrzelić, gdy próbował ratować wnuka z opresji. W końcu załadowali się na wóz ze swoim zakładnikiem, któremu kazali powozić i odjechali.

Zatrzymywali się od czasu do czasu, by z kolejnych gospodarstw zabierać koce i kapy. Przez głowę Mariana przelatywały niespokojne myśli i pytanie, jaką śmiercią zginie, bo co do tego nie miał już wątpliwości… Do dziś pamięta chaotyczne słowa żarliwej modlitwy. „I Pan Bóg wysłuchał” – dodaje wzruszony.

Dojechali do urzędu ukraińskiej Rady, która w owym czasie była swoistą wyrocznią. Hołowa – odpowiednik wójta – i radni rozstrzygali nawet w sprawach życia i śmierci polskich sąsiadów. To przy tym schludnym budynku z gankiem, oddalonym nieco od drogi, kazali się zatrzymać młodemu furmanowi. Dwóch wyszło na rozmowę z hołową, a trzeci, z bronią, pilnował chłopaka. Wtem pojawił się na drodze Ukrainiec Iwan Kulczycki – sąsiad Kwaśniaków, który pracował w urzędzie jako goniec. Często idąc do pracy, skracał sobie drogę przez ich sad. Byli w bardzo dobrych stosunkach. Teraz dostrzegł Mariana i zdziwiony zapytał: „A co ty Kwaśniak robisz?” – „Zabrali mnie” – odpowiedział chłopak zgodnie z prawdą. Kulczycki machnął głową w kierunku siedzącego na wozie banderowca z niemym pytaniem: „Co to ma znaczyć?!” W odpowiedzi usłyszał od pilnującego, że to nie jego sprawa, tylko tych, co stoją przed urzędem.

Iwan zdjął czapkę, podrapał się po głowie i podjął decyzję Zawrócił z drogi, kierując się w stronę rozmawiających. Marianowi zrobiło się od razu lżej na sercu, pojawił się cień nadziei, że wyjdzie z opresji. Ale sprawa wciąż była niezakończona. Czy Kulczyckiemu uda się przekonać rodaków, aby darowali życie młodemu sąsiadowi? Udało się! Okazało się, że hołowa chodził do szkoły z mamą Mariana. Dobrze ją pamiętał, bo uczyła się najlepiej z dziewcząt. On z kolei był najlepszy wśród chłopaków. Pozostał widocznie jakiś sentyment do szkolnej koleżanki, bo jej syna polecił puścić wolno. Banderowcy kazali mu podjechać jeszcze kawałek, za ukraiński cmentarz, a potem pozrzucali z wozu swoje łupy i zakomenderowali: „Nawracaj! A konia oddaj gospodarzowi. Niech się jeszcze pocieszy! Ty podziękuj swojemu sąsiadowi!” Sąsiadowi Kulczyckiemu faktycznie zawdzięczał życie. Ale z innymi bywało różnie…

Zdradzieckie… siano

Ludzie w wiosce coraz bardziej się bali. Docierały informacje o nocnych napaściach, szukali więc na noc kryjówek. Najczęściej były to ogrody i sady. Lepiej było marznąć na dworze, niż dać się żywcem spalić. Jedną z takich nocy Marian postanowił spędzić na strychu u sąsiada Ukraińca. Oczywiście w tajemnicy, więc schronienie wydawało się bezpieczne. Niestety, siano było świeżo skoszone, pachniało bardzo intensywnie i ukrytego w nim chłopaka zdradziło głośne chrapanie. Usłyszał je syn gospodarza, który właśnie wrócił z banderowskiej zbiórki. Wlazł na strych i zaczął dusić śpiącego. Mimo zaskoczenia, Marian zaczął się bronić. Wiedział, że walczy o życie, więc desperacja dodawała siły.

Wykorzystał moment, gdy Ukrainiec chciał obezwładnić ofiarę, przygniatając kolanem rękę. Wtedy kopnął go z całej siły w genitalia. Ten dziko zaryczał z bólu. Chyba nawet zemdlał, ale tego już pan Marian nie analizował. Wyskoczył z niefortunnej kryjówki i uciekł.

Wierzymy w tego samego Boga!

Z innym sąsiadem, Michałem Kamińskim, wiąże się kolejne wstrząsające zdarzenie, które miało miejsce jakiś czas później. Marian siedział z mamą w domu przy śniadaniu. Było około godziny 9.00, gdy przyszedł Michał i usiadł przy stole. Wyciągnął niewielki nóż z czerwoną rączką. Pan Marian pamięta nawet takie szczegóły, bo to, co wydarzyło się po chwili, wyryło w jego pamięci niezatarte ślady. Bawiąc się nożem, Kamiński zaczął głośno rozważać: „Taki nóż to by ładnie w brzuch wszedł. Albo pod serce.” A siedział tak, że z łatwością mógł sprawdzić skuteczność swojej zabawki na Marianie. Ten patrzył na kolegę, nie dowierzając temu, co słyszy z jego ust.

I wtedy odezwała się mama: „Michaśko, popatrz na obraz (na ścianie wisiał duży wizerunek Matki Boskiej z Dzieciątkiem). Ty chodzisz do cerkwi, wierzysz w tego samego Boga i w Maryję. Zabiłbyś swego kolegę? Zrobiłbyś to?” Reakcja Michała była nieoczekiwana: upadł na kolana, oblał go pot i zaczął drżeć na całym ciele. Ze złożonymi rękoma przysięgał, że już nigdy nikogo nie zabije. Ale dostał zadanie. To miał być rodzaj banderowskiego wtajemniczenia, inicjacji przed przyjęciem do bandy. By stać się jej pełnoprawnym członkiem, miał przelać polską krew, Kazali zabić kogokolwiek, ale przyszedł do kolegi, bo tu było najłatwiej. Nikt się przecież po nim nie spodziewał zbrodniczych zamiarów. Kwaśniaki gościli go jak swojego. I jak do swojego pani Kwaśniakowa wyciągnęła wtedy rękę, pomogła wstać z klęczek, uwierzyła i przebaczyła…

Mama Mariana Kwaśniaka – Stanisława Kwaśniak (zdjęcie pochodzi z czasów, gdy mieszkała już w Mieszkowicach). Zbiory rodziny Kwaśniak.

Coś się wydarzy tej nocy…

Powoli dobiegał końca hnilecki etap życiorysu pana Mariana. W święto Matki Boskiej Zielnej banderowcy spalili sąsiednią wieś Panowice. Przyszedł czas na Hnilcze… „Pamiętam jak dziś- mówi pan Kwaśniak – ładny, ciepły, sierpniowy wieczór. Zeszliśmy się przed domem. Niby spokój, ale czuliśmy, że coś złego może dziać się tej nocy”. Dołączył do nich sąsiad Kulczycki, ten sam, który uratował Mariana wziętego przez banderowców na zakładnika.

Około północy usłyszeli stukot końskich kopyt. Noc była cicha, we wsi na razie panował spokój, zorientowali się, że odgłos dochodzi od strony drogi na Panowice. Pobiegli za stodołę. Ukryci wśród rosnących tam śliw zobaczyli, że przez most jedzie Michasio Dobrzyński. Zaciągał wartę, dając jednocześnie sygnał, że czas rozpoczynać atak. Marian wraz z kolegami postanowili nie wracać już do domu, tylko pobiegli na pole, blisko gościńca. Liczyli, że tam przetrzymają do rana, a potem dotrą do szosy, którą może nadjedzie jakiś samochód wojskowy i będzie ochrona.

Mapa z 1855 roku – Drogi Hnilcze – Panowice, stąd nadeszła pożoga

Kulczycki zaproponował, że zaprowadzi ich do mieszkającego blisko Pereszczuka. Ten Ukrainiec miał duży schron ukryty pod plecioną, drewnianą kosznicą, przeznaczoną do suszenia kukurydzy. Tym razem schował tam 18 Polaków. Marian ze swoim kolegą Bożykiem nie skorzystali jednak z tej propozycji. Ludzi w schronie było już pełno, w razie masakry oni byliby na wierzchu. Skoczyli w pole kukurydzy.

Najpierw koło domu Pielichowskiego poszła rakieta – znak do rozpoczęcia akcji. Jakieś 100 metrów od nich banderowcy ustawili karabin maszynowy. Bili dołem, w kierunku Panowic. „Tylko liście furkotały” – wspomina pan Marian – „Coś okropnego!” Wszyscy mieszkańcy pochowali się po polach i ogrodach. Banderowcy nie wyciągali ludzi z domów. „Może myśleli, że Polacy mają broń i zaczną stawiać zbrojny opór” – rozważa starszy pan. Gdyby ktoś kręcił się po drodze, zabiliby od razu. Najważniejsze więc stało się teraz przeczekać w kryjówce do rana. Karabin stukał i stukał. W końcu się zaciął. Nastał ranek. Dopalały się domy…

Wtedy pojawiło się w wiosce wojsko radzieckie z Podhajec i chłopcy z Istriebitielnych Batalionów. Zabierali hnilczan do powiatu. Każdy brał ze sobą tyle, ile mógł i tyle, ile ocalało. Ciocia pana Mariana wyniosła z domu przed atakiem pierzynę i prześcieradło, które ukryła gdzieś w okolicy cmentarza. „To cenne rzeczy” – zdecydowała – „trzeba zabrać”. Marian poszedł z nią. Było około godziny 10.00, gdy ujrzeli leżącego na ich pierzynie nieznajomego mężczyznę. Wyglądał jakby spał. W pierwszym odruchu rozejrzeli się, czy nie ma koło niego broni. Jeśli by była, Marian postanowił zabrać albo przynajmniej wykraść zamek od karabinu. Rozglądali się niespokojnie: ani broni, ani krwi nie było widać. Za to przykuwała uwagę dziwna bladość leżącego. Zaryzykowali i wyszarpnęli spod niego pierzynę. Ciało bezwładnie osunęło się na ziemię. Człowiek już nie żył. Doszli do wniosku, że skoro nie był ranny, zapewne zmarł na atak serca ze strachu po wydarzeniach ostatniej nocy. Dziś pan Marian zastanawia się, skąd wtedy mieli tyle odwagi, wręcz desperacji, by dla odzyskania pierzyny ryzykować życie.

Brakowało wszystkiego

Wyruszyli w drogę do Podhajec. Musieli przejechać przez ukraińskie wioski: Zawałów, potem Jabłonówka. Było niebezpiecznie. Część mężczyzn sprawdzała, czy banderowcy nie zrobili zasadzki. Ale udało się. Po drodze pomagali jeszcze w Panowicach chować zabitych Polaków. Liczył się czas…

Mapa z 1940 roku – Panowice, droga na Podhajce i wsie Zawałów i Jabłonówka

Do Podhajec dotarli 18 sierpnia 1944 roku i w pożydowskich mieszkaniach, teraz mocno zdewastowanych, spędzili rok. W okropnej ciasnocie, po 2-3 rodziny w jednym mieszkaniu, czekali, co z nimi dalej będzie. Największy problem stanowiło zdobycie pożywienia. Swoje zboże, ziemniaki zostawili na hnileckich polach. Teraz mieli do dyspozycji tylko to, co rosło na obrzeżach miasta. Brakowało wszystkiego, np. soli. Pan Marian wspomina, jak chodził na stację kolejową i podbierał sól potasową z nawozów pozostawionych przez Niemców. Jego mama gotowała potem tę sól, aby, jak mówił, ,,chemia wyparowała”, odcedzała i suszyła. To był towar, którym handlowali z Ukraińcami, wymieniając na żywność. Sami też używali soli, której odór do dziś pozostał w pamięci.

Syn Mariana Kwaśniaka – Kazimierz – przed kościołem w Podhajcach. Wycieczka śladami przeszłości, 2004 r. Zbiory rodziny Kwaśniak.

Ludzi łączyła bieda i strach

W połowie lipca 1945 roku podstawiono pociąg towarowy Jednym udało się załadować do krytych wagonów, inni musieli zadowolić się platformami (na szczęście było lato). Jedziemy! Ale w głowach tłukło się niespokojne pytanie: Dokąd? Mówili: do Polski! Ale czy to pewne? Zbyt wiele przeszli, by teraz dawać wiarę każdemu słowu. Tym bardziej, że przez całą podróż nikt się nimi nie opiekował. Starsi ludzie mówili do młodych: Trzeba patrzeć, w jakim kierunku nas wiozą: jak na zachód – to do Polski, jeśli na wschód – Syberia! O zgrozo, pociąg ruszył na wschód. Jak tu wyskakiwać? Co ze starszymi i dziećmi? Okazało się jednak, że strach był przedwczesny. Wszystko wyjaśniło się po dotarciu do Tarnopola. Tam na postoju maszynista wyjaśnił, że konieczny był objazd, bo w miejscowości Brzeżany został uszkodzony most.

W końcu ruszyli na zachód – niektórzy mówili: na Ziemie Odzyskane, ale większość nie miała pojęcia, dokąd jadą. Wiedzieli jedno: muszą trzymać się razem. Wioskowe konflikty poszły w niepamięć. Łączyła ich bieda i strach. Dotarli do Mieszkowic. Oczywiście nie od razu, ale żadne inne miejsce, w którym się zatrzymywali, nie robiło dobrego wrażenia. Tu, w Bärwalde (taką niemiecką nazwę nosiła miejscowość), spodobało im się gdy tylko wysiedli z pociągu. Ze stacji kolejowej, usytuowanej na wzniesieniu, rozpościerała się panorama miasteczka. Ładnie! – stwierdzili i pobiegli do centrum, by zostać tu na resztę życia.

Obowiązkowe męskie pogaduchy po mszy św. Na ulicy Kościelnej stoją: Marian Kwaśniak (pierwszy z prawej), dalej w lewo od niego: Jakub Przewłocki, Jan Laska, Szczepan Sumisławski – teść Mariana. Mieszkowice, koniec lat 50. XX w. Zbiory rodziny Kwaśniak.

Dziś, tak samo jak przed laty, żal ściska serce. Nie tyle żal za ziemią – tu też jest pięknie. „Żal, że ludzie potrafili tak bardzo się znienawidzić” – smutno kończy swoją opowieść pan Marian. I dodaje: „Chciałbym z takim Ukraińcem, co nam pomagał, spotkać się i mu podziękować. Mimo wszystko”. Dalej już mówić nie może. Zresztą w tym zdaniu zamknął wszystko…

Marian Kwaśniak i jego rodzina byli jednymi z licznych hnilczan, którzy swoją podróż z Kresów zakończyli w sierpniu 1945 r. w Mieszkowicach, kilkanaście kilometrów od zachodniej granicy. Tu rozpoczął swoje nowe życie na fundamencie wartości i wspomnień przywiezionych razem ze skromnym dobytkiem. Właśnie one pozwoliły mu zbudować szczęśliwą rodzinę. 28 kwietnia 1949 r. ożenił się z Marią Sumisławską (także hnilczanką). Na świat przyszły dzieci: Danusia (1950), Kazik (1955), Bolek (1960), Tadek (1962) i Romek (1973). Pracował najpierw jako urzędnik gminy Mieszkowice (księgowość), potem w biurze PGR-u Kamionka, by wreszcie zostać dyżurnym ruchu na stacji PKP w Mieszkowicach.

Marian Kwaśniak w mundurze kolejarskim. Mieszkowice lata 70. XX wieku. Zbiory rodziny Kwaśniak.

Są ludzie, w których towarzystwie człowiek czuje się jakby był częścią ich rodziny, otoczony ciepłem, spokojem, po prostu dobrocią. Taką właśnie atmosferę tworzyli państwo Kwaśniakowie. Dziś pozostała sama pani Maria. Do niej zawsze można wpaść na serdeczne pogaduchy i hnileckie pierogi. Ale o tym będzie już kolejna historia…

Marian i Maria Kwaśniak świętują 50. Rocznicę ślubu. Mieszkowice, kwiecień 1999 r. Zbiory rodziny Kwaśniak.


Autorka tekstu: Beata Woźniak

Kontakt: beata.wozniak.mce@gmail.com


Kolejne opowieści tej autorki znajdą Państwo tu: Ślady pamięci. Cykl kresowych gawęd Beaty Woźniak

Materiały dotyczące wsi Hnilcze znajdują się tu: Hnilcze, powiat Podhajce, województwo tarnopolskie