Historia mojego krótkiego flirtu z genealogią

Ciekawostki i spostrzeżenia wyłowione z nudnych, kresowych metryk oraz o tym, czego można się z nich dowiedzieć o przodkach.

Temat może nietypowy w tym miejscu, ale jak najbardziej związany z przesłaniem strony, bo i o archiwum i o Kresy w nim chodzi. A dotyczy nie tyle mojej rodziny, co całokształtu poszukiwań i wniosków, jakie z nich wynikają. Czyli w skrócie, co można znaleźć po drodze tropiąc swoich „prakrewnych” oraz jakie pułapki czyhają na nieświadomego genealoga-amatora w niegroźnych na pierwszy rzut oka metrykach.

Krótkie podsumowanie i trochę prywaty.

Moja przygoda z genealogią zaczęła się stosunkowo niedawno. Niecałe dwa lata temu, bezmyślnie przeglądając Fb, przypadkiem natrafiłam na jedną z grup o tematyce kresowej, dedykowanej genealogii i poszukiwaniu przodków właśnie. Zgłosiłam swój akces, zadałam pierwsze pytanie i przepadłam. Porwał mnie wicher minionych dziejów, uniósł wysoko i z impetem rzucił między strony ksiąg metrykalnych. Niestety tylko wirtualnych. Takich papierowych, w realu, jeszcze na oczy nie widziałam. Ale nic to.

Uczyłam się tedy wszystkiego od podstaw, intensywnie drążyłam temat, a enigmatyczne początkowo metrykalne zapisy, powoli odkrywały przede mną swoje podwoje i wpuszczały mnie w nagrodę do środka. Do świata odległego, pełnego tajemnic i ludzi z krwi i kości, których tak jak nas, targały kiedyś życiowe emocje i uniesienia, a potem odeszli cicho w mrok, niepamięć, aż pomału i ostatecznie spowiła ich mgła zapomnienia.

Pamiętam dokładnie pierwsze wzruszenia, jakie przeżyłam, odnajdując swoich pradziadków. Szczęśliwie, skorzystałam wtedy z zaproszenia do współpracy z Archiwum Kresowym i mogłam o tym napisać w tekście o kochliwym młynarzu.

Niejeden raz zakręciła mi się w oku łezka, gdy opisywałam skomplikowane losy rodziny, np. Złoczów czas wojny, o niedokończonych skrzypcach, czy kierunek Polska, a ilość achów i ochów, jakie wyrywały mi się z piersi na widok odnalezionej, nieznanej linii rodziny, słyszał tylko mój laptop.

Udało mi się także wyśledzić, jak mniemam, jeszcze nie wszystkie, skrywane skrzętnie przez lata, rodzinne sekrety, choćby te o Michale i o rodzie Zarembów i słynnym morderstwie w Brzuchowicach.

Początkowo moje poszukiwania genealogiczne były bardzo intensywne, a drzewo rodowe rozrastało się w niemal ekspresowym tempie, by wkrótce osiągnąć imponującą dla mnie liczbę 1798 osób! A najstarszy mój antenat urodził się w 1702 roku, szczegóły w tekście o rodzie Dmytryszynów spod Złoczowa.

W chwili obecnej jest już nieco trudniej, gdyż wyczerpałam niemal wszystkie dostępne online zasoby i na ten czas, pozostaje jedynie fizyczne wertowanie metryk w archiwach, a tych moich, to akurat we Lwowie. Wobec obecnej sytuacji politycznej na Ukrainie, plany te trzeba jednak odłożyć na czas nieokreślony.

Cieszy mnie natomiast, a nawet więcej, jestem z siebie dumna, że na własny i innych użytek, na tyle udało mi się poczynić postępy, że w stosunkowo niedługim czasie, niemal skompletowałam całą rodzinę, mało tego, na podstawie rodzinnych przekazów i pamiątek udało mi się odtworzyć fragmenty z ich życia. Myślę tu o tekstach o talizmanie i kuchni kresowej.

Ale nie jest to tak, że przez cały czas skupiałam się wyłącznie na wyszukiwaniu swoich protoplastów.

Kiedy w końcu nauczyłam się rozczytywać odręczne pismo i opanowałam przynajmniej w stopniu podstawowym, łacińskie i rusińskie zwroty, a zawiłości wpisów metrykalnych nie robiły już na mnie piorunującego wrażenia, poczułam się pewniej w temacie, nabrałam swobody i stopniowo zaczęłam zwracać uwagę również na inne szczegóły.

Tak, tak, już „zbliżam się do brzegu”, bo oto właśnie takim sposobem udało mi się w końcu dobrnąć do istoty tego tekstu, czyli do obiecanych ciekawostek i spostrzeżeń, które wyłuskałam z przeglądanych miesiącami metryk.

Na początek proponuję adopcję. Temat stary i znany jak świat, a wzruszyłam się bardzo.

Dawno temu w Tarnopolu. Pro filia adoptent.

Pro filia adoptent

Dobrych i wrażliwych ludzi pewnie nigdy nie brakowało, choć na taki oficjalny wpis trafiłam tylko raz.

Porzucona przez rodziców maleńka Marysia, miała sporo szczęścia, bo tuż po porodzie została adaptowana przez młynarza z Tarnopola, Joachima Brykowicza i jego żonę Anastazję. Nie znam dalszych losów Marysi, ale bardzo jej kibicuję i mam nadzieję, że udało jej się przeżyć i odnaleźć swoje miejsce zarówno w rodzinie, jak i w życiu.

Pro filia adoptent

Następny temat również jest bardzo optymistyczny, a dotyczy długości życia przodków.

Jakiego wieku dożywali kiedyś ludzie?

No, mili Państwo, tutaj zapewne wszystkich zaskoczę. Ciekawe czy znajdzie się ktoś, kto mnie w tej dziedzinie przebije ?

Ma ktoś może większe ode mnie stężenie seniorów na okolicę zamieszkania?

Czysta woda, eko i bio jedzenie, zero np. krakowskiego smogu w powietrzu, bezstresowe życie w zgodzie z naturą, wszystko to sprzyjało jak widać zjawisku długowieczności na terenach zamieszkałych przez moich praojców.

Jeśli udało się przeżyć pierwsze lata dzieciństwa, a po drodze nie trafiła się jakaś zaraza, (na którą nie było jeszcze wtedy szczepień), to potem już jakoś leciało.

Dodam, że mój najstarszy pradziad miał 103 lata. Bez badań, bez leków, bez stentów, bez zabiegów koronarografii. Dobre geny? Acha!

Metryki z połowy XIX wieku, z okolic Złoczowa.

Ambroży, 100 lat

Simeon, 108 lat!

Paweł, 90 lat

Zofia, 108 lat!

Marcin, 100 lat

Mój ranking wygrywają ex aequo Symeon i Zofia. Obydwoje dożyli niezwykle sędziwego wieku, 108 lat! Wow, robi to wrażene! Pogratulować! Można? Można!

Było o długowieczności, to teraz o porodach, ale niekoniecznie ludzkich.

Obliczanie terminów porodów

Jako, że moja prababka była wnuczką kolonistów niemieckich (tekst o młynarzu), często przeglądam dokumenty dotyczące ewangelików.

Któregoś razu, trafiła mi się taka oto ciekawostka, obliczenie terminu porodu według Kalendarza Ewangelickiego z 1926 roku. Społeczność ewangelicko-augsburska zachęcała do efektywnej hodowli i produktywnego gospodarowania swoim inwentarzem. Po przestudiowaniu tabelek, każdy mógł sobie sam przeliczyć, kiedy ma się spodziewać przychówku.

Ludzkie dzieciaczki odbierały na ogół przeszkolone akuszerki, wywodzące się z
miejscowych kobiet, bywało że w porodach pomagały siostry zakonne. Potrafiły one sprawnie określić wiek ciąży i wskazać przyszłej mamie przewidywany termin rozwiązania.

Z Kalendarza Ewangelickiego 1926 r.

Skoro jestem w tematyce narodzin, to może jeszcze jedna perełka?

Wagabunda, symbol wolności, czy raczej nędzy?

Któregoś razu, przeszukując metryki urodzeń z okolic Lwowa z drugiej połowy XIX wieku, natrafiłam na taką oto pozycję. Proszę zobaczyć, w rubryczce dotyczącej statusu społecznego matki (conditio), ktoś wpisał zwrot wagabunda. Niby drobny szczegół, ale niecodzienny i przykuwa uwagę, prawda?

Cingaro wagabunda – cygańska włóczęga

Cingaro i wagabunda! A więc matka dziecka była cygańską włóczęgą i jak to mają w zwyczaju Cyganie, zapewne wędrowała niczym Aza lub Carmen z taborem lub samodzielnie, a urodziła tam, gdzie akurat zaczął się poród. Wolność ci to z wyboru, cygańska tradycja, czy skutek ubóstwa? Tego nigdy się nie dowiemy, ale cieszę się, że wyłowiłam ją z metryk.

Cyganie – Romowie mają swoje bogate tradycje i wiodą wędrowny lub półosiadły tryb życia. W sumie to nie wiem, jakiego wyznania byli/są Romowie. Pewnie takiego, gdzie obecnie w danej chwili stacjonują.

Ciekawe, czy mała Matrona przeżyła?

Jak to naprawdę wyglądało, mogę sobie tylko wyobrazić.

Bo nigdy nie będziemy mieć pewności, czy Matrona została ochrzczona za zgodą, czy wbrew woli jej matki Anny Mandiuk. Możliwe, że matką chrzestną została przypadkowa kobieta, właśnie ta, wzięta ze wsi do porodu. Prawdopodobna jest też sytuacja, że Cyganka była we wsi od dłuższego czasu i tam zaszła w ciążę, a ojcem był miejscowy amant?

No, właśnie i to jest w tym wszystkim fascynujące. Przecież nikt już o niej nie pamiętał, nikt nie wspominał, była kolejną pozycją w zapisach metrykalnych, a teraz, dzięki temu, że napisałam ten fragment tekstu, dostała przez krótką chwilę swoje drugie życie.

Wspominałam coś wcześniej o niewyraźnym piśmie?

Proszę bardzo, oto przykłady.

Powiedzieć, że napisane jak kura pazurem, to mało. Dziwnym trafem, mnie się trafiają bardzo często takie wpisy. Dotyczą one głównie zapowiedzi przedmałżeńskich, w których kapłan skrzętnie notował terminy.

Pomieszane języki, polskie słowa zapisywane cyrylicą i odwrotnie rusińskie alfabetem łacińskim, mylnie zapisane nazwiska, niestaranne pismo, często pisane z jakąś manierą, jakieś zawijasy, ozdobniki, litera „w” górująca nad wyrazem. Poniżej przykładowe wycinki z metryk.

Może jakiś ochotnik zechce sprawdzić swoje możliwości?

Większość tych wpisów dotyczy zapowiedzi z miejscowości pod Złoczowem i jest pisana cyrylicą.

Świetnie, teraz proponuję przykłady kaligrafii z najstarszych, dostępnych metryk dla rejonu, w którym żyli moi przodkowie, z połowy XVIII wieku.

Udało mi się jedynie wyłowić z nich nazwiska moich protoplastów Dmytryk, Gmytryk, Dmytryszyn, bo to nazwisko różnie było zapisywane. Szerzej w tekście o młynarzu.

Niestety nic więcej, nawet dat nie odczytam, jedynie pojedyncze słowa, reszta to wyższa szkoła jazdy.

Kontynuując zagadnienia z pisowni, nadszedł czas na onomastykę.

Krótko wyjaśnię, że onomastyka, to dziedzina nauk językoznawczych zajmująca się badaniem nazw własnych, w tym i nazwisk ludzi właśnie.

Miałam w rodzinie taki przypadek, że nazwisko się zmieniało w kolejnych pozycjach zapisów metrykalnych i to znacznie. To znaczy, rdzeń nazwiska pozostał ten sam, ale końcówka -ski zmieniła się na -owicz.

W jednym miejscu zamieszkania nazwisko miało pierwotną końcówkę -ski, a po przeprowadzce do innej miejscowości nagle nastąpiła zmiana na -owicz. Wprowadziło mi to bardzo dużo zamieszania. Dopóki nie natrafiłam na poniższy wpis, łączący obie wersje, mijałam wzrokiem te zapisy, sądząc, że to inna rodzina. Tymczasem, dzieci rodzone już na nowym miejscu mają w metrykach kolejno ojca o dwu nazwiskach z dopiskiem alias, jak na zdjęciu, a potem albo jedną, albo drugą wersję nazwiska. Na ogół chłopcy -owicz, a dziewczynki -ska.

Dodam, że współczesna wersja funkcjonuje z końcówką -owicz.

Ktoś może wie, dlaczego tak się dzieje i czym to jest spowodowane? Proszę o kontakt. Temat ciągle otwarty.

Przykład zmiany końcówki nazwiska ze -ski na -owicz

Problemów z pisownią ciąg dalszy. Różne formy imienia i nazwiska tej samej osoby.

Miałam problem z prapradziadkiem Mikołajem, jest on synem Józefa i… jednego razu, jako jego matka pojawia się Hapka, zaś innym razem Agafia. Wszystko jednak ok., bo to imię rusińskie i obie formy znaczą to samo. No, ale trzeba o tym wiedzieć, prawda? Szerzej o tym we wpisie o rodzie Zarembów.

Ale to jeszcze nie koniec, bo ów Józef miał drugą żonę Marię, zwaną Marianną, jako że imię Maryja zarezerwowane było wyłącznie dla Matki Bożej i owa Marianna przy zapisach urodzeń kolejnych dzieci Mikołaja, figuruje jako Brzozowska, Brzezowska, czy Brzyzowska? Jest to błąd fonetyczny, jak kto słyszał tak wpisywał, albo odwrotnie, jak kto wymawiał, tak zapisywano.

I bądź tu mądry! Która wersja nazwiska 3x prababki jest właściwa? Przyjęłam, że Brzozowska, ładnie brzmi i kojarzy się z pięknym drzewem o białej korze. Można się w tym pogubić?

Brzozowska, Brzezowska, czy Brzyzowska?

Brzozowska, Brzezowska, czy Brzyzowska?

Brzozowska, Brzezowska, czy Brzyzowska?

Brzozowska, Brzezowska, czy Brzyzowska? Żona Józefa, Ahaphia

Żona Józefa, Hapka

Zdarza się czasami, że i przodkowie potrafią nas zaskoczyć.

Ciekawą rzecz odkryłam. Jeden pan z mojej dalszej rodziny był? strażnikiem więziennym w Złoczowie. Ups.

Custos incararatorum – strażnik więzienny

Echa wojny, listopad 1918

Nikogo nie zdziwi, że fakty historyczne, przeplatają się z losem ludzi żyjących w danej epoce, rzutują na ich położenie, a potem znajduje to odzwierciedlenie w księgach metrykalnych.

Przeglądając księgi złoczowskie z listopada 1918 roku, natrafiłam na szpital polowy numer 1306, może ktoś szuka zagubionego wojaka? Jest tam dostępnych kilka stron zmarłych, rannych w bojach żołnierzy.

Szpital polowy numer 1306

Szpital polowy numer 1306

Na zakończenie perełka.

Taka ciekawostka. Trafiła mi się fajna lektura, spis parafian z 1905 roku z okolic Złoczowa.

Ksiądz na marginesie zapisywał wszystkie swoje myśli i spostrzeżenia prawie o każdym mieszkańcu. To, że pochowany bez wiedzy i pozwolenia lokalnego urzędu parafialnego, dodatkowo „pochował go ruski ksiądz” (nader często to się zdarzało). To, że córka wyjechała i obiecała wrócić, a nie wraca. Ten to rolnik, właściciel gruntu, inny to tylko zarobnik.

Były też komornice, i służące, a dziecko jednej z nich, dziwnym trafem, było bardzo podobne do pana domu. Co na to pani domu? Notatki brak.

Znaczna część mieszkańców Galicji na przełomie XIX i XX wieku, oczywiście z okolic Lwowa i Złoczowa też, emigrowała za chlebem za ocean do Ameryki, ale także do Francji lub innych krajów Europy Zachodniej. Kto, kiedy, do kogo, na jak długo i czy wrócił? Adekwatne zapiski również znajdziemy w tym dokumencie.

Jeśli nie za granicę, to za chlebem wyjeżdżała młodzież do pobliskich miast. Są na to odpowiednie zapiski w omawianym piśmie.

Z dala od rodziny, bez jej wsparcia, zatrudniani byli do najgorszych, najmniej płatnych prac. Dziewczyny na ogół zostawały służącymi, posługaczkami, kucharkami. Miasto, które mamiło ich obietnicami, szybko wciągało ich w swoje tryby, gotując im z reguły smutny los. Były dziewkami od wszystkiego, pracowały praktycznie na okrągło za głodowe wynagrodzenie. Nieszanowane przez gospodynie, niejednokrotnie napastowane przez panów domu lub podrastających synów. Metryki pełne są nieślubnych dzieci, których matki były na służbie. Los takiej dziewczyny był przesądzony. Traciła pracę i miała dwa wyjścia, wrócić w niesławie do domu, albo zostać w mieście. Tak zwana „zła opinia” ciągnęła się potem za tymi pannami i bywało, że zdesperowane, z braku pracy i środków na utrzymanie, wpadały w szemrane towarzystwo, alkoholizm i zostawały prostytutkami.

Nieraz i owszem, niektórym się udawało, wychodziły wtedy za mąż i zakładały rodziny, dając początek miejskiej linii swojego rodu.

Taki spis imienny parafian obrządku łacińskiego, status animarum, to po prostu bezcenna skarbnica wiedzy, a jeśli dodatkowo jest tak skrupulatny, to wielka radość dla potomków tych rodzin. Dostają pradziadów na talerzu, ze wszystkimi ich wadami i zaletami w komplecie.

A jak się miała sprawa międzywyznaniowa? Z lektury wnioskuję, że jednak była rywalizacja i niechęć między kościołami oraz walka o dusze. Na przykład pewna teściowa i teść, grekokatolicy, sprzeciwiali się, żeby ich synowa Katarzyna, która była wyznania rzymskokatolickiego, chodziła do swojego kościoła i chrzciła tam ich wnuki. Ksiądz robiący o nich wpis nie omieszkał zanotować tego faktu ołówkiem na marginesie.

Ale najbardziej powalający zapisek znalazłam przy niejakiej Anielce-sierotce „trzeba się nią zająć, inaczej będzie stracona dla naszego obrządku”!

Jak się jednak wydaje, zapomoga w wysokości 8 K (Koron?) miesięcznie, załatwiła sprawę. Świadczy o tym dopisek w prawym rogu na dole; „nie ma obawy przejścia” Uff

Ze spisu parafian Kozaki-Zazule z 1905/7 roku

Z omawianego spisu wynika, że wierni wcale nie trzymali się ściśle jednego obrządku, przechodzenie między wyznaniami, zwłaszcza katolickimi, było płynne. Śluby, chrzty i pochówki organizowano tam, gdzie było bliżej lub taniej, albo gdzie ksiądz mniej wołał „co łaska”.

Zwyczajowo dzieci chrzczono w tym samym dniu, względnie na drugi dzień po porodzie. Często robiła to akuszerka zaraz po odebraniu porodu, ponieważ umieralność dzieci była wielka. Informacja o tym fakcie zgłaszana była na parafii. Niekiedy też nie było fizycznych możliwości, aby dotrzeć na czas do właściwego kościoła, więc obrzędy z konieczności odbywały się tam, gdzie było korzystniej lub wygodniej.

Z moich, bardzo subiektywnych obserwacji nasuwają się wnioski, że greckokatoliccy księża byli bardziej elastyczni i chętnym nie robili problemu. Ja swoich niemieckich przodków, dodatkowo ewangelików, często znajdowałam właśnie w księgach greckokatolickich, z odpowiednią adnotacją, że to ewangelicy, ale pewnie jak to w życiu różnie z tym bywało. Wszystko zależało od człowieka na jakiego się trafiło, tak zresztą i dzisiaj przecież jest.

Niestety, bardzo żałuję, ale nie udało mi się ustalić autora wpisów w status animarum z miejscowości Kozaki-Zazule z 1905/7 roku. Ani na początku, ani na końcu dokumentu nikt się nie podpisał. Z charakteru pisma wynika, że wpisujących było dwóch.

Najbardziej złotousty był ten, który sporządzał wpisy jako pierwszy. Dodatkowo, co mnie cieszy, pisał bardzo ładnym i czytelnym pismem, a dopiski robił sobie ołówkiem. Drugi ksiądz nie był już taki wylewny i jak zwykły urzędnik, wpisywał tylko suche fakty.

Kończąc, mam nadzieję, że nie przynudzałam zbytnio, a moje rewelacje okazały się ciekawe nie tylko dla mnie.

Takich nowinek pewnie jest znacznie więcej, nie na wszystkie zwróciłam uwagę, nie zawsze chciało mi się je zapisywać. Można by tu było na przykład licytować się co do ilości potomstwa naszych pradziadów. Akurat ja byłam pod wrażeniem dziewięciorga dzieci mojej praprababki, ale przelicytował mnie pewien Pan w opublikowanym tutaj niedawno wspomnieniu o swojej prababci, która dała życie aż piętnaściorgu dzieciaczków. Szczerze gratuluję, zwłaszcza potomkom, ale jednocześnie dziękuję Bogu, że nie musiałam żyć w tamtych czasach.

Wydaje mi się, że te wybrane przeze mnie i przedstawione tutaj, doskonale pokazują, że archiwa, pełne starych, zakurzonych ksiąg, wcale nie muszą być nudne.

Za każdym takim wpisem stoi przecież jakiś człowiek, który miał własną historię, rodzinę, swoje życie, lepsze lub gorsze, przeżywał radości i smutki. Wystarczy odrobina naszej wyobraźni, aby na nowo przywrócić jego obraz i przywołać go na moment do życia.


Dedykuję wszystkim zapomnianym, tym moim i tym obcym.
Aby kiedyś nadszedł ten moment, że ktoś z serdecznością i zainteresowaniem,
zatrzyma się na chwilę, pochyli głowę i zaduma nad ich życiem?

Renata Orzech

Adres do kontaktu, naciao@op.pl

Wszystkie moje wpisy znajdują się tu: Z kresowego albumu dziadka. Złoczów, Lwów, Jarosław…